WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Jericho nigdy nie myślał o tym w ten sposób:
Że może – gdyby ktoś zwrócił go Bogu (jak zgubę, albo jak towar wybrakowany, a więc i zdatny wyłącznie do wymiany na lepszy) – to Bóg poznałby go po krzyżyku, i przyjął jako swoją własność.
I nie myślał też o Bogu jako o Ojcu ojcu, chociaż przecież tak o nim mówiono. Że Bóg jest ojcem
  • więc co, gdyby odwrócić perspektywę i założyć, że każdy ojciec jest Bogiem?
    • Brunet czasem patrzył na swojego ojca – zanim tego wzięli diabli (tak w metaforze, jak i dosłownym sensie - diabli z płomieniami i żarem godnym piekła) – i nie widział w nim Boga. I czasem, odebrawszy Elvisa od matki i uśpiwszy w jego małym, skrzypiącym łóżeczku, patrzył w lustro, i nie widział nic.
- Jesus fuckin’ Christ, Cockburn – Z ostrą ”erką”, w drugą sylabę chłopięcego nazwiska wbitą jak odłamek szkła - Why do you care so much?
Jak już ustatliliśmy, Jericho nie był Bogiem, a zatem nie odpuszczał.
Nie był też, o czym w South Parku i jego okolicach – wylanych poza kartograficzny kontur dzielnicy jak kolorowy kleks farbki z pędzla prowadzonego niewprawną, dziecięcą ręką (albo jak tusz kilku z jego tatuaży, wbity w skórne warstwy zbyt płytko albo za głęboko) – wiedzieli wszyscy, świętym. Ani aniołem (no, chyba, że takim, który się potknął, i spadał tak długo, że zdążył zapomnieć, jak to jest: swoim domem nazywać Raj) - Fo' real, Cockburn...
Poczuł na sobie jego wzrok. Na własnej ręce – którą teraz, dziwnie, cofnął od mosiądzu klamki. Rzeczywiście, chyba chciał Cottona spytać właśnie o to:
  • No, to jak to w końcu z tobą jest, co?
    • Lubisz? Nie lubisz? Zdecyduj się.
W obliczu chłopięcej chwiejności, i niezdecydowania, i wersji wydarzeń albo deklarowanych potrzeb zmienianych raz po raz, bez krzty konsekwencji.
Jego syn czasem tak robił – wybierając płatki śniadaniowe, koszulki z podobiznami superbohaterów (swoich ulubieńców z uniwersum Marvela także zmieniał niby rękawiczki) przed wyjściem do szkoły, wymarzone prezenty na urodziny i święta i zabawki do zabrania od matki, gdy Jerry przywoził go do siebie na weekend - i doprowadzał tym Cel Tradata do szaleństwa.

Szaleństwo przy Cottonie było jednak trochę inne, i mieszkało w odmiennych rejonach ciała. Bo Cotton, mimo infantylnych manieryzmów i potrzeb godnych kilkulatka, nie był dzieckiem.
Ale nie był też chłopakiem ze Złomowiska.
  • Cóż. Gdyby był – i gdyby lubił dziewczyny (albo gdyby się po prostu nie przyznawał, że lubi też, albo tylko, chłopaków – bo takich rzeczy na Złomowisku się nie robiło; no chyba, że ktoś był skończonym idiotą, albo po prostu zrezygnował już z życia) – rozmawialiby teraz inaczej. Siedliby na dole, z rapem ryczącym z wieży stereo i pizzą powróconą na stół – cudem, albo tak, jak to się dzieje w kreskówkach, kiedy animacja wrzucona zostaje na wsteczny i wszystkie postaci chodzą do tyłu, wracają skąd przyszły, biegają w kierunku odwrotnym do logicznego, cofają się w przestrzeni i czasie (jeeeny, Elvis zawsze to uwielbiał). Potem zapaliliby hasz albo pojechali na ostro, z crackiem, i padli tam, gdzie siedzieli – Jerry na kanapie, a jego gość na obłażącym z filcowego obicia fotelu.
I może dlatego Cel Tradat zrobił to, co zrobił. Usiadł obok Cottona, na krawędzi łóżka – tak, jak siadał koło Elvisa żeby czytać mu bajki na dobranoc (rzadko; i głównie kiedyś – teraz już nie za bardzo), i zawiesił spojrzenie na podkasaniu czarnej bluzy, odsłaniającym bielutkie szczyty ud pokrytych ażurem jasnych włosków, cieńszych i krótszych niż te, które rosły na łydkach dziewiętnastolatka.
- I’ll be fine – Kogoś na pewno chciał pocieszyć, ale nie był pewien kogo. Wyciągnął dłoń, i przesunął nią wzdłuż nogi chłopaka – od zgięcia kolana, aż do miejsca, gdzie zaczynała się bawełna ubrania. I wstecz – I always am.

