WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Rotem & Theo

ODPOWIEDZ
I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

✶2✶ Przyzwyczajenie się do tego domu zajęło mu odrobinę więcej czasu niż by przypuszczał: to hasło ''czuj się jak u siebie'' rzucone w powietrze zaraz po przekroczeniu jego progu przez ciemnowłosą kobietę wcale mu nie pomogło. Ten dom znacznie różnił się od jego rodzinnego: przede wszystkim było w nim cicho. Przez następne kilkanaście dni nie potrafił pojąć po co jednej osobie jest taka ogromna przestrzeń. Gdy przechadzał się korytarzami, mimowolnie poznając wszelkie szczegóły, które na pierwszy rzut oka nie były widoczne zastanawiał się dlaczego Jill nie wolała kupić sobie czegoś mniejszego i przede wszystkim po co były jej te wszystkie ozdobne wazy i szkła z różnych zakątków świata. Surowa Jill dała mu swój własny kąt: nie obchodziło ją czy zrobi coś z tą przestrzenią, czy będzie ją traktował jedynie jako miejsce do spania. To nie był jego pokój. Jego pokój był w Melbourne - tu były tylko cztery ściany z łóżkiem i szafą. Dopiero z czasem zaczął zmieniać to miejsce: ściany ozdobił plakatami ulubionych muzyków, gitara stanęła w kącie, a klawisze na biurku. Oprócz plakatów na ścianach porozwieszał sznur lampek, które zwisały z pułek wypełnionymi książkami. Dopiero po tych kilku drobnych zmianach zaczynał swobodnie czuć się w tych czterech ścianach: nie nazywał tego miejsca jeszcze jako 'swoim' pokojem.
Mieszkanie pod jednym dachem z ciotką Jill okazywało sie jednakże bardziej męczące niż myślał: wiedział, że zaczynał ją drażnić swoją obecnością: zburzył jej rytm, do którego zdążyła się przyzwyczaić. Czuł się przy niej jak intruz a ona z każdym słowem mu udowadniała, że nie był tu mile widziany. Starał się jej nie pokazywać jak bardzo irytowała go wiecznym porównywaniem do starszego brata czy siostry ale miał wrażenie, że wiedźma musiała go już bardzo dobrze rozgryźć. Ku ironii starał się zatem spędzać jak najwięcej czasu w szkole licząc, że kiedy będzie wracał do domu ona będzie zajęta swoimi sprawami w gabinecie, do którego nie miał absolutnie wstępu. Jednakże wczoraj wieczorem poprosiła go o pomoc w ubieraniu choinki, która okazała stanęła w kącie salonu - i po raz pierwszy wymienili ze sobą kilka dłuższych zdań, co bardzo samo jego zaskoczyło - ale wykorzystał ten dobry humor ciotki Jill.
Co raz szybciej zaczynało robić się ciemno za oknami i co raz trudniej znajdował motywacje do ruszenia się z domu. Zwyczajnie gdyby mógł przeleżałby w łóżku zakopany pod toną koców: jak może być tak zimno? Tym bardziej, że parę dni temu miał pecha i w drodze do szkoły poślizgnął się niefortunnie, skręcając przy tym kostkę w nodze. Na szczęście nie na tyle poważnie, żeby unieruchomić ją w protezie, ale musiał się oszczędzać. Czekając na kumpla zwlekł się z kanapy, powoli poszedł w stronę kuchni w między czasie przeglądając oferty jakie miały różne strony z jedzeniem w telefonie. Rotem miał być za godzinę z hakiem i w końcu pomyślał, że postara się przyrządzić im coś samemu. Nie był wybitny w kuchni: chociaż ostatnio spędzał w niej co raz to więcej czasu na łączach z mamą, która podpowiadała mu niekiedy jak coś ogarnąć. Teraz jednak przyszedł mu do głowy pomysł by zrobić im pizzę - miał na nią ochotę od kilku dni, ale nie chciało mu się ruszyć tyłka do pierwszej lepszej knajpy. W tym zabieganym czasie po prezenty i okres świąt jakoś nie myślał o takim żarciu. Do Sylwestra zostało raptem parę dni a teraz mieli chwilę oddechu. Rotemowi ściemnił w messengerze, że to jest właśnie ta impreza na której mają zjawić się jego kumple z klasy. Ale prawda była taka, że nikogo nie zaprosił .Ciotka siedziała w salonie i co jakiś czas wychylała głowę sprawdzając czy przypadkiem jej kuchnia nie zamieniła się w prawdziwe pobojowisko, ale jak na razie całkiem nieźle się starał: nie chciał narobić niepotrzebnego syfu. Szkoda, że nie zapytał jakie pizze lubi Rotem, ale składniki na cieście kładł instynktownie: te, które lubił najbardziej no i przede wszystkim dużo sera. Miał słabość do sera, za to nie tolerował ananasa.
W tym samym momencie gdy miał włożyć pizzę do piekarnika rozległ się dzwonek do drzwi: ręce wycierał o brudny już fartuch od mąki, pewnie miał ją też gdzienigdzie na twarzy, ale teraz biegł przez korytarz by otworzyć drzwi z szerokim uśmiechem.
-Cześć! Super, że jesteś, dałeś radę przejść to zamarznięte piekło? - objął kolegę ramieniem gdy tylko mu się ukazał jego widok i w głębi duszy odetchnął. Nie wiedział do końca czy Rotem zdecyduje się przyjść. Pisał z nim esemeski w których zastanawiali się czy jest sens ruszyć się w takie zimno z domu. -Rozbieraj się, masz ochotę na coś ciepłego? Masz lodowate ręce! - mruknął niezadowolony, gdy w przelocie ścisnął mu dłonie. Dał chwilkę chłopakowi na rozebranie się i powieszenie kurtki w szafie. Opierał się o ścianę, przyglądając się mu kątem oka gdy nagle stanęła obok niego ciotka Jill.
-Ty musisz być, Rotem, prawda? Theo wiele mi o tobie mówił...bawcie się dobrze, ja wychodzę na kolację z Josephem, mówiłam ci o tym wcześniej...tylko nie róbcie głupot! - posłała koślawy uśmiech, a Hetfielda pomasowała po policzku specjalnie oczywiście by narobić mu oczywiście nieco wstydu przy koledze, a sam Theo z zaciśniętymi ustami w wąską kreskę tylko czekał aż będzie mógł zamknąć za kobietą drzwi.
-Nareszcie poszła - oparł się plecami o drzwi gdy zamknął je za wychodzącą ciotką -Przepraszam za nią....ale mówiłem ci, że jest....dziwna.... - miał ochotę dosłownie zapaść się pod ziemię. -Chodź, akurat robiłem dla nas pizzę, mam nadzieję, że będzie zjadliwa - zaśmiał się, pociągając Leviego do prosto do kuchni.
Ostatnio zmieniony 2023-02-12, 23:06 przez Theo Hetfield, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Rotem nie znał się na pizzy.
Podobno powinien. Tak mu kiedyś powiedział ktoś w kantynie Ballard High, w pierwszym tygodniu jego pobytu w tym właśnie liceum, gdy nad lunchem - smutnymi, trochę zbyt cienkimi, i zbyt ubogimi w dodatki trójkątami niekoniecznie wyrośniętego ciasta - wyznał, że pochodzi z Nowego Jorku. Bo w Nowym Jorku, najwyraźniej, pizza była zupełnie inna niż wszędzie. Jedni (to znaczy dwóch chłopaków siedzących po jego lewej stronie) twierdzili, że niesmaczna, i przereklamowana. Inni (na przykład Suzy Bird, i jej ładna, chuda koleżanka o karmelowych tęczówkach i drobnym, zadartym nosie), zapierali się, że wcale nie, i, że gdyby mogli, jedliby taką już do końca życia (jak postaci w ich ulubionych filmach i serialach).
Potem - to znaczy tego samego wieczora, już przebrany w obszerny dres, i skulony w łóżku tak, by tyłkiem dokleić się do ściany, ale czubkiem brody dosięgać okręgu światła rzucanego przez małą nocną lampkę - Ro przekonał się, że rację mieli prawdopodobnie wszyscy. Pizza, w każdym razie, w Nowym Jorku naprawdę zdawała się być nieco inna niż pod innymi szerokościami geograficznymi w kraju.

Ale co z tego, jeśli i tak, do szesnastego roku życia, Rotem Levi-Blau z tym przysmakiem, którym zajadało się całe gro jego rówieśników, nie miał praktycznie żadnych doświadczeń?
Pizzy nie serwowano na bar micwach (no, a już z pewnością nie na tych, na które zapraszano jego i jego matkę). Nie dopuszczano jej podczas szabesu. Na pizzę nie zabierał go ani dziadek, ani ciotka Raisa i ciotka Rachela, ani nawet Aaron, choć raz mu obiecał. Skąd miał zatem wiedzieć, czym ta z Wielkiego Jabłka różni się od podawanych w restauracjach w Teksasie, albo w Toskanii, albo w jednym z innych, niezliczonych miejsc, o których mógł sobie co najwyżej pomarzyć?

Gdyby wiedział, że tego wieczora Teddy Hetfield będzie czekał na niego z pizzą domowej roboty, nie tylko pewnie popłakałby się najpierw - samą myślą o tym scenariuszu zupełnie szczerze poruszony, ale też ubrał zupełnie inaczej. Theo jednak, z jakiejś przyczyny, nie tylko postanowił nie informować go o zawartości wieczornego jadłospisu, ale też uznał, że wciśnięcie mu kitu o rzekomej posiadówce ze zgrają innych chłopców, jest całkiem niezłym pomysłem.
Gdy zatem Rotem stawał na progu kolegi - po spacerze w spowitej półmrokiem, bogatej w imponujące domostwa Queen Anne - miał:
  • - na sobie: obcisłe czarne jeansy, dopasowaną koszulę w tym samym kolorze, i połyskliwą kamizelkę, autentyk z lat siedemdziesiątych, na którą wydał pół tygodniówki i oszczędności za korki, jakich raz udzielił jakiemuś dzieciakowi z Phinney Ridge; tonące wprawdzie pod obszerną miękkością puchowej kurtki, ale i gotowe, by je zaprezentować innym gościom na domniemanej imprezie;
    - ze sobą: butelkę coli bez cukru, dwie paczki chipsów, i paczkę żelek z tego samego sklepiku, do którego zbłądzili z Teddy'm w trakcie ich pierwszej, wspólnej eskapady poza murami liceum;
    - w gardle: serce, ściśnięte stresem i napięciem na myśl, że zaraz wpadnie - lub zostanie wciągnięty - w wir towarzyskiego zbiorowiska, na które nie miał wprawdzie ogromnej ochoty, ale któremu nie potrafił także odmówić;
Tak samo bowiem, jak nie znał się na pizzy, Ro nie znał się również na imprezach. Mógł udawać, że owszem - zwłaszcza teraz, gdy zaliczył w Seattle jedną czy dwie (opuszczone przez siebie zresztą przed czasem, i zakończone poczuciem sporego rozczarowania), ale było to wierutne kłamstwo.

Jego czujność wzbudziło to, co - po zamieszkaniu z ciotką Jill - dopadało samego Theodore. Cisza.
Spodziewałby się, że stając na progu usłyszy choćby namiastkę przytłumionych głosów imprezowiczów, gwar rozmów, albo chociaż muzyczne echo. Tymczasem zarejestrował jedynie szelest śniegu rozgarnianego przez sąsiada Theo (albo przez ogrodnika - sąsiada - Theo, sądząc po przeciętnym statusie majątkowym mieszkańców tej dzielnicy), i melodię dzwonka po drugiej stronie framugi, gdy już wcisnął przycisk dzwonka.

Najpierw uderzyło go domowe ciepło. I jasność, oraz czystość wnętrz, do których został wciągnięty przez rozentuzjazmowanego Theo. Zbyt zaoferowany otoczeniem, nie zdołał jeszcze nawet zarejestrować, jak bardzo brunet zdaje się cieszyć na jego widok. I jak ciepłe, i gładkie ma ręce - te, którymi ściskał teraz jego dłonie, i oplatał bark.
- Ale tak całkiem!? - Nie zdołał ugryźć się w język, na który odpowiedź na "Rozbieraj się!" wepchnęła się tak nieproszona, jak i niepowstrzymana. I lekki nietakt dwuznacznego żartu z pewnością uszedłby mu płazem, gdyby nie to, że zaraz stanął oko w oko z owianą legendą (i szeregiem niezbyt pochlebnych historii), ciotką Hetfielda. W przypływie paniki zaczął głowić się, czy kobieta go usłyszała. Po jej spojrzeniu - wybitnie mało bazyliszkowym, raczej ciepłym i pełnym niegroźnego zainteresowania - wnioskował, że...chyba nie?
I zdołał tylko rzucić jej prędkie "Tak - Oczywiście - Dziękuję - Dobrego wieczoru!, a smoczycy kobiety już nie było.

Mimo wszystko odetchnął z ulgą, dopiero teraz zawiesiwszy wzrok na Theo na dłuższą, i spokojniejszą chwilę.
- Wyglądała na całkiem... Umm, uprzejmą? - Zaryzykował; trochę chyba w ramach wkraczania w rolę adwokata diabła - tak, by się z przyjacielem zbyt szybko nie zgodzić, a przeciwnie, podroczyć z nim w słownej przepychance - Zresztą, pewnie trzeba by było spytać Josepha, kimkolwiek jest... - Puścił zawadiackie oko w kierunku drzwi, które ledwie chwilę temu zamknęły się za szczupłą sylwetką brunetki.
Odwiesił kurtkę we wskazane mu miejsce, i wyplątał się z szalika, czując żar wpływający na jego własne, wychłodzone dotąd grudniowym wiatrem, policzki. Nie mógł przegapić różnicy w sposobie, w jaki sam się prezentował - odwalony jak przystało na pierwszą domówkę - a tym, co miał na sobie Theo. Zanim zdążył go jednak o to spytać, osiemnastolatek zaproponował mu coś ciepłego (i Ro w zarodku zdusił wszelkie dwuznaczne pomysły, zapewniając, że najzwyklejsza herbata byłaby super), a potem zaskoczył wzmianką o własnoręcznie przyrządzonej pizzy.
- Zaraz, chwila... Robiłeś pizzę? Dla nas? - Aż się zająknął, zachodząc w głowę nad tym, czy to możliwe, że przegapił jakiegoś SMSa od przyjaciela. Na przykład o tym, że imprezę odwołano, a ich czeka wieczór tylko we dwóch. Nie miałby nic przeciwko takiemu scenariuszowi. A jednak podobna wersja rzeczywistości brzmiała zbyt dobrze, żeby mogła być prawdziwa. Prawda? - Theo... Umm, to strasznie miłe - Nerwowo podrapał się w kark, tuż za krawędzią sztywnego kołnierzyka - Ale chyba coś mi umknęło? Co z... Co z imprezą? Jestem pierwszy, czy... - Zabuksował skarpetkami tuż przed kuchennym progiem, jakby podejrzewając, że zaraz cała zgraja innych gości wyskoczy nań zza winkla, krzycząc coś o niezłej hecy, i o niespodziankach - Gdzie są wszyscy?
Ostatnio zmieniony 2022-12-28, 08:56 przez rotem levi-blau, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Theo był na nie jednej domówce - zawsze kończył następnego dnia z potwornym bólem głowy. Choć obiecywał sobie za każdym razem, że powstrzyma się od nadmiernego wlewania w siebie różnych kolorowych napojów zwykle kończył pod stołem z urwanym filmem. Ale lubił te domówki: zazwyczaj gdy się nie spóźniał zaczynało się niewinnie: wstępne, luźne pogawędki, przekąski i oczywiście najlepsze zostawiam na koniec: darmowy alkohol. Alkohol, który lał się litrami przez długie godziny i nikt nie pytał czyja to była butelka. Stało wolne, to można było brać. Oczywiście na domówce była też konkretna muzyczna łupanka: łupanka na którą przeważnie i tak nikt specjalnie nie zwracał uwagi, chyba, że wpadło się w trans. Ostatnią taką domówkę zaliczył parę tygodni wcześniej jeszcze przed wylotem do Stanów - to była osiemnastka jego koleżanki z klasy: on sam się w niej nieco podkochiwał. Była naprawdę ładna: miała zielone oczy i jasnorude włosy, które w zależności od światła zmieniały nieco swoją barwę albo na złotawą albo wpadały w ciemny brąz. Jej skóra była podobna do jego, taka oliwkowa, ale nieco jaśniejsza. Aisha, nie była jedną z tych najpopularniejszych królowych szkoły, nie była też szarą myszką - grała w szermierkę w dziewczeńskiej sekcji, jeździła na deskorolce i czasem właśnie na nich na siebie trafiali. W szkole w Australii miał dość sporo koleżanek, właściwie ich paczka składała się z siedmiu osób: trzy dziewczyny i czterech chłopaków.
W Seattle zaliczył już dwie domówki: pierwszą na jakiej był urządziła najładniejsza dziewczyna z jego klasy: Florence, do której wzdychało połowę jego kumpli. On nie widział w niej nic absolutnie na czym można by zawiesić oko: zwyczajnie nie ten typ urody, który do niego nie przemawiał. Kolejną już urządził Sebas, który musiał przebić rozmachem poprzednią imprezę: właściwie nie rozumiał trochę tej wojny o to, która domówka miała być najlepsza. Nie doszukiwał się żadnych szczegółów, które miały takową imprezę jakoś wyróżnić. On po prostu wolał dobrze się bawić, a nie sprawdzać czy udaje się wbić poprzedniej konkurentce szpilę zazdrości.
Teraz on miał urządzić domówkę: miał. Świąteczny czas nie był najlepszym momentem na urządzanie wielkich imprez - wszyscy byli porozjeżdżani w rodzinne strony, każdy myślał o prezentach: spędzał czas w długich kolejkach w marketach i próbowano zdążyć ze wszystkim na czas. Oczywiście mógłby na siłę wszystkich zaprosić i wcisnąć gdzieś pomiędzy wolne dni od szkoły, ale podskórnie czuł, że sam nie był jeszcze gotowy na taką imprezę: musiał poczekać na odpowiedni moment, fakt, to też liczyło się w organizowaniu domówek. Tym samym wpadł na pomysł, żeby w tej przerwie chociaż odrobinę czasu spędzić z Rotemem: przyłapywał się przy jakichkolwiek czynnościach, że wracał myślami do ostatniego ich spotkania. Przypominał sobie śmiech kolegi, jego żarty, jak przypadkiem złapali się za ręce. Przypominał sobie kolor jego oczu odbijający się na tle otaczającej ich szarości. Wracał myślami do wspólnego wyjadania żelek, chociaż miał nie małe wrażenie, że to on więcej zjadł niż kolega. Jak spacerowali pod ogromnymi liśćmi a potem wymieniali kilka drobnych gestów: dotknął palcami swojej szczęki gdy z zmarszczonym czołem ugniatał ciasto - w to miejsce dotknęły go palce kolegi: miał dziwną ochotę, żeby jeszcze raz powtórzył ten gest. Nie odważył się powiedzieć Rotemowi, żeby po prostu wpadł do jego domu: został w klimacie imprezy, bojąc się, że może to było za wcześnie siedzieć tak razem pod wspólnym dachem. Trochę źle się czuł, że za wczasu nie uprzedził kolegi, że nikogo oprócz nich nie będzie: bo nawet ciotka postanowi im dać trochę swobody.
-Chcesz tak od razu, odsłaniać wszystkie karty? - może nie powinien też wplątywać się w tą słowną sprzeczkę, ryzykując, że ciotka Jill nakryje na ich sprośnym sposobie rozmowy: miał wrażenie, że będąc na tyle dorosła i zaznajomiona w te tematy od razu zorientowała się co obydwojgu chodziło po głowach. -Nie daj się zwieść, to tylko pozory... - wystawił język, chichocząc, że dał się zauroczyć jej nagłą zmianą nastawienia do otoczenia. Chociaż musiał przyznać, że z zimną panią prawnik łapał pewną nić porozumienia od kilku dni. To musiał być dobry znak -Jakiś adwokat...zresztą, wiesz jak to jest w tym prawniczym środowisku.....mam tylko nadzieję, że zajmie się nią odpowiednio długo - wyszczerzył zęby, a w końcu chciał dla ciotki Jill jak najlepiej, a nie sądził, żeby unikała łóżkowych randek. Dopiero gdy oparł się plecami za zamykającymi drzwiami zwrócił uwagę na wygląd kumpla. Jego oczy przesunęły od końca nogawki obcisłych czarnych dżinsów, starając się nie zatrzymywać wzroku na dłużej pod jego paskiem a skutecznie tą uwagę odwracała jego mieniąca się koszula i miał wrażenie, że nawet starał się uczesać włosy, ale zimny wiatr na dworze trochę je zdążył zburzyć chłopakowi fryzurę -....ja...przepraszam...cię, Rotem... - faktycznie głupio wyszło, bo w sumie mógł mu wspomnieć o tym, że jednak będą sobie siedzieli sami, ale niestety nie znalazł na to w sobie aż tyle odwagi -Skręciłem dwa dni temu kostkę na tym pieprzonym lodzie....i pomyślałem, że impreza to nie będzie dobry pomysł.... - niemal nerwowym ruchem przeczesał sobie rozczochraną czuprynę i spuścił po chwili głowę -...ale bardzo chciałem, żebyś przyszedł...a...nie wiedziałem..czy...no wiesz...będziesz chciał.... - tłumaczył się w drodze do kuchni, rzeczywiście nieco kuśtykając i stawiając ociężałe kroki, łatwiej będąc mu trochę pokazywać swoje plecy niż zarumienione poliki -także...no będziemy tylko my..... - odwrócił się w końcu do kumpla, musząc się zmierzyć z jego reakcją -.....ale...nie jesteś zły, co? - zapytał chwilę później, z niemal wstrzymanym oddechem, kiedy wkładał pizzę do piekarnika.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Levi-Blau robił dokładnie to samo, co Theo. To znaczy: w ostatnich dniach notorycznie łapał się na wybieganiu myślą to wstecz, to wprzód - albo do chwil spontanicznie podzielonych z Hetfieldem po szkole przed paroma tygodniami, albo też w kierunku planów na kolejne spotkania i eskapady na jakie mógłby wybrać się w towarzystwie kumpla.
Zauważył (i zresztą nie tylko on, bo jego ojciec - któremu, z racji jego wrodzonej wrażliwości, i wyrobionej przez zawodowy kontekst spostrzegawczości mało co umykało, gdy już się porządnie skupił - także to dostrzegł, i nie omieszkał okrasić kwaśnym komentarzem), że najtrudniej jest mu pozostawać w bieżącej chwili. Tak, jakby potrafił egzystować tylko w przeszłości, albo w przyszłości, mieląc w jaźni albo wspomnienia, albo plany. Najtrudniej było się skupić na tym, co teraz. Na przykład na wmuszanym w siebie posiłku, na rozmowie z ojcem, na nauce na nadciągającą z drugiego końca semestru klasówkę. Myśli jakoś same wymykały mu się spod kontroli, potykały o siebie nawzajem jak stadko niesubordynowanych kucyków, i rozpierzchały we wszystkie kierunki świata jednocześnie.

No chyba, że -
  • i na tym spostrzeżeniu blondyn złapał się teraz zupełnie niespodziewanie -
Ro miał obok siebie Theo.
Wtedy nagle zapominał o tym co było, i o neurotycznej analizie tego, co będzie. O wiele łatwiej było mu cieszyć się bieżącą chwilą, gdy w jej smakowaniu towarzyszył mu Australijczyk.
Zwłaszcza, jeśli ta bieżąca chwila...
No cóż. Zwłaszcza, jeśli smakowała jak -
- Pizza. Wow - Rotem odruchowo przychylił się w stronę domkniętego właśnie przez bruneta piekarnika, mierząc mające wkrótce zrumienić się w żarze jedzenie z manierą przybysza z innej planety, który nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego - Ty naprawdę zrobiłeś dla nas pizzę. Tam - Nonszalancko machnął dłonią w stronę korytarza, z którego przed momentem przemieścili się do pachnącej oregano i pomidorami kuchni - Byłem pewien, że blefujesz.
A nie byłby to, przecież, jedyny blef Hetfielda.