Przyjrzał się pierwszej lepszej ze swoich dziar – trafiło na gotycki kontur liter biegnących nasadą splotu słonecznego. Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.
- Nie bolały – Skłamał. Najbardziej bolało na żebrach, po wewnętrznej stronie prawego ramienia – w pobliżu wrażliwych tkanek pachy i na kostkach palców. Najbardziej bolało, kiedy jego ojciec spalił się żywcem, i kiedy jego matka zaginęła bez słowa, i kiedy Louna powiedziała mu, że zostanie tatą.
Może tylko mu się wydawało, ale tarte jego dłonią, włoski na ciele blondyna wydawały taki dźwięk, jakby skwierczały. Jak małe muszki ginące w zderzeniu z żarnikiem kuchennych kinkietów – Mógłbym ci jakiś zrobić. Mam w domu sprzęt. Chcesz?
Trochę się pochylił. Zmrużył powieki.

Czym – oprócz chipsów i piwa -
  • pachniał Jericho Cel Tradat?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Pomyślał, że popełnił błąd – i że niegrzecznie było patrzeć na niego w ten sposób; trochę jak intruz, na trzeciego wplątawszy się pomiędzy palce bruneta a mosiądz klamki. Jak wyżuta ze smaku i koloru, jeszcze nieco lepka guma podklejona pod spodem, od której dłoń odrywało się z grymasem obrzydzenia i "kurwą" wyburczaną pod nosem.
Ludzie różnie nazywali to spojrzenie. Czasami wścibskim, natrętnym, głupim albo tępym. Czasami pytali na co się gapi; zwykle nazywając go ćpunem albo pedałem – każdy z przydomków wciśnięty pomiędzy oskarżenie i pytajnik.
Jasne, to nic wielkiego. Tylko że Cottie nadal przeczuwał, że Jericho nie podjął ostatecznej decyzji. Nie zadecydował jeszcze, co z nim zrobić.
Bo przecież mógł zrobić wszystko.
Dlatego dziewiętnastolatek się odwrócił, naprędce zabierając ze sobą swój wzrok. Zawlókł go i cisnął o poduszkę – trochę jak knebel albo kiepski tłumik. Jedyny komfort, jaki odnalazł, tkwił w jej narożniczku podskubywanym do rytmu męskich kroków. I bicia własnego serca.
Spodziewał się, oczywiście, wszystkiego. Ale nie był gotów na nic. To go trochę zdołowało; jakaś niepotrzebna myśl, która chłopakowi nasunęła na myśl tego faceta. Joe. Podrzuciła jego sylwetkę i ubrała w kroki Cel Tradata. W jego oddech.
Ale nie w jego dotyk; ten dotyk – taki łagodny, mierzwiący biel włosków, ciepły, wtłoczony dużo głębiej, niż pozwalały na to otarcia skóry i dłoni, palców i ud, papilarnych odbić niewiele poniżej spiętego pośladka – nie mógł należeć do Joe.
Tylko że nie należał też, tak do końca, do Cel Tradata.
Zamknął oczy. Gdyby znalazł w sobie głos – odebrany samemu razem z jakąś głupią resztą odwagi spożytkowanej na prośby i wyciągane z Jericho obietnice; pewnie zacząłby błagać.
Żeby nie przestawał. Żeby go nie puszczał. Żeby dotykał go bardziej, dalej. Może i mocniej – pomiędzy ucisk dłoni docisnąwszy usta (zlizujące z siebie krew i pocałunki beznadziejnych dziewcząt – z Fauntleroy, Roxhill i Riverview), rozmazując nimi przytrzymany haust niedopilnowanych słów i pomruków.
Kiedy znów na niego spojrzał – już okradziony z prymitywnej i nie do końca pojętej bliskości, opierał policzek o materac (z lekko wydętą wargą i przymkniętym okiem). Przytaknął.
Jak już wrócę. Stamtąd. – Z Delridge. Wtedy – wtedy Jericho zrobi mu tatuaż. – Oki?
Uśmiechnął się. No, tak jakby. Nie można było mu jednak odmówić uniesionych kącików ust – i jasnych brwi (obydwie jak ogony mających zderzyć się komet). Nadal wyglądał żałośnie. Ludziom zwykle na taki widok robiło się przykro; ale nie tak, jak Cottiemu zrobiło się na widok Jericho.
Lekko pochylonego – z twardymi rysami twarzy i wyraźnym wybojem kostnego jarzma; ukrytego w cieniu nocy. Ciężkiej, głuchej portiery.
Y’arebroken? hurt? messed up?tired, aren’t ya?
Położył się na plecach. W ciszy przerywanej wyłącznie umęczonym, zrezygnowanym zgrzytnięciem łóżka.
Blondyn dotknął się w wypustkę biodra – ledwie przysłoniętą czernią bluzy. Musnął palcem podbrzusze.
Potem uniósł dłoń. Zbliżył ją do policzka Jericho – ale go nie dotknął.
And... so warm, too.
Wiedział, że mu nie wolno.
Mógł tylko pytać. Prosić. I skomleć.
You can rest your head on me… if ya want? – Przekrzywił głowę, a potem mlasnął, wlepiwszy w bruneta błękit tęczówek.