Rotem miał chyba już kontynuować żart, dając się ponieść dość lekkiej atmosferze, jaka zapanowała w kuchni Pani Jill, gdy na ziemię sprowadziła go nagła powaga kolegi. Zadarł wzrok znad mierzonych nim przed chwilą okręgów ciasta, i przez jakiś czas zwyczajnie przyglądał się wyższemu chłopcu. Temu, jak Teddy zdawał się unikać jego spojrzenia, przenosząc własne między swoimi dłońmi, a ozutymi w kolorowe skarpetki stopami. Rumieńcowi zdającemu się wykwitać na jego policzkach (chociaż za to odpowiedzialność mógł ponosić głównie rozkręcony na full piekarnik). Nerwowości, jaka zamieszkała w gestach Theodore.
Pomyślał, że gdyby - zamiast tylko we dwójkę, w zaparowanej kuchni - rzeczywiście znajdowali się teraz na imprezie ze wszystkimi Sebasami i Aishami tego świata, byłoby mu o wiele łatwiej (strzelić sobie szota obrzydliwej, i trochę za ciepłej wódki, popitego prędko pierwszym-lepszym sokiem porwanym z blatu, zmienić temat, sprowadzając rozmowę na inne, prostsze tory, zagłuszyć myśli łomotem muzyki sączącej się z ogromnych głośników - słowem: odwrócić uwagę od powagi sytuacji).
Jasne. Tak byłoby prościej.
  • Ale czy to oznaczało, że byłoby lepiej?
- Hej, Theo - Powiedział łagodnie, nadal jeszcze przedzierając się w myślach przez treść wypowiedzianych przez chłopaka słów. Okay, a więc przyjaciel przyznał się do kłamstwa - a Ro przecież nie cierpiał kłamstw. Ale z drugiej strony... Wytłumaczył się z niego szybko, i z rozbrajającą, rozczulającą szczerością. Przecież nie musiał się tłumaczyć. Mógł dalej pogrążyć się w fałszu, przekonując Levi-Blau'a, że wszyscy po prostu odwołali, albo, że innych zaproszonych gości od przybycia doń odstraszyła wzmagająca się za oknem śnieżyca. Theo jednak postanowił wyjawić kumplowi coś, co brzmiało jak prawda. A wychowawszy się w domu zbudowanym na ułudzie, Ro naprawdę potrafił docenić tak rzadkie rarytasy - Serio myślałeś, że... Umm, że to, że nie będzie tu nikogo innego, odstraszyłoby mnie od przyjścia? - Postąpił o krok, znajdując się nieco bliżej przyjaciela, ale powstrzymał się jednak od wykonania gwałtowniejszych gestów - No coś ty! Gdybym wiedział, pewnie biegłbym do ciebie jeszcze szybciej! - Roześmiał się, łamiąc tym samym kark nadmiernej powadze chwili - A więc może lepiej, że tak się nie stało. Jedna ofiara losu ze skręconą kostką w zupełności nam wystarczy... - Wytknął Teddy'emu, wystawiwszy przy tym język, ale zaraz zrobił także coś, czego absolutnie nie planował, ani się po sobie nie spodziewał. Przykucnął, zawiesiwszy dłonie na wysokości kostki bruneta, i ostrożnym ruchem przemknął palcami po miejscu, w którym faktycznie trwała jeszcze lekka opuchlizna. Zadarł głowę, natknąwszy się spojrzeniem na pociemniałe, pełne zaskoczenia tęczówki Hetfielda. Odchrząknął, lekko zwiększając ucisk - Boli? - Pomyślał, że pewnie i tak nie tak mocno, jak złamane serce - Pomyślisz, że jestem barbarzyńcą, który stosuje niedorzeczne metody, ale... Roześmiał się, kręcąc głową z lekkim niedowierzaniem. Babka Ruth byłaby z niego dumna - Próbowałeś okładów z kapusty?

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Jego koncentracja wcale nie była w lepszym stanie - szczerze nie potrafił skupić się na tym co było w tej chwili rzeczywiście ważne: powinien się wziąć w garść, zostało mu już tak niewiele aby wyjść wreszcie na zero. Jego kalendarz w telefonie przypominał mu o zbliżającej się wielkiej poprawce z matematyki i powinien teraz ostro brać się do roboty, aby chociaż uzyskać pozytywny wynik: ale on jakby nie przejmował się, że zbierały mu się jeszcze inne prace do napisania: miał jeszcze czas, miał jeszcze tydzień i na razie nie chciał podnosić alarmu. Nie mówił też Leviemu jak jest źle: dusił to w sobie, nie chcąc mu dokładać jakichś niepotrzebnych zmartwień. Musiał znaleźć tylko w sobie trochę więcej sił.
Hey, Theo (prawie jak Hey Joe od Hendrixa)
brzmiało z ust jasnowłosego chłopca jak część kojącej melodii, która sprawiła, że serce przyspieszone nagłym nerwowym biciem uspokoiło swój rytm. Tak samo płuca zdawały się spokojniej unosić niż chwilę wcześniej. Kąciki jego ust rozpruły się w wyczuwalnej uldze gdy łagodny ton głosu przedostał się przez mur strachu jaki nim owładnął. Nie mógł pojąć jak w jednej chwili uczucie zawstydzenia sprawiło, że najchętniej zapadły się przed kumplem pod ziemię: chowając się przed swoim niepotrzebnym, trochę dziecinnym zachowaniem. W tej jednej chwili zrozumiał, że nie potrzebnie wprowadził domieszkę kłamstwa, na co Rotem zdecydowanie nie zasługiwał. - Oh, Theo, ty durniu - skarcił się cicho, po niemiecku licząc w duchu, że chłopak nie zauważył jak uderza się z otwartej dłoni w czoło.
W jednej chwili zdał sobie sprawę, że właściwie, rzecz ujmując zaliczył niepotrzebnie pierwszą wpadkę: choć wyrok sądu stojącego przed nim zastosował wobec niego najmniejszą z możliwych otrzymanych kar: ułaskawienie. Już chciał obiecać, że to się nie powtórzy: naprawdę chciałby w to wierzyć, ale powstrzymał się. Za wcześnie było aby składać sobie tak wielkie obietnice, prawda?
- Niepotrzebnie namieszałem, ale...następnym razem już wiem, że nie muszę tak kombinować - wyglądał teraz jakby rzeczywiście kamień z serca mu spadł. Wyobrażał sobie bowiem najgorszy scenariusz: chociażby taki, w którym Levi wchodzący do domu jego ciotki nie zastaje wspomnianych znajomych, żadnych przekąsek i lecącej z głośników muzyki czyli tak jak teraz było: i rozczarowany wraca do domu.
-Ej! Ponoć nie kopie się leżącego - sprzedał mu za to kuksańca w bok, na szczęście dał radę sięgnąć łokciem gdyż blondyn stał całkiem blisko niego. Niemal było wyczuwalne jak atmosfera między nimi wreszcie powróciła na normalne tory a on sam nie musiał już więcej udawać że ma być jakaś impreza. Byli we dwójkę, tak jak poprzednim razem i sam nie chciał by cokolwiek się zmieniło.
Zgarniał właśnie jeszcze resztki mąki ze stołu kiedy Rotem zrobił coś czego sam też się nie spodziewał - miał wrażenie, że czas jakby zwolnił. Jednocześnie w pierwszej chwili myślał, że chłopakowi coś na pewno wypadło z kieszeni, ale Rotem zrobił zupełnie coś innego: poczuł palce przebiegające przez wrażliwe miejsce -Auć - syknął odruchowo przez zaciśnięte zęby, choć bardzo chciał dać po sobie znać, że to nic takiego: nie wyszło. Ból okazał się jeszcze zbyt mocny aby móc go skrywać w sobie. Czuł nieprzyjemne mrowienie, które wywołało u niego obronny odruch cofnięcia gwałtownie nogi, nie chcąc by Roti dłużej go tam dotykał
- Jakoś mi bardziej pasujesz jako druid w aruriańskich legendach - choć wciąż miał skwaszoną minę, starając się przeczekać nieprzyjemną falę bólu, której aż takiej mocnej się nie spodziewał: zdecydowanie myślał, że już jest nieco lepiej.
-Ale...jak mówisz, że pomoże, to czemu nie? - ciotka była na diecie i kolekcjonowała różne zielska, dlatego bez najmniejszego trudu znalazł głowę kapusty z której zerwał kilka liści -To zapraszam pana doktora do salonu i zdaję się na pana fachową wiedzę - rzekł poważnym tonem, chociaż zaraz tak naprawdę dusił śmiech, który wydostawał się w trakcie wypowiadanych słów.
-Chodź, w sumie jakby nie patrzeć, mamy całą chatę dla siebie - dodał jeszcze, powoli prowadząc chłopaka do wspomnianego pokoju. Na stole leżały niedokończone puzzle, które wcześniej w ciągu dnia układał sobie z przerwami, gdy tracił już cierpliwość Eh, męczę je od dwóch dni, jakoś nie mam do nich wyjątkowo czasu - a może dlatego, że jego myśli nie mogły się na niczym konkretnym skupić? I wracał do tamtego momentu, gdzie postanowił grać na gitarze na ulicy, lekcje całkiem olewając? Opadł ciężko na kanapę i chwycił poduszkę aby wtulić w nią twarz by zasłonić sobie obraz spuchniętej kostki.
-Jest kiepsko czy....bardzo źle? - mruknął, w między czasie grzebiąc na telefonie na którym odszukał aplikacje ze spotify i w końcu dzięki połączonej innej aplikacji smartdom przestrzeń wypełniła cicha muzyka.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

- Nie - Mimowolnie uśmiechnął się do nieśmiałej myśli, że to on był przyczyną hetfieldowych wybiegów. Próbował przekonać samego siebie, że gdyby chłopakowi nie zależało na ich relacji (jakkolwiek mieliby ją na tym etapie nazwać...), pewnie w ogóle nie zaprosiłby go na żadną pizzę imprezę. Co więcej, na bank również nie zadałby sobie trudu z knuciem całej tej intrygi o rzekomo sproszonych na nią gościach, konsoli i muzyce ryczącej z głośników. Fakt, Theo skłamał. Ale skłamał po to, by zbliżyć się do Ro; nie, żeby złamać mu serce - Nie musisz kombinować.
Zapatrzył się na kumpla o kilka ułamków sekund zbyt wiele, po serpentynkach ciemnych włosów zsuwając się wzrokiem jak po zjeżdżalni, prosto na ostre szczyty jego kości policzkowych i niżej, aż w zatoczkę górnej wargi. W kuchni, w jakiej centralnym punkcie znajdował się rozgrzany teraz niemal do górnego limitu piekarnik, było oczywiście bardzo ciepło. Ro nie był jednak pewien, czy to temperaturę domowych wnętrz należało w całości winić za rumieniec wykwitający teraz na policzkach Theodore. Co gorsza, mógł się założyć, że jego buzia nie wygląda dużo lepiej.
Z odwetem w tej cokolwiek niezręcznej sytuacji przyszedł im, o dziwo, kuksaniec wymierzony przez osiemnastolatka w rotemowy bok. Głupi, szczeniacki gest, który jednak powrócił atmosferę na mniej krępujące, prostsze tory. A więc tym właśnie byli:
  • dwójką przyjaciół, wydurniających się beztrosko w wielkim, zostawionym pod ich opieką na cały wieczór domu;
    • niczym więcej (i tylko przez chwilę Ro zakłuło po lewej stronie piersi na myśl, że być może tym też, już na zawsze, pozostaną).
Nie miał pojęcia, czym są aruriańskie legendy, i już miał spytać Theo co kryje się pod tym terminem, ale zaraz obudził się w nim boleśnie siedemnastoletni instynkt zgrywania mądrzejszego, niż był naprawdę. Cholera; nie mógł się przecież przyznać, że nie wie. Dlatego tylko pokiwał głową, dziękując losowi, że Theo zajął się poszukiwaniami kapusty, zamiast ciągnąć go za język w próbie sprawdzenia, czy chłopak wie o czym jest mowa. Niektórzy tak robili, nie przepuściwszy mu nawet najbłahszego, najgłupszego kłamstewka. Coraline zawsze tak robiła; do tego stopnia, że Ro coraz częściej odnosił wrażenie, iż dziewczyna podgnębiwanie innych traktuje tak, jak niektórzy cotygodniowy trening lacrosse'a, albo praktykę jogi. Jak sport. Oraz przyjemność.
Ale nie Theo. Theo wydawał się mu po prostu... dobry. Trochę naiwny. W jakimś sensie - niewinny, mimo uwag wpisanych w dziennik i blizn werżniętych w skórę, które mogły stanowić świadectwo, że Hetfield doświadczył w życiu więcej bólu niż jego przeciętni rówieśnicy (i niekoniecznie mowa tu była o fizycznym cierpieniu, związanym z wbijaniem żyletki w delikatne tanki przedramienia).
- Ufasz mi? - Zapytał, gdy już znaleźli się w salonie; jak echo rozmowy odbywanej przez nich w motylarni, i kontynuowanej w miejskim akwarium. Theo nie był jedynym, który do tamtego popołudnia wracał myślami o wiele częściej, niż do innych wspomnień z ostatnich tygodni. I którego reminiscencje wspólnego spaceru rozpraszały w trakcie codziennych czynności. Po drodze do kanapy, na której miał zamiar zaraz usadzić swojego pacjenta, zatrzymał się przy przysłoniętym układanką stole. Przebiegł palcami przez kształty kilku kawałków, opuszkami badając ich brzegi - Wyobrażam sobie... Święta to chyba bardzo intensywny okres? Twoja ciocia zagania cię do obowiązków? - Zagadnął. W jego domu Boże Narodzenie nie istniało; miejsce było tylko na chanukę - rugelachy z miodem, gorliwe modlitwy i świeczki wstawiane w okno aż do końca okresu celebracji. Dopiero teraz tak naprawdę miał szansę, by rozejrzeć się po wnętrzach posiadłości Jill Hetfield. Salon nosił już pierwsze oznaki zbliżających się Świąt - kilka dekoracji i aromatyzowanych ozdób, pachnących jak goździki, pomarańcze i cynamon - I... Yyy... - Teraz Ro przeniósł wzrok z powrotem na niedokończone puzzle - Pomóc ci? Może po jedzeniu...

Prawda była taka, że Rotem trochę z tą kapustą blefował. To znaczy, jasne, pamiętał, jak podobnych ludowych medykamentów używała jego babka, ale sam nigdy nie miał okazji by sprawdzić się w roli znachora. Niech to diabli. Coś mu podpowiadało, że powinien użyć tylko najbardziej mięsistych, jasnych liści... I wcześniej jeszcze zmiękczyć je wałkiem do ciasta, a potem owinąć w ligninę... Ale skąd oni niby mieli wytrzasnąć teraz stolnicę i gazę? Zmarszczył brwi. Musiało wystarczyć im kilka wymiętych przez Ro w dłoniach kawałków warzywa, i jego najszczersze chęci.
- Nie, wygląda całkiem dobrze. A teraz módl się, żeby nie wyglądało gorzej, kiedy z tobą skończę - Puścił do Theo oko, i poczekał aż chłopak usiądzie wygodniej na kanapie, a sam przycupnął przed nim, na niskiej, miękkiej pufie. Czuł się trochę głupio, kiedy zsuwał ze stopy bruneta skarpetkę, ale jak inaczej miał nałożyć okład? Przez bawełnę!? Nawet przy jego minimalnej wiedzy zdawało się to nie mieć żadnego sensu - Słuchaj, Theo... Spróbuję trochę odwrócić twoją uwagę, okay? - Zawsze tak robili lekarze; na filmach, które Ro oglądał pod nieuwagę matki - Patrz na mnie. Okay. Dobra - Owijanie pierwszego liścia wokół opuchlizny nie było łatwe, gdy jednocześnie próbował nie odwracać wzroku od tęczówek chłopaka - Więc... Czy myślisz, że... Pokazałbyś mi... Potem, po pizzy... - Zorientował się, że drżą mu dłonie. I całą siłę woli wpakował w próbę ustabilizowania ich ruchu - Swój pokój? I może... którąś ze swoich piosenek? No, wiesz. Tych, nad którymi podobno pracujesz.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Przez ułamek sekundy chciał wtulić się w ramię kumpla - gdy się przybliżał jego ręka wyginała się już by zgarnąć dla siebie całe poczucie ulgi, jaka właśnie go ogarnęła. Ale w ostatecznym rozrachunku serce przegrało walkę: wygrał rozum, który podpowiedział mu w ostatniej chwili co ma robić: od niechcenia trzepnął go, trochę też po to aby obydwoje się otrzeźwili po nagłej, dusznej i napiętej atmosferze.
Mimowolnie przygryzł dolną wargę ust, nie mogąc odgonić wewnętrznej myśli, że poczuł przyjemny ścisk w żołądku: taki, w którym trzepotały skrzydłami motyle. Rotem dał mu zielone światło: nie musiał wymyślać skomplikowanych scenariuszy by zapytać go zwyczajnie czy mogą spędzić razem popołudnie, albo nawet wieczór, albo nawet..noc? Nie, nie chciał aż tak daleko wybiegać myślami o wspólnych planach.
Chyba nie zdawał sobie sprawy, że za długo wpatrywał się w niebieskie tęczówki kolegi, jakby hipnotyzowały go swoją głębią: one nie były zupełnie niebieskie. Naprzemiennie odbijało się w nich światło, sprawiając, jakby ciepło i zimno ze sobą się mieszały, jak ciepłe i zimne prądy oceanu: i chyba chciałby odkryć wszystkie skrywane tajemnice ich posiadacza. Jak wybijały się na jasnej, niemalże porcelanowej skórze, pod którą gdzienigdzie przebłyskiwały malutkie żyłki. A potem wiedział doskonale, że jego własne oczy pragną sprecyzować kształt ust Leviego, choć zaraz, nieco speszony odwrócił wzrok zdając sobie sprawę, że nie powinien w ten sposób patrzeć. Cholera, dlaczego Rotem tak dziwnie na niego działał?
-Kolejny raz chcesz sprawdzić, jak bardzo naiwny jestem? - parsknął, zdając sobie oczywiście sprawę z tej swojej głupiej cechy. Nie potrafił się jej wyzbyć, chociaż niejednokrotnie się ona przebijała, uwidaczniała na tle innych. Im bardziej walczył z tą cechą, tym bardziej robiła mu na złość: dokładnie, tak jak teraz.
-Nawet nie wiesz jak...chociaż....w sumie jestem do tego przyzwyczajony: w Australii mieliśmy podobnie, że pomagaliśmy starym we wszystkim. Wiesz, chcesz sobie trochę dłużej poleżeć w łóżku, a matka zagania cię do sprzątania - zaśmiał się, przypominając sobie, że święta w ich domu wyglądały praktycznie zawsze tak samo: i trójka rodzeństwa, która jeszcze dolewała oliwy do ognia swoimi sprzeczkami o każdą najdrobniejszą rzecz. Ich dom był trochę podobny do tego, w którym teraz przebywał: wnętrza oczywiście się od siebie różniły, ale mógł śmiało stwierdzić, że chyba jego ojciec i ciotka mieli całkiem podobny gust. -wiesz, chciałbym cię tam zabrać na wakacje... - rzucił nagle, nie wiedząc do końca jak Rotem zareaguje na ten pomysł, ale chciał mu już to powiedzieć wcześniej, ale nie zdobył się na tyle odwagi. Teraz było nieco inaczej i chciał mu tylko dać znać, że byłoby niesamowicie gdyby w tym roku spędzili je wspólnie: nie koniecznie wylatując od razu na drugi koniec świata.
-Ah to....jasne, możemy... - dopiero po chwili zorientował się, że kolega mówi o jego puzzlach rozłożonych na stole i z którymi tak naprawdę nie mógł się uporać od kilku dni już. 2000 puzzli okazało się jednak ponad jego siły, ale uparł się, że w końcu je dokończy. -Nie wiem dlaczego, ale nie mogę tego skończyć...ale może z twoją pomocą w końcu uda się to poskładać w całość - chociaż najpiewniej pewnie nawet gdyby teraz do tego usiedli i całkowicie na tym się skoncentrowali to i tak do jutra by się z tym nie zwyczajnie nie wyrobili. -Weź mnie kurwa nie strasz - udał, że przerażony łapie się tam, gdzie znajduje się serce, przejęty słowami kumpla. Kątem oka dostrzegł co Rotem zamierza zrobić i też nachylił się, żeby mu pomóc zdjąć swoją skarpetkę, bo sam też dziwnie się poczuł. Chyba za mocno się schylił, bo ostatecznie zderzyli się głowami -Musiałeś chyba to wykrakać - zaśmiał się, masując się w bok czoła, kręcąc jednocześnie głową, ale w końcu uporali się razem z jego skarpetką. -Na twoim miejscu poszedłbym na medycynę po szkole, wiesz? A ty..masz jakieś plany...jak skończymy szkołę?... - zapytał, marszcząc brwi patrząc początkowo jak sprawnie ręce chłopaka zajmują się jego stopą. Nie wiedział czy Rotem pociągnie dalej temat: sam był jednak ciekaw jakie ma plany po tym jak skończą wreszcie szkołę średnią. Szczerze? Chciałby przeżyć przygodę życia: wybrać się w nieznane i poznawać świat. U jego boku.
-Chciałbyś....przebrać się może z tej kamizelki? I ubrać coś wygodnego? - sam nie wiedział dlaczego mu to zaproponował. Kiedy Rotem chciał by na niego patrzył, miał wrażenie, że to ubranie trochę go nawet drapie, a może się zwyczajnie mylił? Pomyślał jednak, że może chciałby wskoczyć w jego dres: pewnie nosili podobne rozmiary, tak przynajmniej mu się wydawało.
-Z chęcią, ale najpierw pizza! - rzucił w niego swoją poduszką, nie zważając na to czy Rotem skończył robić mu okład na spuchniętej stopie. Poderwał się gwałtownie z kanapy ze śmiechem i w pewnym momencie pociągnął jasnowłosego bliżej siebie w musnął go w usta. Nie mógł już dłużej wytrzymać: tych błądzących palców po jego stopie, które sprawiały, że przeszywał go prąd. Podtrzymywał chwilę go za brodę, nosem stykając się z jego, wstrzymując oddech. -To...za zaopiekowanie się moją kostką - wypalił, wolnym ruchem uwalniając jego podbródek. Choć wcale nie chciał tego robić. Otworzył oczy, wpatrując się w jego będąc speszonym tym niespodziewanym gestem -Muszę zerknąć, czy nam się nie przypala, wiesz? Siedź tu, zaraz przyjdę - trochę ciężko oddychając, zaczął iść tyłem - ostrożnie stawiając kroki by się po drodze nie potknąć jak ostatnia oferma, a było to mocno prawdopodobne po tym co przed chwilą zrobił.
A będąc w kuchni oparł się czołem o ścianę, biorąc głęboki wdech: pocałował go. Próbował zrozumieć, wyjaśnić sobie samemu dlaczego to zrobił. Dotknął mimowolnie swoich warg, czując jeszcze na nich ciepło odcisku właściciela pocałunku, którego go nim obdarzył. Serce waliło mu w piersi, czując, że za chwilę to pewnie wyskoczy by ukryć się przed całym światem - ale, musiał wrócić, bo pizza tak naprawdę była tylko i wyłącznie wymówką. Poczekał chwilę, zastanawiając się czy tym razem Rotem jednak nie zdecydował się na wyjście. Ale był nadal w salonie kiedy wracał, trzymając swoją rękę na szyi. Wpatrywał się w kolegę, próbując wybadać jego nastawienie, po tym co przed chwilą wykombinował, ale kompletnie nic nie potrafił wyczytać z jego chyba zszokowanej(?) twarzy. Podszedł do niego bliżej, biorąc przez nos głęboki wdech do góry - Ja....nie wiem czy ci się to podobało, ale....wiesz...po prostu...bardzo.... - urwał na moment, biorąc w objęcia jego dłoń i zaczął bawić się w przeplatywanie ich wspólnych palców -....przy tobie przestaje myśleć nad tym co robię i nie wiem, cholera dlaczego tak się dzieje, Roti.... - wypalił, wreszcie przyznając się kumplowi, że myślał o nim od ostatniego razu. Podniósł na niego swoje czekoladowe oczy, w napięciu czekając na reakcję jasnowłosego chłopca.-....właściwie to chyba wiem...ale nie wiem czy....tobie by to odpowiadało... - mruknął chowając tym razem buzię w jego ramieniu, pragnąc jedynie, by Levi się na niego absolutnie nie złościł.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

- Wiem – Przytaknął, choć w jego narracji mowa mogła być wyłącznie o “matce” – nie zaś o żadnych starych, których nastoletni umysł traktował jak wrogi kolektyw, zmowę dwóch osób, które za główny życiowy cel stawiały sobie nękanie Bogu ducha winnego potomka obowiązkami sprzątania (głównie? po sobie), chodzenia do szkoły i odrabiania – pfu! – zadań domowych – Wiem, dokładnie.
Nie wiedział za to Theo. To jest - co dokładnie Rotem miał na teraz na myśli. Nie mógł, ponieważ - co też blondyn coraz częściej sobie uświadamiał - o jego własnych przeżyciach, tle pochodzenia i przeszłości (oraz o tym, co takiego w tej przeszłości się zdarzyło, że Levi-Blau był teraz tutaj, w deszczowym Seattle, a nie w Nowym Jorku, który przecież go wychował) rozmawiali o wiele rzadziej niż o tych Hetfielda. Nie słyszał o metodach wychowawczych rotemowej babki, która - gdyby tylko mogła - zupełnie odcięłaby go od współczesności. Nie słyszał o porywczym charakterze małomównego dziadka, który jakikolwiek kontakt z dziećmi (czyt. osobami poniżej osiemnastego roku życia, i poziomu intelektualnego, który mężczyzna uważał za godny szacunku) traktował zwykle jak zwyczajną stratę czasu i oczekiwał, że chodzić będą za nim w szyku - cicho i posłusznie, jak na niewidzialnej smyczy; a kiedy mówił, to zwykle krzyczał. Wreszcie - nie słyszał o trudnej miłości, jaką do siedemnastolatka żywiła jego mama. Czasem nadopiekuńcza, swoimi wątławymi, zbyt bladymi ramionami próbując odgrodzić od chłopca cały zewnętrzny świat, a innym razem - zimna jak grudniowy poranek na brooklińskich skwerach, nieobecna, niechętna, by zamienić z chłopcem choćby kilka słów, a co dopiero - odpowiadać na wzbierające w nim pytania:
  • Mamo, a dlaczego widuję tatę tak rzadko?
    • Mamo, a czemu nie mogę jeździć sam do centrum miasta?
      • Mamo, a to źle, że - c h y b a - podobają mi się t y l k o chłopcy?
Może lepiej, że Theo zwykle nie pytał - tak, jakby wystarczyło mu, że Ro po prostu jest obok, gotów podroczyć się, powygłupiać, albo wejść w rolę wiernego słuchacza. Czyżby brunet czuł, że odpowiedź jaką by uzyskał byłaby prawdopodobnie niesatysfakcjonująco krótka, albo sfałszowana jak błyskotki kupowane z piątej ręki?