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Jeśli wrócisz.
Gdyby swoje słowa ubrał w lekki płaszczyk śpiewnej melodii, i okrasił kuksańcem, wymierzonym chłopakowi tak, by go nie skrzywdzić, a jedynie podrażnić zakończenia nerwów w dolinkach żeber, budząc w ciele przyjemny, łaskotliwy dreszcz, można by uznać, że Jerry żartuje.
Ale jego ton był płaski.
Tak jak wtedy, kiedy musiał powiedzieć Elvisowi, że Tucker, przygarnięty przez Zarę i Jericho śmieszny, mysioszary szczeniak pit bulla, dostał skrętu żołądka i odszedł zmarł zdechł w męczarniach, z rozdętym brzuszkiem i rozdziawionym pyskiem, rzygając powietrzem, kiedy nie miał już czym, i skowycząc w tapicerkę samochodu, którym Jerry nie zdążył go dowieźć do weterynarza, i że już nie wróci (o cierpieniach psach - dziecku nie powiedział, ale o tym drugim, już tak). [ Tucker miał wtedy sześć miesięcy. Elvis – pięć lat. Jericho? Dwadzieścia trzy.]
Może to dlatego, że cottonowa imitacja uśmiechu utknęła w nocnej ciemności, i umknęła uwadze bruneta (gdyby nie – być może zahaczyłby się o nią, jak można zahaczyć się rękawem, albo paskiem plecaka o klamkę, wychodząc z pokoju w zbyt dużym pośpiechu).
A może, ponieważ naprawdę zaczynało mu zależeć, żeby wypruć z chłopaka złudzenia, które – w South Parku – były niczym koło ratunkowe wypchane żwirem i szkłem. Można było się ich łapać, ale po co? Zamiast ratować życie, ciągnęły człowieka na dno.

Przesunął rękę jeszcze raz, do krawędzi chłopięcych slipek. Pomyślał, że na filmach takie majtki noszą zawsze tylko dzieci, i zboczeńcy.
Pomyślał, że takie majtki pewnie nosi ten jebany Joe.
Zastygł w milczącym bezruchu. Wywinął tylko górną wargę, pozwalając swoim dziąsłom błysnąć w mrok. Jedentylko – raz.

Propozycja Cottona była ciekawa i trochę powalona. I wzbudziła w Jerry’m to, co często budziła w nim obecność dziewiętnastolatka. Krótki, urżnięty w połowie śmiech; chichot jak kaszlnięcie krwią.

- Nah, whuut? Przekrzywił głowę, prawie natykając się policzkiem na wyciągniętą ku niemu przez Cockburna dłoń. Nie cofnął się, ale także – nie zbliżył – No way, bro. You’re way too fucking bony for that shit.
Duszą zszedł po schodach i wrócił do wyziębionej o tej porze kuchni, i do kartonowego pudełka nadal sterczącego z otoczki czarnego, plastikowego worka (na śmieci; ale gest Cottona, i to, co zrobił z nim Jericho, przywodziło na myśl raczej zwłoki). Potem pootwierał szuflady i wyciągnął z nich dwa kubeczki Cup Noodles: Hearty Chicken i Spicy Lime Shrimp, puszkę brzoskwini w syropie, tabliczkę taniej czekolady i nawet to jebane BabyRuth, zagotował wrzątek, zalał nim ekspresowy posiłek w plastiku i wrócił do sypialni, niezbilansowany, ale i niezastąpiony posiłek podsuwając chłopakowi pod nos.

W rzeczywistości – do której jego Dusza rzadko dostawała wstęp – zrobił jednak coś o wiele gorszego:
Obrócił się w miejscu, dokładnie tam gdzie siedział, a potem wsparł o materac na dłoniach i jednym kolanie, lewą nogę - i otaczający ją dres - przekładając nad ciałem blondyna. Potem dostawił do niej drugą, w zgrzytnięciach materaca znajdując się po przeciwnej stronie chłopięcej sylwetki. Położył się na boku. Przyciągnął go do siebie. Czuł, że Cottie jest sztywny, ale nie tak. Był sztywny ze strachu - prawie rigor mortis - a nie z pożądania.
Teraz Cottie naprawdę mógł poczuć, czym pachnie Jericho Cel Tradat. A pachniał , oprócz chipsów i piwa, tanim mydłem Karaibskie Wakacje i brudem. I wszystkimi dostępnymi ludzkości rodzajami zmęczenia.
- My mother, too, you know? – Zaczął; o wiele głośniej, dosadniej, niż robił to Cotton, który zwykle mówił tak, jakby głaskał płatki mleczyków albo motyle skrzydła, a nie jakby zamierzał przeżyć w South Parku – Was a whore. We didn't live in South Park 'round that time, so you may not know, but everybody knew. And now she's gone, you get me? Went missing. - Dopiero teraz ściszył głos. I nakrył biodro Cockburna własnym udem.
  • ...so warm, too.
- Sometimes I wish she was actually dead.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