Coś jednak musiało się zmienić, skoro Hetfield przepchnął rozmowę na bardziej personalne tory. Jeszcze chwilę temu Rotem chichotał pod wpływem komicznego zderzenia się czołami, a teraz nagle poważniał, z uwagą spoglądając na przyjaciela.
- Na medycynę? Ja? - Próbował brzmieć lekko; może trochę kpiąco - Coś ty. Pierwszy przeprowadzony przeze mnie zabieg byłby pewnie też tym ostatnim. Na pewno dla pacjenta! - Parsknął, choć kostkę Teddy'ego okładał jednocześnie sprawnie, i całkiem poradnie jak na kogoś, kto z ludowymi sposobami leczenia skręceń i zwichnięć do tej pory stykał się tylko w teorii - Po szkole chciałbym... - Wrócić do Nowego Jorku. Odnaleźć Aarona. Powiedzieć mu, że teraz już mogą. Zmienić nazwisko na takie, które nie należy ani do jego matki, ani do ojca. Znaleźć wolność, o której do tej pory czytał tylko w książkach? Z jakiegoś względu poczuł jednak, że lepiej będzie ugryźć się w język. Wyznaniami tego typu przecież nieuchronnie zraniłby Theodore, a - jak się właśnie dowiadywał - na tym nie zależało mu ani trochę. Wręcz przeciwnie - Umm, dobre pytanie. Nie zastanawiam się nad tym za dużo, wiesz? - Słodkie kłamstwo - Chciałbym chyba robić coś związanego z rysunkiem. Tylko nie wiem, czy w Seattle. Świat wydaje się taki wielki, teraz, kiedy zacząłem go choć trochę odkrywać. Może mógłbym... - Spróbował się uśmiechnąć - Zamieszkać w Paryżu? Albo w - Melbourne, Melbourne, Melbourne - Jakiejś Barcelonie!? Sam nie wiem! Chyba na dobry początek powinienem skupić się na skończeniu liceum...

To, że Theo roztrajkotał się zaraz w propozycji pożyczenia Ro wygodniejszego ubrania, o puzzlach, i o pizzy, przyniosło mu ulgę. Ale tylko na -
  • - Theo.
- chwilę.
Przerwaną nie tyle niechcianym przez blondyna, ale zupełnie dlań niespodziewanym, pocałunkiem. Muśnięciem ledwie - niewinnym, zupełnie innym od tych, którym po jakimś czasie nauczył się oddawać z Aaronem. Jego nauczyciel pianina całował głodnie; desperacko - jakby walczył o powietrze. Dotyk warg Theo był za to lekki i słodki; niegroźny jak nieśmiałe zaproszenie na spacer brzegiem morza. Może w Australii. Na pewno z daleka od mroku i smutku Nowego Jorku.
Gdyby zależało to od niego, Rotem by nie przerwał. Wiedział to od razu. Ba, wiedział to, nim jeszcze Theo się do niego zbliżył. Kazałby mu nie przestawać. Kazałby mu robić to dalej.
Ale to Teddy zerwał się do pionu. Jakby nagle zapomniał o kontuzji - i o Bogu ducha winnym, liściastym warzywie, teraz opadającym na podłogę z żałosnym plaśnięciem. Zanim brunet wyszedł z salonu, Ro zdążył tylko wszarpnąć w płuca haust powietrza, i zmarszczyć jasne brwi. A potem został sam - z palcami badającymi to miejsce, które jeszcze chwilę temu drażniły wargi Hetfielda.
Zupełnie nie rozumiał co się stało.
  • I bardzo chciał, żeby stało się to jeszcze raz.
Nie wyszedł. Myślał o tym przez moment - głównie dlatego, że to Teddy wyglądał, jakby żałował swojego zachowania, więc i Ro zaczął zastanawiać się, czy nie lepiej byłoby, gdyby po prostu zostawił kumpla sam na sam z jego pizzą i poczuciem winy albo wstydu. Ale coś podpowiadało mu, że i to byłby błąd. Większy, niż pozostanie w zajętej na kanapie pozycji. Z pytającym wzrokiem utkwionym w sylwetce osiemnastolatka, gdy ten tylko ponownie stanął w progu.
Rozgadany jak nigdy - gdy podchodził do sofy, i gdy na niej siadał, i gdy plótł własne palce z palcami chudziutkiego blondyna. Zupełnie niepotrzebnie; bo Rotem jakoś nie miał ochoty na pogawędki.
- Theo. - Powtórzył, ale zabrzmiał zupełnie inaczej niż poprzednio. Hardziej. Jakby w metryce - i pewności siebie - posunął się wprzód o parę ładnych lat - Theo, zamknij się już, proszę - Ale gdy spojrzał na Teddy'ego, w jego wzroku nie było krzty złośliwości. Tylko iskierki - rozlatane wśród bladych plamek błękitu i złota - Zamknij się, i po prostu zrób to jeszcze raz.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

-produkują nas seryjnie.... - stwierdził z wyraźnym żalem w głosie, kiedy jasnowłosy przytaknął, że przechodził przez to wszystko dokładnie tak samo jak on. I możesz mieszkać na drugim końcu świata, ale życie, które prowadzili do tej pory względnie było do siebie bardzo podobne. Każdy musiał przejść przez piekło namnażających się obowiązków które mnożyły się w okresie świątecznym. Ten brak czasu na wszystko: przytłoczenie sprawami, o które tak naprawdę nie musiał się martwić. W swojej duszy dziękował, że jego rodzice nie byli ultra religijni: chyba by oszalał gdyby jeszcze kazano mu w tym wszystkim odprawiać jakieś modły: choć podtrzymywali tradycje to w tej delikatnej sferze dostali po prostu wybór, nie musząc się z niego nikomu tłumaczyć. To już jego ciotka Jill miała do tego zupełnie inny stosunek, prawdopodobnie dogadała by się z częścią rodziny kumpla. Teddy właściwie miał pozwalane na wszystko - nie musiał o cokolwiek choć też nie przesadzał w drugą stronę: poniekąd wszedł w całkiem dobry układ zarówno z ojcem, z którym całkiem dobrze się dogadywał jak i ze swoją mamą, która jak lwica broniła gdy przekraczał cienką, czerwoną granicę. Z nią mógł rozmawiać o wszystkim i to jej powierzał wszystkie swoje nastoletnie sekrety. Był środkowy z trójki rodzeństwa: teoretycznie najgorsza pozycja, ale jemu odpowiadała. Nie był trzymany tak mocno na smyczy jak Rotem: i czy to dobrze? Nie wiem.
Nie potrafił znaleźć sobie odwagi by pytać o rodzinne strony chłopaka - wydawały mu się jakąś sferą, którą lepiej było bezpiecznie omijać. Nie pytał też, nie chcąc wtrącać swojego nosa we wszystkie sprawy kumpla. Czekał na moment aż Rotem sam poczuje potrzebę mówienia o swojej rodzinie: ale nie musiał. Nie był żadnym pieprzonym terapeutą. Nie pomógłby mu w rozwiązaniu wszystkich rodzinnych sporów jakie przez jakie musiał przechodzić. Był przy nim: cokolwiek mu leżało na sercu mógł się po prostu wygadać.
-No wiesz, jeszcze żyje - wyszczerzył zęby, chcąc nie chcąc spoglądając na sprawne ręce chłopaka: chyba w życiu nikt mu nigdy tak kapusty nie owinął wokół nogi jak Rotem. Głupie pytanie: nie powinien absolutnie wybiegać myślami w przyszłość. Nie powinien nic planować: bał się, że jeśli wyznaczy sobie jakiś cel, do którego zacznie dążyć, jego życie znów się zmieni. Znów nie będzie miał wyboru jak teraz. Jaką miał mieć gwarancję, że za rok będzie w Seattle? Dobrze wiedział, że wszystko zależy od tego czy zda wreszcie ostatnią klasę. - ja...nawet nie wiem czy cokolwiek mogę planować..musiałbym... - zagryzł dolną wargę ust, zdając sobie sprawę, że to zawieszenie w jakim w tej chwili tkwił było tylko do tego konkretnego dnia. Wtedy najprawdopodobniej dowie się co dalej -...wiedzieć czy na pewno chciałbym tu dalej być... - a gdyby tak razem uciekli do Paryża? Dwoje nastolatków w największym mieście miłości? Miał mętlik w głowie: ojciec najprawdopodobniej zostawi mu wolną rękę: będzie mógł wrócić do Melbourne, albo zostać tutaj, albo wyjechać gdziekolwiek. -Chyba masz rację...a po świętach muszę zdać poprawkę z matmy i jedyne co na razie zrobiłem to odszukałem dwie wersje sprawdzianów z poprzednich lat Hillbourego - westchnął ciężko przyznając się, że wcale nie kwapił się do rzetelnego powtórzenia materiału. Wiedział, że w końcu będzie musiał usiąść do podręcznika, ale odwlekał to. Na tyle ile mógł: ile to razy już nadrabiał materiał w jedną noc? Znaleźć w sobie odrobinę chęci do poprawy i tak marnej sytuacji: aby chociaż było chujowo, ale stabilnie.

Przełknął ślinę opierając czoło o kafelki w kuchni: pizza była w porządku, ale przestała być w tej chwili ważna. Zamknął na moment oczy, próbując uspokoić swój nerwowy oddech. Jeszcze nie docierało do niego co przed chwilą się stało. Jeszcze nigdy wcześniej serce mu tak nie waliło tak teraz: nie powinien aż tak gwałtownie się zrywać. Dotarło do niego, że zrobił teraz to, co pragnął zrobić już wczesniej: na tej niezaplanowanej krótkiej wycieczce po Seattle jaką mu zafundował kolega. A dopiero teraz odważył się to zrobić. Przetarł dłońmi twarz zanim wrócił do salonu: sprawdzić czy jeszcze był. Był: chyba naprawdę miał dużo szczęścia ostatnio.
-....prze....praszam...ja...naprawdę...nie wiem...jak to.. - chciał dokończyć, ale tym razem usłyszał swoje imię. Tylko imię, co rzadko do tej pory się zdawało. Oczy mu się rozszerzyły. I nawet nie wiedział kiedy skrócił dzielącą ich przestrzeń, ale znów znalazł się blisko niego. Tak blisko, że mógłby już zrobić to samo co przed chwilą, tak jak go o to prosił -...nie wiedziałem, że...tego..chcesz..- powiedział cicho, wciąż ściskając palce, ale tym razem podniósł ich dłonie tak, że przysłaniały ich usta: to był początek drogi jaką sobie wyznaczył. Jego wargi najpierw dotknęły nadgarstka Rotema, a dopiero potem wspięły się ochoczo wyżej: musnął tym razem skroń: smakując fakturę skóry chłopaka stojącego tak blisko niego. Jak nikt inny wcześniej. A chwilę później, choć miał wrażenie, że trwało to wieczność -Rotem... - szepnął zduszonym głosem, przez chwilę wpatrując się w jego oczy, jakby jeszcze ostatni raz potrzebując zgody, ale miał się już zamknąć. Uśmiechnął się pod nosem, dłońmi w końcu podtrzymując szyję blondyna by wreszcie ponownie zbliżyć się ustami do jego: po raz pierwszy zatrzymując się na dłużej ale to na policzku jasnowłosego złożył swój pierwszy pocałunek.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Mimo żalu posłyszanego w tembrze głosu przyjaciela, Levi-Blau poczuł cień ulgi ogarniającej go jak szorstkawy, ale ciepły koc naciągnięty aż po czubek głowy.
Było coś pocieszającego w myśli, że nie był zupełnie sam w tej swojej beznadziei trudnych rodzinnych relacji, pierwszych, skomplikowanych związków, i prób połączenia tego, co myślał na własny temat z tym, czego chcieli i oczekiwali od niego inni. Wychowany w świecie, który nie pozwalał chłopcom mieć uczuć i wątpliwości (i, ponad wszystko, durzyć się w innych chłopcach), z poczuciem izolacji i osamotnienia znał się nie od dzisiaj. A w tym stanie łatwo było założyć, że nikt - a b s o l u t n i e nikt - nie przeżywa podobnych trudności i kłopotów. Zupełnie, jakby był jedynym takim chłopcem w Nowym Jorku.
  • A może i na całym świecie.
Okazywało się jednak - i to z każdą chwilą okazywało się coraz bardziej - że dziwnym zbiegiem okoliczności, w podobnym czasie, na drugim końcu świata urodził się, a potem dorastał ktoś, kto mógł się z jego słowami jakoś utożsamić. Ktoś, kto ich nie wyśmiał - a wręcz przeciwnie: kto na każdą kolejną zdradzoną mu przez blondyna obawę albo bolączkę, reagował autentycznym, zdawało się, zrozumieniem i empatią.
Ro nie czuł się jeszcze gotowy - ani przekonany, że całą swoją rodzinną sagą zwyczajnie nie zanudziłby kumpla na śmierć, przy okazji zmuszony tłumaczyć mu cały szereg skomplikowanych zasad, jakimi rządziła się jego ortodoksyjna diaspora - by zdradzić Hetfieldowi wszystkie powody i wydarzenia stojące za jego przeprowadzką do Seattle. Z każdym kolejnym spojrzeniem tonącym w jego tęczówkach, jednakże, zyskiwał rosnącą pewność, że przynajmniej nie musi mu kłamać. I, że to zupełnie okay, jeśli będzie wolał po prostu przy nim milczeć.
  • Albo, no cóż...
    Zatkać sobie usta w nieco inny, wciąż względnie niewinny, ale też niezwiązany z jedzeniem pizzy albo kwaśnych żelek sposób.
Gdyby nie bał się, że wyjdzie na idiotę, Rotem naprawdę uszczypnąłby się teraz w skrawek kościstego ramienia by sprawdzić, czy aby na pewno tylko nie śni. Przecież już się to zdarzało: senne marzenia nachodzące go, gdy wreszcie zamknął powieki i zanurzył się w ramionach Morfeusza. Niekiedy przywodzące ze sobą twarze bezimiennych - i niejednokroć starszych od niego o wiele więcej niż rok - mężczyzn... Ale też, coraz częściej, wiążące się z sylwetką młodą i bardzo dobrze Rotemowi znaną. Aż głupio mu było przyznać - przede wszystkim przed samym sobą - ile razy śnił w ciągu ostatnich dwóch tygodni o Theo Hetfieldzie.
I w jaki sposób.