No, jeśli. – Wzruszył ramionami – pewnie na te wypruwane z niego i patroszone przez Jericho nadzieje. – Ale kto wie, eh? Może ten cały Joe okaże się fajnym facetem. Może jest miły, tylko zgrywa takiego… wiesz.
Nie – przypuszczał – Jericho nie wiedział. I nie zamierzał się dowiadywać. Pewnie słusznie. Nie byłoby to dla niego niczym więcej, jak stratą czasu.
Ciebie też się wszyscy boją.
Sam nie był przecież wyjątkiem. Ani on, ani inni chłopcy z South Parku (nawykowo i trochę paranoicznie odwracający się przez ramię, ilekroć zmierzali nie-swoim zaułkiem; z rozbieganym spojrzeniem i drżącymi dłońmi).
Jego strach był jednym z niewielu przysługujących mu praw, by pod dotykiem chłopaka kurczyć się i spinać – blednąć, cichnąć, przygasać.
Obydwoje to poczuli. To zesztywnienie, które mogłoby być pożądaniem, a okazywało się tylko przedśmiertnym tremorem. Gdyby wierzył – chyba nie wiedziałby, czy powinien się modlić, czy już tylko żegnać.
  • Sęk w tym, że Cottie nie potrafił pożądać. Potrafił prosić i klęczeć, łasić się, szukać obcych rąk i ust, tylko po to, by bez większego zaskoczenia znaleźć je wkrótce na sobie. Na szyi, albo w wąskim przesmyku u wzejścia bioder. Dużo częściej znajdował jednak po prostu cudze ciało: pchnięte, a potem dociskane miarowo do swoich lędźwi i pośladków. Pomiędzy nie. Na łóżku albo przy ścianie – czasami nago, zwykle: ze spodniami kurtuazyjnie przysłaniającymi kostki (jeśli komuś się, o ironio, nie chciało pierdolić).
    Czasami było mu dobrze; z przyjemnym, ciężkim ciepłem rozlewającym się w środku. Otwarcie za to rozeszczanym na głos rozsądku – dziś już tylko kiwającym głową. W milczeniu i niedowierzaniu.
    Zawsze jako obowiązek, uprzejmość, przyzwyczajenie. Rzadziej konieczność. Ale nie, nigdy – pożądanie.
    Może chodziło o sposób, w jaki brzmiało jako słowo. Brzydko. W głowie Cottiego od zawsze należąc raczej do chłopaków ze Złomowiska i ich dziewczyn.
    Nie do niego.
    Ani nie do Colina.
Cottie się zatrząsł; dreszczem obiegającym jego ciało i wątpliwością, owiniętą wokół myśli (odrobinę za mocno – jak palce wciśnięte w krtań albo grzebień wplątany w skołtunione włosy). Zastanawiało go, czy sam jest tak wyziębiony, że nawet przywołany pomiędzy nich półtrup matki Cel Tradata mógłby go ogrzać, czy to zwyczajnie Jericho trawiony był od środka żywym ogniem (w sumie, nawet śmieszne; like father, like son – tak się przecież mówiło). Ogniem własnego gniewu. I gniewu swojego rodzeństwa, rodziców, historii własnej krwi z krwi, której nigdy nie dane było należeć. Nigdzie.
Słuchał go (tylko raz pokiwał głową, potwierdzając przypuszczenia bruneta – Cottie nigdy nie słyszał o jego matce – ani o tym, kim była). Leżał na boku, z jedną dłonią podsuniętą pod policzek – drugą trzymając jak przetrąconą, podwiniętą pod siebie łapę.
Why? You hate her? – zapytał.
Nie patrzył mu w oczy; zerkał czasami na wyściółkę pościeli pomiędzy nimi. Albo na krzyżyk podwieszony pod szyją chłopaka. Ale nie w oczy.
Ja czasami udaję. Na przykład jak myślę o tacie. O tym jaki jest, i gdzie. Że musi być bardzo zajęty, bo jest kimś ważnym. – Przysunął się bliżej. Mówił cicho; na granicy własnego głosu i szeptu. – Albo jeśli bardzo nie chcę gdzieś być. Wtedy wyobrażam sobie, że jestem gdzieś indziej.Ale teraz jestem tutaj.Możesz udawać, że twoja mama nie żyje.
Wysunął palec, celując nim w gotycką czcionkę tatuażu.
Co tu pisze? – przebąknął koślawym pytaniem. Spojrzał na napis, na który Jericho jeszcze nie tak dawno sam zerkał z żywą (albo odradzającą się) ciekawością.

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Jericho wiedział, że nie.
Joe bywał, podobno, miły; nawet uprzejmy, albo nonszalancki – w określonych kontekstach i zakamarkach ich Środowiska – to jest wtedy, kiedy mu się to opłacało. Ale z pewnością nie był „fajny”. Albo „równy”. Był śliski cwany nieobliczalny nieprzewidywalny wyrachowany pazerny brutalny i, zwyczajnie, zły. Nie na kogoś lub o coś, tylko wynikiem jakiejś wczesnodziecięcej usterki, albo wrodzonej wady. Tak, jakby okrucieństwo ktoś mu zapisał w ustawieniach fabrycznych, i trochę za mocno oparł się – łokciem czy biodrem – o jakąś tam wajchę. Siup! I po ptokach.
Ale – Cottie miał rację – to samo niektórzy, coraz częściej (gdyby się nad tym zastanowić – przeciw-proporcjonalnie do częstotliwości, z jaką brunet czytał i opowiadał swojemu synowi przed-senne bajki), mówili przecież o Jericho.
W niektórych kręgach podobne obelgi uchodziły wręcz za komplement.

Może właśnie dlatego Cel Tradat nie zaprotestował.
A przecież mógł. Zmienić zdanie; w końcu – ot, kolejna wada cecha wpisana, chyba, w genetykę - zdarzało mu się to często. Powiedzieć, że –
  • Wiesz co, Cotton? Jednak nie. Sorry. Sramy na Joe, jednak idź do Todda Fullridge’a, który zawsze potrzebuje szczyli do dystrybucji i nawet się jakoś szczególnie nie pilnuje. Albo w ogóle –
    • spierdalaj. I żebym cię tu więcej nie widział.
Jednak tego nie zrobił. Gdyby wiedział
Gdyby wiedział tak naprawdę, to by mu nie pozwolił.
Ale zamiast tego – podrapał się w prawy sutek, mały i twardy, a potem nad nim, w kolczastą różyczkę tuszu rzuconą przez jego pierś; od którejś z dawnych miłości kochanek – jakby przez scenę (w tych fantazjach, w których Jerry był tak naprawdę wielką gwiazdą rocka, i swoje skórzane kurtki zakładał do SoDo i The Crocodile, a nie na spacer zaszczanymi meandrami promenadki w Boulevard Park), albo do jakiejś przyszłej – tylko, że (ta róża) jakoś nie doleciała.

No i nie, jacha, że o Parole chodziły w SP różne słuchy – Jericho by łgał, gdyby zaparł się, że nie słyszał też o tych jego kamerkach, czy innym cholerstwie. Ale po pierwsze – Cottie nie wyglądał mu na takiego, któremu by to przeszkadzało (własną posturą, i sposobem, w jaki mówił, szmacąc swoją samoocenę, i nie broniąc jej, kiedy robił to ktoś inny) -
I, po drugie, Cel Tradat nie miał pojęcia o tych innych rzeczach. Okay, ktoś mu chyba raz powiedział, że Joe dał komuś w pysk (kiedy ta osoba miała w ustach jego sprzęt), ale to chyba nie była jeszcze przemoc?
Jerry sam tak zrobił parę razy. Niektórym się to nawet podobało.

- No, I don’t hate her – Odparował, trochę poirytowany. Potem zwolnił. Zastanowił się. Westchnął – Or maybe I do, the fuck do I know?
Kiedy myślał o swojej matce, widział sznury pereł oplatające nienaturalnie opaloną szyję i wąwóz dekoltu - między jędrnymi, ale małymi piersiami, które obsesyjnie ściskała kleszczami satynowych staników. Myślał o perfumach, które zakładała - zawsze tak mówiła: że "zakłada" perfumy, jak inni zakładali okulary albo majtki (Aza uważała to za śmieszne, więc się śmiała; Jericho uważał to za głupie, więc się wkurwiał) - gdy wychodziła na noc, a w ich domu zostawał miarowy pisk alarmu i mrok. Myślał o wszystkich razach, kiedy jej nie było gdy powinna być. I o tych kiedy była, choć wolałby, żeby jej nie było. Kiedy myślał o niej, myślał też o Zarze. O tym, że matki są od tego, żeby trwać przy swoich dzieciach.
A ojcowie, Jericho?
Ojców pochłania piekło.
- I just don't want to think about her. At all - Powiedział - That's why I wish she was dead. So I wouldn't have to wonder - Brzmiał teraz młodziej, i mniej pewnie - na ułamek sekundy - I to ci wystarcza? Coś sobie, po prostu, wyobrazić?
Za trzy tygodnie Jericho zacznie sobie wyobrażać, że Cotton Cockburn przychodzi na jego próg, i - tym swoim nieśmiałym, cichym stukaniem - puka do odrapanych drzwi.
- Mi nie. Ja zawsze muszę wiedzieć. Żeby spać spokojnie.
Może dlatego -