Gdyby więc ktoś mu teraz powiedział, że to tylko senna mara, i że pryśnie zaraz jak dźgnięta opuszkiem palca bańka mydlana z dziecięcych zabaw, Ro uwierzyłby w te słowa z typową sobie, siedemnastoletnią naiwnością.
Może dlatego właśnie, gdy Theo zbliżał się do niego, chłopak patrzył nań z mieszaniną niepewności i niedowierzania. Zezując głupkowato na własne, dosięgnięte przez bruneta dłonie - oplecione łagodnym dotykiem jego palców, i wzniesione ku miękkości warg. Rozwarłszy buzię w śmiesznym: o-jejku (albo tym jego zwyczajowym "wowi", pchającym się na usta, ale grzęznącym w gardle zaciśniętym nagle emocjami). Mrugając intensywnie, jakby do oka wpadł mu płatek śniegu albo drobinka brokatu. Tak długo, aż wreszcie nie poczuł na policzku muśnięcia należących do Hetfielda warg. Absurdalnie delikatnych; innych niż aaronowe - głodne i łapczywe, gdy tylko nadarzyła się okazja.
Ro się uśmiechnął. Zupełnie mimowolnie, poza granicą samokontroli. Po prostu poczuł, jak policzki rozciąga mu trochę rozmarzony, trochę kretyński grymas. Potem - z trudem sprowadzając myśli do rzeczywistości, i przypominając sobie gdzie jest, i co robi (lub co ma szansę zrobić) - poruszył się nieznacznie, przechylając głowę w bok. Tak, żeby własny policzek zastąpić wcięciem łuku Kupidyna, górną i dolną wargą, wreszcie - zaczepnie - samiutkim koniuszkiem języka, którym musnął krawędź ust przyjaciela. Jakby nadal się upewniał, że mu wolno. I że zaraz nie obudzi się, jak zwykle, sfrustrowany i rozczarowany (i, czasami, w lepiącej się dość upokarzająco pościeli), we własnym pokoju, z ojcem maltretującym klawisze swojej maszyny do pisania, i kawą wrącą w na kuchence.
Ale nie. Otworzył oczy. Przysunął się - j e s z c z e - bliżej przyjaciela. I nadal się nie budził.
- Theo - Kiedy się odezwał, prawie nie rozpoznał własnego głosu - Twój pokój. Czy - Z pauzą na chrząknięcie - Czy możemy... Yyy... Chcesz mnie tam zabrać teraz?

Theo Hetfield

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Choć było to trudne starał się wychwytywać bardziej istotne szczegóły z półsłówek jakich dotąd i tak niewiele zdawać się dał radę wyłapać. Choć on paplał jak najęty, pozbywając się z siebie niemal wszelkich uciążliwych zgryźliwości z jakimi przyszło mu się mierzyć z upierdliwościami związanymi z posiadaniem chociażby uciążliwego rodzeństwa tak zdawał sobie sprawę, że Rotem pozostawał jak do tej pory po tej opozycyjnej stronie. Jednak nie złościło to go ani trochę: sprawy rodzinne potrafiły być zwykle krępujące, przynajmniej będąc samemu w takim wieku gdzie niechętnie wracało się do spraw, które najchętniej zmiotłoby się pod gruby dywan. Nie wyobrażał sobie jednak, że jego kumpel mógłby chłodne i nieprzystępne relacje z najbliższymi. Ale chyba jego instynkt podpowiadał mu, żeby poczekać - dać czas koledze dopóki nie znajdzie w sobie tyle sił, żeby z siebie zrzucić ten ciężar; choć chciałby więcej, o wiele bardziej być przydatny dla niego samego. Kuło go w sercu, że na ten moment tylko tyle zrobić. To dlatego tyle nawijał - chociażby tylko dlatego by Rotem nie czuł się w obowiązku aby musiał mu cokolwiek mówić o sobie. Chciałby więcej dla niego zrobić.
I te wszystkie powody, które zmusiły ich obydwu do całkowitej zmiany, które do tej pory wydawały mu się absurdalne: a jednak to wszystko spowodowało, że byli teraz przy sobie. Tak jakby Rotem był tym zaginionym puzzlem, którego nie potrafił odnaleźć przez tyle czasu, który pasował do całej układanki?
Łapał się na tym jak zwracał własną uwagę na to jak zachowywał się co raz śmielej przy chłopaku: te wszystkie gesty jakie kierował w jego stronę. Chociażby na tej jednej przerwie między matematyką a geografią gdy w ostatniej chwili złapał jego mały palec swoim własnym na chwile przytrzymując. Jak lubił siadać z nim w stołówce, choć zwykle taca Rotema świeciła pustkami gdy jego była zapełniona i często wręcz wciskał mu swoje jedzenie. Naprawdę starał się nie wtrącać w to dlaczego tak rzadko widzi go cokolwiek z czymkolwiek: on z kolei gdyby mógł co chwilę wcinałby cokolwiek. Co raz częściej rzucały mu się te dziwne nawyki kumpla i czasami po prostu chciałby wiedzieć co jest nie tak: ale z jakiejś wrodzonej nieśmiałości nie potrafił się jeszcze przemóc. Przechadzając się po szkolnych korytarzach i co jakiś czas łapiąc kontakt z co raz to nowymi koleżankami myślał o sobie: w którą stronę tak naprawdę się kierował? Ilekroć patrzył na Abigail tym utwierdzał się w przekonaniu, że zawsze był za dziewczynami: do tej pory nie przychodziło mu spędzać czasu tak długo z kumplami jak robił to teraz z Rotim - nie, nie przeszkadzało mu to, że każdą wolną chwilę poświęcali ostatnio dla siebie. Chciał tego. Wyczekiwał za każdym razem by spróbować przybliżyć się do Rotema w taki sposób jak zrobił to teraz.
Akurat teraz poczuł ten przypływ odwagi, którego zabrakło mu pod dachem w ciemnościach akwarium. Od tamtej pory nie raz wyobrażał sobie jak to zrobi - i tylko wstrzymał na moment powietrze by nie zepsuć w żaden sposób tej chwili. Pierwszy pocałunek z chłopakiem: który jeszcze nie do końca był tym prawdziwym. Badał sam siebie, na ile był gotowy aby zrobić właśnie ten krok. To.. jak się okazało nie było aż takie proste jak mu się wydawało. Stąd to niezaplanowanie zasłonięcie ust kolegi odwróconą dłonią. I nie dlatego, że nie chciał - bo chciał, niemal czuł jak skóra mu się elektryzowała gdy dotykał wargami jego policzek. A ręka chciała powędrować w zupełnie inne miejsce, ale jego dwa opuszki palców dotknęły koniec końców warg Romeo.
-T-....tak...masz rację, Ro...chodźmy t-tam- - odwrócił na chwilę głowę z ulgą oddychając kiedy chłopak też sprowadził go na ziemię. Sam zamrugał kiilkakrotnie oczami - choć wcale nie chciał ich otwierać, kiedy tak blisko niego stał. Tym razem jednak nie wyścig po głowie mu chodził: Ro nie znał tego domu i na pewno by przegrał w poszukiwaniu jego pokoju, musząc zapewne sprawdzać po kolei wszystkie drzwi na piętrze a dosyć sporo ich było. Na szczęście jego pokój znajdował się na samym końcu korytarza - daleko od sypialni ciotki. Dlatego znów splótł ich dłonie razem i pociągnął Rotema po schodach na górę.
-Tylko sie nie śmiej, dobra? - stanął jeszcze plecami do swoich drzwi a przodem do Rotema, zastanawiając się czy to dobry pomysł go tam wpuszczać: czy on rano zrobił chociaż trochę porządek czy jak zwykle zostawił pół szafy ubrań na łóżku, za co zawsze dostawał ochrzan od ciotki Jill? -Szczerze nie pamiętam w jakim stanie zostawiłem go rano....ale mam nadzieję, że nie jest aż tak źle... - wyszczerzył się nerwowo, chociaż wątpił, żeby Rotem zwracał uwagę na takie rzeczy jak porządek. A może był pedantem? Jeszcze tego nie zdążył w nim rozgryźć. On odnajdywał się w chaosie, ale do pewnego momentu. Dał koledze rozejrzeć się chwilę, po jego skromnych czterech scianach. Na jednej, nas biurkiem wisiały trzy plakaty. Choć miał ochotę na początku obkleić cała ścianę, ale troiłoby mu się potem zapewne w oczach. Ciotka zresztą dała mu ostatecznie minimum by nie zepsuł ścian plakatami. Początkowo wisiał tylko jeden, ale kolejny natrafił już w Seattle w jakimś muzycznym sklepie i zwyczajnie nie mógł się oprzeć kolejnemu gdy jakiś czas później znów zajrzał do tego samego sklepu. Lubił tam wracać i wyszukiwać takie cenne perełki, a ten plakat zawisł jako ostatni. Jak mu się znudzą to po prostu wymieni na inne, żaden problem! W międzyczasie w lekkim popłochu zgarnął kupkę ciuchów z krzesła do szafy, szybko zamykając jej wnętrze aby Rotem nie zobaczył tych wszystkich nieposkładanych ciuchów.
-I chciałbym, żebyś wreszcie poznał Behemota - dodał jeszcze, w końcu naciskając na klamkę do drzwi wprowadzając kolegę do swojego ''królestwa''. Kot zazwyczaj zostawał w jego pokoju by nie drażnić swoją obecnością ciotki Jill, która i tak przecież jego samego musiała znosić, chociaż z całą pewnością był takim spryciarzem, że udawało mu się wymykać z jego pokoju. Behemot akurat leżał cały rozciągnięty przy jego gitarze, która leżała po prostu na podłodze. Gdy otworzył swe zielone ślepia i zobaczył gościa natychmiast poderwał się i na swoich łapkach podreptał zweryfikować przybysza -W-wiesz...nie wiem czy wolisz psy czy koty, ale...uwierz mi, naprawdę lubi się przytulać jak wyczuje sobą zainteresowanie.... - zaśmiał się gdy jeszcze Behemot prześlizgnął się między nogami Leviego i tym razem wygodnie ułożył się między poduszkami na łóżku: bacznie obserwując chłopców -S-siadaj....i i...o..poczekaj.... - wziął gitarę i usiadł na krześle by zacząc grać pierwsze nuty korzystając z chwilowego zamieszania. Nie planował śpiewać, raczej nie przepadał za swoim głosem, jednakże....Rotem sprawił, że zrobił ten jeden wyjątek
- Dni za nami, minęły lata...mówią, że wszystkie rany zagoją się z czasem... zgubiłem się, zanim znalazłem drogę....Jeśli zapytasz mnie o to, co pozostało*.... - urwał, czując nieprzyjemną gulę w gardle gdy słowa piosenki pisanej na kolanie nie chciały się dalej przecisnąć - W-iesz...jeszcze nie ćwiczyłem jej aż tyle...i chyba jej nie dokończe...- dodał jeszcze, wciąż trzymając gitarę na kolanach z palcami zawieszonymi na strunach.
rotem levi-blau
*Hillerska z Young Royals

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Rotem? Pedantem?
Jeśli Theodore chciał go obrazić, to w wyzwisku chyba pomyliły mu się ze dwie literki.
Jeśli zaś - spoglądając na chłopaka, u którego zarówno fryzura, jak i stan noszonej w danej chwili garderoby zawsze miał w sobie element nieprzewidywalności i chaosu, a zawartość jednego z dwóch, zawsze przynoszonych ze sobą do szkoły piórników (jednego do używania w trakcie lekcji, drugiego - na przerwach, gdy Ro łapał moment na szkicowanie albo wypełnianie powstałych wcześniej konturów kolorem) stanowiła żywą definicję bałaganu - zakładał, że blondyn wyjątkowo ceni sobie porządek, to... No cóż. Chyba powinien był zastanowić się ponownie (i popracować nad swoją zdolnością do obserwacji).
W swoim obecnym, pół-euforycznym stanie, Rotem nie był pewien co musiałby znaleźć za drzwiami chłopięcego pokoju, żeby choć trochę zniechęcić się do Theo Hetfielda. Nieważne, czy ujrzałby sterylny, minimalistyczny mikroświat, w którym wszystko ma swoje, z góry narzucone, i bardzo konkretne, miejsce, czy też taki krajobraz, jakby przez przestrzeń Hetfielda niedawno przeszło tornado, tsunami, i jeszcze jakiś huragan. Jakkolwiek pokój bruneta się nie prezentował, Ro pewnie i tak uznać miał go za ósmy cud świata.

To, co ujrzał za progiem sypialni, przeszło jednak jego przypuszczenia i najśmielsze oczekiwania.
Pokój Theo nie należał może do najogromniejszych na świecie - Ro mógł się założyć, że jego zamożniejsi koledzy i koleżanki (z samozwańczą królową Ballard High, Coraline Somerset, na czele...) miewali do dyspozycji pokoje o wiele większe, wyposażone we własną garderobę (a nie tylko zwykłą szafę, od pozwijanych w kłębki ubrań pękającą w szwach), wysokie sufity, stiuki, balkony, i różne inne bajery - a jednak sprawiał wrażenie zarówno przytulnego, jak i przestronnego. Wypełniony jasnym światłem, wzmocnionym tylko przez blask zawieszonych nad łóżkiem lampek, sprawiał, że blondyna natychmiast ogarnęło ciepło i pewien rodzaj spokoju, którego nigdy nie osiągał w swojej nowojorskiej sypialence. Fakt, na biurku panował lekki nieporządek, a i Theo nie miał co się łudzić, że uwadze Levi-Blau'a umknęły wszystkie te splątane ubrania, w pośpiechu zgarniane przezeń do szafy, ale to tylko wzmacniało wrażenie autentyczności i domowości. W końcu kto pozwalał sobie na robienie bałaganu w miejscach, w których nie czuł się jak u siebie? Sam fakt zatem, że Theo bałaganił tu swobodnie, wskazywał, że i tak się w swoim pokoju czuł.
I to właśnie było dla Ro najważniejsze. Bo ta przestrzeń - cztery ściany, z jedną zawieszoną muzycznymi plakatami - wypełnione ubraniami, szkolnymi podręcznikami, a przede wszystkim: sylwetką gitary (na tym etapie nie było chyba przedmiotu, który siedemnastolatkowi bardziej kojarzyłby się z pochodzącym z Australii kumplem...) - pasowały do Theo. Pachniały jak on. Brzmiały jak on. Jak jego ulubione piosenki, i jak te, w twórczych mękach, zapisywane w zeszyciku. Było coś niesamowitego w myśli, że to tutaj Hetfield spędza większość swojego czasu. Tu frustruje się nad pracą domową, tu tęskni za Australią, tu wybiera ubrania, w których potem pokazuje się w szkole. Tutaj śpi.
Czy - Ro złapał się na przelatujących mu przez umysł pytaniach - czasem o nim śni? Albo myśli o nim przed zaśnięciem? A jeśli tak, to w jaki sposób!?
- Wowi! Theo! - Wyrwało mu się, gdy, przemierzając niewielkie przestrzenie między meblami, zatrzymał się pod prostokątami plakatów. Sam stoczył z ojcem małą bitewkę o pozwolenie, aby na własnych ścianach powiesić kilka posterów - rozumiał więc ich wartość! Przykucnął też zaraz, żeby przywitać się z obwąchującym go sobie ostrożnie zwierzakiem. Wyciągnął dłoń, osiadając palcami na skrawku futerka między kocimi uszami - Dzień dobry, kolego - Przywitał się grzecznie, a potem pozwolił Behemotowi otrzeć się o własne łydki, i podążył za nim, gdy kot usadowił się na łóżku.
Ro, idąc za zaproszeniem bruneta, przycupnął na skrawku materaca. Jedną dłonią nadal głaskał czarno-białe zwierzę, drugą zaś mimowolnie zacisnął na miękkości pościeli. Zadarł głowę, rozglądając się po pokoju.
- Ale mamy szczęście, że masz kota, a nie psa! - Roześmiał się - Na te drugie jestem uczulony, byłoby przeje... Przewalone! - Oznajmił z ulgą, jednocześnie zdając sobie sprawę, że to jedna z rzeczy, jakich nigdy wcześniej Theo nie powiedział. Z jednej strony przerażał go fakt, że ich znajomość pogłębia się z każdą chwilą (i, że na kumplu zaczyna zależeć mu coraz bardziej). Z drugiej jednak - czy było coś lepszego niż poczucie, że zyskuje się przyjaciela!? - Lubisz się przytulać, tak? No, to chodź! - Teraz zwrócił się już bezpośrednio do Behemota, klepiąc się po kolanie, na którym kot zaraz usadowił się z lekkim ociąganiem, ale i sporą dozą gracji.

- Theo... Wiesz, że nie musisz... - Rzucił miękko, orientując się, co osiemnastolatek planuje teraz zrobić. Dobrze wiedział jak krępujące może być dzielenie się własną sztuką z innymi, a nie chciał przecież, by Teddy czuł się w jego obecności niekomfortowo. Doceniał jednak, b a r d z o, że Australijczyk zdaje się coraz pewniej wpuszczać go do własnego, wypełnionego kocią sierścią i pisanymi na kolanie piosenkami, świata.
Zasłuchał się w lekko drżącym głosie przyjaciela, i towarzyszących mu dźwiękach gitarowej muzyki. Przymknął oczy, jednocześnie zanurzając dłoń w kociej sierści i, wypuszczając z piersi głęboki, ciężki oddech, uświadomił sobie, że od wielu miesięcy nie czuł się tak spokojnie.
Gdy Theo urwał, Ro otworzył oczy, i spojrzał na niego z lekką niecierpliwością, czy nawet i cieniem wyrzutu. To tak, jakby ktoś odebrał dziecku daną mu chwilę wcześniej zabawkę!
- No weź! - Zaoponował - Czemu miałbyś jej nie dokończyć!? - Pomyślał, że ta piosenka była jak ich wcześniejszy pocałunek. Słodka, obiecująca, i urwana w połowie. Zmarszczył brwi, jednocześnie sięgając dłonią do strun - w miejscu, w którym zawisły palce Hetfielda. Szarpnął za jedną trochę nieporadnie, zagryzając policzek od środka - Serio nie rozumiem, Theo, dlaczego tak bardzo nie wierzysz we własny talent. Żaden ze mnie znawca muzyki, ale przecież to było super! - Żachnął się - Może moglibyśmy skończyć ją razem!? Na czym utknąłeś!?

Theo Hetfield

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Trochę nieświadomie robił wszystko aby te cztery ściany przypominały mu jego własny pokój - i chyba mu się w końcu to udało. Bałaganił. Jak na nastolatka przystało. Choć wzbraniał się przed tym od początku to od jakiegoś czasu, gdy powoli wkładał w tą przestrzeń każdy kawałek swojego serca łudząco podobnego do tego, który zostawił w Melbourne - intuicja podpowiadała mu, że prawdopodobnie będzie tutaj dłuższy pobyt niż by mu się wydawało. Te drobne detale pozwalały mu nie rozpaczać aż tak bardzo za tym, że był tak daleko od miejsca, które tak bardzo kochał. To w tych czterech ścianach zaczął miewać myśli o kimś jeszcze: siedząc nad pracą domową zastanawiał się co jasnowłosy przyjaciel robił w tej samej chwili co teraz ton. Telefon leżał zwykle obok książki i niejednokrotnie zerkał na wyświetlacz: nieświadomie przygryzając dolną wargę ust i walcząc z własnymi myślami: napisać czy nie napisać? Zerkał ciekawskim spojrzeniem czy nie dodał nowego rysunku na instagram, albo jakiegoś nowego nagrania: czasem sam specjalnie dodawał swoje własne - trochę jakby chciał aby kumpel wiedział czym się w danej chwili zajmuje: jakby w ten sposób nieśmiało zapraszał go do siebie, w swoje własne chwile, aby spędzali je razem.

Zwykle nie miewał snów - choć jego największym życiowym talentem było zasypianie niemal od razu gdy tylko przymknie na dłużej powieki to zwykle nie pamiętał czy mu się cokolwiek śniło. Kochał spać - w łóżku czuł się bezpieczny, przykryty pod ciepłą pierzyną: gdy zamykał oczy i jego myśli po prostu gdzieś uciekały. Wyłączał się całkowicie: jedyna chwila, gdzie po prostu nie musiał się nad czymkolwiek zastanawiać. To był jego sposób na odreagowanie po przeżyciach z dnia: potrzebował zdecydowanie niemal całej nocy na to aby jego ciało doszło do siebie, a umówmy się nie był rannym ptaszkiem. Nienawidził wstawać przed siódmą i to był zwykle dla niego najgorszy koszmar jaki mógł przeżywać niemal na jawie: na wpół przytomny. Z jednej strony uważał to za jakieś braki wyobraźni,
której chyba nie posiadał skoro nie potrafił sobie niczego przypomnieć po obudzeniu się.
Ostatnio łapał się na tym, że chciałby aby leżał przy nim jasnowłosy chłopak. Chciałby móc przyglądać się jego spokojnej twarzy tuż po przebudzeniu się - to by było nawet lepsze niż sny o nim: miałby go tak blisko siebie. Na wyciągnięcie ręki, którą wplatałby w niesforne jasne kosmyki włosów - rysować mapę opuszkiem palca na jego plecach i słyszeć bicie jego serca w tej porannej ciszy. I mieć swoje własne na przeciwko jego. Zakochiwać się w blasku otwieranych oczu, tak samo zaspanych jak jego własne by w końcu splątać dłoń, która pasowała tak bardzo jakby była właśnie przepisana dla niego.
-Chyba...się polubicie...coś mi się wydaje.. - uśmiechnął się leciutko gdy obserwował jak kot wchodzi na kolana kumpla i daje się pogłaskać jeszcze bardziej. To było dla niego ważne, choć to zwykły zwierzak jakich wielu, razem przeszli naprawdę sporo: czasami miał wrażenie, że Ben znał jako jedyny większość jego tajemnic. -Serio? Dobrze wiedzieć, Roti! Nie wiem co bym zrobił, gdybym miał uczulenie na zwierzaki - przyznał się szczerze, drapiąc się po głowie. Zawsze pragnął pomagać zwierzakom jak tylko mógł: chociaż rodzicom to się odbijało czkawką gdy przyprowadzał do domu kolejnego zbłąkanego kota z ulicy. W końcu dostał limit i obecnie mieli trzy. Ale tutaj, do Seattle mógł zabrać tylko jednego i wybór padł właśnie na Behemota - chyba dlatego, że był z nim od początku. Uśmiechnął się do Rotema - zdał sobie sprawę, że właśnie przypadkiem poznał kolejną rzecz o kumplu, o której nigdy wcześniej nie słyszał: a jednak to oznaczało, że co raz lepiej będzie poznawał obraz swojego kumpla.
Zerknął na jasnowłosego gdy akurat przekładał pas od gitary i usadawiał się wygodniej na krześle przy biurku, na przeciwko niego samego -Ale...zależy mi, żebyś...jako pierwszy to usłyszał.. - w duchu jednak dziękował, że dał mu jeszcze chwilę do namysłu czy chce się przed nim kompromitować czy jednak powinien z tego pomysłu od razu rezygnować. Ale chciał zagrać - wszak nie była to ogromna publiczność, ale nie o to mu chodziło. Chciał aby to była ich piosenka, tylko dla nich samych. Dopiero po dwóch akordach poczuł się nieco bardziej pewniej: palce swobodnie tańczyły po strunach, wydobywając z nich dźwięki pasujące do słów. Smutnych, bo akurat pisał to gdy przeżywał nocny kryzys właśnie w tych czterech ścianach. O czym Rotemowi jednak nie zamierzał mówić.
- Bo pisanie to wcale nie jest taka łatwa sprawa! - żachnął się ze śmiechem, dopiero teraz uzmysławiając sobie, dlaczego największe legendy pochłaniały takie potężne ilości alkoholu i sięgały po inne używki, na trzeźwo wena przychodziła rzadko i jeszcze nie tak jakby chciał. Długo zabierał się aby w ogóle rozpocząć pisanie - linia melodyczna była prosta, delikatna, od razu wpadła mu do głowy: wystukał ją nawet palcami gdy odrabiał lekcje kilka tygodni temu. Ale z samym tekstem było po prostu gorzej - myślał głównie o przeprowadzce tutaj: pisząc kolejną linijkę tekstu orientował się jak głęboko wryła się w jego psychikę cała ta zmiana.
Widząc jak Rotem szarpie za strunę, nie mógł się oprzeć by nie przesiąść się i usiąść obok niego. Przełożył pasek przez ramię kumpla i przesunął gitarę na jego kolana -Palce ułóż w ten sposób - pokazał mu w powietrzu swoją dłonią. W Melbourne chodził na prywatne lekcje, trochę się zdążył poduczyć kilka podstawowych chwytów, a później już sam próbował, głównie oglądając innych gitarzystów na youtube -A teraz przeciągnij o tak... - podchwycił znów dłoń Rotema tym razem z drugiej strony aby jego ręka mogła zagrać początek Stairway to heaven Zeppelinów - A wiesz, że jak w końcu nauczyłem się to grać to nie mogłem pojąć, że w czwarty akord w intro i myślałem, ze łapie się jak klasyczny D Dur i dodaje się mały palec na tym czwartym progu....no i się dziwiłem jak oni byli w stanie to nagrać w ogóle... - wyszczerzył się szeroko, trochę specjalnie ignorując pytanie dlaczego w siebie nie wierzył. Nie ujmował w tego w ten sposób: dopiero od niedawna pokochał granie na gitarze, jeszcze nie czuł się w tym najlepszy. Nauczył się na pamięć kilka słynnych riffów, trochę próbował tworzyć własne, ale nie przypuszczał, że mógłbyć to jakiś większy talent. Jak mówił Rotem.
-Z kolei widziałem jak ty rysujesz...i masz cudowną kreskę, wiesz? - musiał to z siebie wyrzucić, ale naprawdę nie chciał podglądać przyjaciela. Wolałby być przy nim i obserwować go jak zwinnie posługuje się ołówkiem -A w sumie....mógłbyś narysować dla mnie coś...? Tak głupio mi prosić, ale w sumie myślałem, o moim kocie...byłoby super mieć taki rysunek od ciebie... - zerknął na Benka, który wciąż leżał obok jego kolegi i tym razem zmienił pozycje i leżał sobie wygodnie na plecach, dając się głaskać po brzuchu. A potem znów spojrzał na blondyna -Wiesz...chciałbym powtórzyć...tamto co zaczęliśmy na dole... - szepnął cicho, a potem niewiele myśląc, działając impulsywnie i nawet nie czekając na odpowiedź kolegi pozwolił sobie musnąć jego wargi, dłonią obejmując jego szyję.
rotem levi-blau