Poczuł oddech nastolatka – znowu ciepły, jakby wraz z ciekawością w Cottonie odradzało się też małe, brzydkie słońce – w rynience swojego obojczyka.
- Nie twój interes – Prychnął, ale przynajmniej darował sobie „zasrany”, albo jakąś zaskoczoną “kurwę”, wydartą spod języka i wepchniętą w szyk odmowy. Nie lubił, gdy ludzie pytali go o znaczenie jego tatuaży. Zwłaszcza takich jak ten – Me Up at Does, które faktycznie miały dla Jericho jakąś wartość. Tłumacząc – zawsze czuł się jak idiota.
(Do głowy mu nie przyszło, że Cotton może zwyczajnie nie rozumieć, w co układają się strzelistości liter).
- Może ci powiem, jak wrócisz z Delridge i oddasz mi mój hajs. W nagrodę – Zaśmiał się; kaszlnął – A co byś sobie wytatuował, jakbyś nie był pizda, i się jednak nie bał? Co? – Najpierw zaczepnie drapnął dzieciaka dużym palcem stopy w cieniutką, ledwie owłosioną łydkę. Potem przesunął nogę. Niżej – niżej –
  • i głębiej między dwa wiotkie uda.


    • Me up at does

      out of the floor
      quetly Stare

      a poisoned mouse
      still who alive

      is asking What
      have i done that

      You wouldn't have

      - e e cummings

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Cottie oparł policzek na podwiniętej pod głową ręce.
Wiedział, że Jericho leży obok niego, i że jest blisko, ale go nie widział. Pewnie podobnie do całej reszty tego świata.
Nie chodziło nawet o noc; ciężką, obłą noc rozpychającą się po pokoju, ale – przede wszystkim – o to, że chłopak nadal nie znalazł w sobie tyle siły albo odwagi, żeby na bruneta podnieść w ogóle wzrok.
Właściwie nie patrzył na nic konkretnego. Chyba na palec wolnej dłoni – rozbiegany powolnym, ale nadal nerwowym w naturze ruchem, kiedy owijał wokół niego rękaw bluzy. I naciągał. I podskubywał.
Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że twarz Jericho złagodniała; wtedy, kiedy mówił o matce – o ile do takiego wniosku dało się dojść na słuch. Tak go sobie wyobrażał. Spokojnego.
Nie uniósł spojrzenia, bo nie chciał się zawieść.
I dunno. Maybe it’s not something you know. Maybe- uhmmm… maybe it’s something you feel. – Wzruszył ramionami. Nie wiedział (jak to jest). Głównie dlatego, że Cottie nie nienawidził. Czasami czuł strach albo smutek, ale nigdy nienawiść.
Oh, okay – Chciał powiedzieć, że łapie – ale, szczerze mówiąc, nie był pewien. Po prostu to, co mówił Jericho, Cottie zawsze uznawał za objawioną prawdę i dogmat (więc kiedy mówił muszę – wtedy Cottie traktował słowa chłopaka jak kwestię życia i śmierci). Za fakty; takie, które pewnie powinno się wyczytywać z podręczników – ale skoro miał z tym problem, to ufał na słowo.
Cottie zawsze ufał na słowo.
A przekonywał się na własnej skórze.
Jericho? – zaczął. Jeszcze ciszej, niż zwykle. – So… if I don’t come back, could you tell my mum I’m dead? She won’t ask questions. Maybe she won’t even be sober enough to understand ya, whatever. But I don’t want her to wonder. Y’know, like you do ‘bout your mother. – Westchnął. Nie za bardzo mu współczuł; po prostu pomyślał, że musiało go boleć. Tak śmiesznie, w środku; może jakby te ciernie z wytatuowanej w pierś skóry wbijały się w serce. – ‘Cause that must suck.
Dopiero teraz na niego spojrzał. Nocą – i bez żadnego światła – jego oczy nie były błękitne. Wyglądały jak dwie bure plamki wpatrzone we wcięcia męskich, wyraźnie zarysowanych policzków (podłużnych dolinek – które jakby czekały na wrzucenie w nie – chyba dziecięcych – trumienek).
Zamrugał.
Jeśli – poprawił go, cicho. A potem się uśmiechnął. Chyba nawet się zaśmiał – cichutkim wznosem tonu. Pomyślał, że jest z siebie dumny – i że to, co powiedział, było straszne błyskotliwe. I śmieszne.
Jednocześnie poczuł ulgę. Sam jej do końca nie rozumiał. Nie wiedział na przykład skąd się wzięła – i czy powinien tak pozwalać jej rozlewać się w koniuszkach palców rąk i stóp, i rozplątywać żołądek. Ale Cottie nie odrzucał przybłęd.
Jericho, prawdopodobnie, tylko się zapomniał. Zagalopował – i w tym galopie potknął. A dla Cottiego było to jak obietnica powrotu.
Jakby Cel Tradat także w ten powrót wierzył.
Cottonowi to wystarczyło.
Ummm… I haven’t decided yet. Maybe something small and pretty. – Wizja przeżgania tuszem kawałka skóry wydawała mu się bardzo dorosła. Większość chłopaków w South Parku miała tatuaże. Wyblakłe, rozmyte kształty, robione sobie nawzajem i po taniości.
Nie miały być profesjonalne. Miały boleć. Potrzebowały tylko znaczenia.
Albo ty możesz coś dla mnie wybrać. – Z daleka wyglądali jak szachownica. Plecionka odsłoniętego torsu i bluzy, i nóg – dwóch nagich, z jedną opiętą dresem – pośrodku.
Niżej. I głębiej; pomiędzy dwoma wiotkimi udami, które Cottie, mimowolnie, zacisnął. Bał się Jericho – ale lubił, kiedy go dotykał.
Whatcha-
Potem westchnął, cichutko, twarz zwracając w zagięcie ułożonej pod sobą ręki.
doin’?