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Rotem chyba by się załamał, gdyby jego nowe, waszyngtońskie cztery ściany miały choć odrobinę przypominać pokój, w którym wychowywał się w Nowym Jorku – ciasny, ascetyczny i pozbawiony źródła światła większego, niż tylko skromny prostokąt okienka wychodzącego na ceglaną ścianę sąsiedniego budynku. Wielu mogło oczywiście się zapierać, że Levi-Blau był niewdzięczny, i powinien bardziej doceniać samą możliwość mieszkania w Wielkim Jabłku. No, jasne – ale bynajmniej nie chodziło o to, że blondyn nie uświadamiał sobie własnego szczęścia. Problem leżał w tym, że co było mu po wychowywaniu się w mieście, o którym pisano piosenki i poematy, skoro nigdy nie dane było mu go tak naprawdę swobodnie eksplorować, a mieszkanie, w jakim spędził większość życia, przypominało raczej więzienie niż wymarzone królestwo dla kilkunastoletniego chłopca!? Przy tych nielicznych okazjach, przy których dane mu było wyściubić nos poza klaustrofobiczną rzeczywistość własnej diaspory, czuł się we własnym mieście jak turysta. Wówczas natomiast, gdy uświadamiał sobie, że niektórzy jego rówieśnicy mieli większego farta – a więc dane im było cieszyć się możliwością dekorowania i zagracania własnych sypialenek – zwyczajnie zżerała go zazdrość. Na całe szczęście – do czasu, gdy, wynikiem nieszczęśliwego splotu wydarzeń, został wyrzucony przeprowadził się do Seattle; do ojca, który gdzieś miał pedanterię i umiłowanie sterylności, jakim cechowała się matka Rotema, a przede wszystkim – jego dziadkowie.
W każdym razie, w jaskrawym kontraście do Theo, Rotem nie tęsknił za przeszłością: niewielkim metrażem, zakazem zawieszania ścian plakatami, wąskim, jednoosobowym łóżkiem, na którym – choć był przecież drobny, i stosunkowo niski – nie mógł swobodnie wyciągnąć się, czy ułożyć. Nie dziwił się jednak Hetfieldowi, który w deszczowym Seattle, choćby podświadomie, próbował odnaleźć kawałki ukochanej Australii. Gdyby sam Levi-Blau przez ramię oglądał się z nostalgią i rozżaleniem (a nie z westchnieniem ulgi i dreszczem obrzydzenia jednocześnie), też pewnie próbowałby odtworzyć w Szmaragdowym Mieście przynajmniej kawałek swojej przeszłości.
Tylko, że wtedy - tak się przynajmniej obawiał - już nigdy nie uwolniłby się od wspomnień o Aaronie. Z każdym dniem coraz bardziej zamglonych i mniej wyraźnych - jakby sylwetkę nauczyciela pianina zagarniał sobie nowojorski smog, albo, jakby w pamięci Rotema rozmywał ją waszyngtoński deszcz - a jednak wzbudzających w blondynie takie same uczucia. Tęsknotę i desperację.
A przecież ulegając im nie mógł skupić się nad tym, co miał przed sobą: Theo, ze spiralkami ciemnych loków w nieco przydługiej już grzywce opadającej na zmarszczone skupieniem czoło; Theo z delikatnymi dłońmi prowadzącymi jego własne po obcej, nieznanej przecież Ro zupełnie topografii gitarowych strun; Theo z jego bałaganem - w pokoju, w osiemnastoletnim życiu, i w głowie, po której mnóstwo różnych myśli zdawało się panoszyć równocześnie; Theo z jego bliznami, marzeniami, obawami i nieporadnymi żartami, wypowiadanymi z błyskiem w oku i nieśmiałym, niepewnym uśmiechem.
- Myślisz, że to dlatego tylu artystów po jakimś czasie wpada w jakiś nałóg, albo zupełnie dziwaczeje!? - Ro wcale nie czytał Teddy'emu w myślach - taka konkluzja była po prostu dość naturalna. Wystarczyło rozejrzeć się po świecie twórców, i to nie tylko muzyków, ale też pisarzy czy grafików, na których Levi-Blau spoglądał z podziwem, aby zobaczyć, że twórcze bolączki niejednego z nich zdawały się wpędzać w alkoholizm albo kompletną utratę zmysłów - To może lepiej jednak przemyśl wybór kariery, Theo... - Żartował, ale tylko połowicznie. Nie był ślepy, a nie musiał być też geniuszem, żeby rozumieć, że jego kumpel należy do gatunku osób wrażliwych, i podatnych na emocjonalne zranienia. Im częściej o tym myślał, tym bardziej bał się, czy relacja z nim jest w ogóle dobrym pomysłem tym bardziej odpowiedzialny czuł się za Hetfielda, i tym bardziej chciał go chronić w tym także przed sobą samym.
- Wybacz! - Potknął się palcami o gitarowy próg, okrutnie fałszując wygrywaną pod dowodzeniem Theodore melodię. W dodatku, choć próbował się skupić, kompletnie pogubił się w jego słowach - Absolutnie nic nie zrozumiałem!
Nie sprawiało to jednak, że nie miał ochoty słuchać bruneta. Wręcz przeciwnie. Wprawdzie kompletnie nie pojmował, co kryje się pod wszystkimi tymi muzycznymi terminami, jakie Theo wyrzucał z siebie z prędkością karabinu maszynowego, ale było coś niezwykle przyjemnego w słuchaniu osoby opowiadającej o swojej pasji. Dokładnie to samo stałoby się z nim, gdyby Teddy zapytał o jego ulubioną rysunkową technikę, albo różnicę między akwarelami, a rysunkiem ołówkowym.
- Naprawdę!? - Podekscytował się, gdy przyjaciel spytał go o rysunek Behemota. Ro poczuł, jak na jego policzkach wykwita kolejna fala rumieńców - N-no pewnie! Ale, uhm, nie wyobrażaj sobie, że to będzie jakaś Mona Lisa, okay? - Uprzedził. Nigdy nie doceniał własnej kreski - zawsze wydawało mu się, że wszystko może zrobić lepiej, co też nie pozwalało mu choć przez chwilę odczuwać prawdziwej satysfakcji ze swojej sztuki - Będziesz tylko musiał dać mi...
  • Chwilę, chciał powiedzieć (wbrew pozorom - akurat nie myśląc o innych rzeczach, które dać mógłby mu Theodore Hetfield).
A jednak nie zdążył, pochwycony przez Theo w delikatne objęcie ciepłej, ostrożnej dłoni.
Kiedy Ro odwzajemnił jego pocałunek, zrobił to o wiele śmielej, o wiele mniej lękliwie niż poprzednio. Być może to przytulne otoczenie pokoju, w którym czuł się znacznie swobodnie, niż w salonie, w jakim niemal czuł obecność Ciotki Jill, albo fakt, że - teraz miał już pewność - pocałunek ten nie był błędem czy efektem przypadku. Rotem Levi-Blau bardzo, bardzo chciał całować Theo Hetfielda. Chciał czuć jego oddech na spadzie własnej szyi, jego dłonie na swoim ciele. Chciał zapędzić się palcami pomiędzy sploty jego czupryny, pod jego koszulkę, pod gumkę bokserek. Chciał - ze słowami przeprosin na wargach - wyrzucić Behemota z pokoju, żeby zostać z kumplem sam na sam, bez ryzyka, że ktoś im przeszkodzi. Chciał, wreszcie, zdjąć tę głupią kamizelkę, i wszystko inne, co miał pod nią - bynajmniej nie po to, żeby przebrać się w ubrania Australijczyka. A przynajmniej nie tak od razu.
Odłożył gitarę na ślepo i pogłębił pocałunek, instynktownie, choć trochę nieporadnie, wdrapując się na kolana Theo. Był od niego nieco drobniejszy, i dużo lżejszy, co z pewnością ułatwiło całą tę spontaniczną akrobatykę. Nie przestawał go całować, obejmując dłońmi kanty jego szczęki, i - szczeniackim, popędliwym ruchem - napierając własnymi biodrami na miednicę osiemnastolatka. W międzyczasie - dziękował niebiosom za przytłumione, niejaskrawe światło (zdawał sobie powiem sprawę, że całą twarz ma czerwoną od kretyńskiego rumieńca - a był to średnio poetycki widok). Palcami lewej dłoni zsunął się na bark chłopaka, szarpnął za krawędź jego rękawa, zsunął się niżej. Językiem przebiegł po brzeżku jego dolnej wargi; zaczepnie, niecierpliwie.
I wtedy -

No cóż. I wtedy system przeciwpożarowy zainstalowany przez Jill Hetfield w jej pięknym, wielkim, designerskim domu postanowił przypomnieć nastolatkom o dogorywającej w piekarniku pizzy. Obudzony przez dobywający się z urządzenia dym, domowy alarm rozwył się przenikliwym, wysokim dźwiękiem. Rotem prawie spadł z hetfieldowych kolan, przez chwilę zupełnie skonfundowany. Dopiero gdy biegli schodami w dół, połączył fakty - i dotarło do niego, że ich obiecana, wyczekana kolacja właśnie zamienia się w proch i pył w rozgrzanym do czerwoności piekarniku.
- Theo?! - Rotem zapytał kumpla ze śmiechem, gdy wyłączali alarm i wachlującym ruchem dłoni przepędzali kłęby szarego dymu - Jeśli zamierzasz mnie jeszcze kiedyś pocałować, to obiecaj mi, że przy tej okazji coś zamówimy, albo po prostu zjemy sałatkę na zimno...

/zt 2

theo hetfield

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „48”