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Zachowałby sobie ten uśmiech na pamiątkę. Może w kieszeni, albo pod okładką dodatkowo owiniętej w gazetę książki. Złożony na trzy, jak wyciągnięta zza przypadkowej wycieraczki ulotka burdelu, okraszona obrazem wulgarnej urody, która dwunastoletniemu dzieciakowi wżyna się pod skórę. Albo jak mały, śliczny kwiatek - kiedyś jasny, teraz - przygaszony i pożółkły - w skazanej na fiasko próbie uwiecznienia jego piękna, wciśnięty w pergamin wagą obwoluty.
Uśmiech, o który nikt nie zabiegał, nikt się nie starał, i nikt pewnie nawet nie dbał. Obiektywnie nie tyle brzydki, co po prostu mało-ładny. Nierówny, trochę kopnięty, jak pies przybłęda. I tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce ukazać światu szczerbę w miejscu ukruszonej trójki, czy jednak ją skrywać. Niczym zbitą rękę łapę, wciśniętą w rękaw zbyt obszernej bluzy.
Może zaraził się tą dumą, chwilowo rozlaną po wiotkim ciele, przyłączonym - krucho i niepewnie - do jego własnego. A może to była Ulga. Jak wirus. Zwykła sezonówka, albo coś, co przejść muszą wszystkie, niewyszczepione w porę dzieci. Ona, niekiedy do pary z Nadzieją, snuła się czasem po South Parku niczym grypa. Silnych nie ruszała, ale słabszych kopała w plecy. Odbierała im oddech.

Kaszlnął.
- You're actually quite funny, Co - Cocktail. Cockfuck. Cocksucker - Cotton, aren't ya? - W ich dzielnicy, tego typu komplementy były zwykle jak przynęty na bardzo małe, bardzo głupie rybki. Rozrzucało się je za darmo, niczym mikre i ostre haczyki - żadna inwestycja, ot, jak chwyci, to chwyci, a jak nie, to nie. Zwykle chwytało. Wystarczyło któremuś z tych dzieciaków - siedemnasto-, dziewiętnastoletnich gówniarzy - powiedzieć, że jest "mądry" albo "sprytny", albo, że ma łeb na karku, a za łowcą gotów był potem skoczyć w ogień. Albo podłożyć się pod żelazko.
Tylko, że ten komplement - ze strony Jericho - był szczery. Pochodził z serca, albo z czegoś, co wyglądało jak serce, biło jak serce i, jak serce, wydawało - słyszalny teraz w ciszy, miarowy dźwięk w takcie na dwa. Może to była atrapa. Może, odchodząc (znowu), zostawiła ją tam Zara - tak dla niepoznaki. A może urządziła go tak jego własna matka. Nie mógł wiedzieć -
  • spał, kiedy wyszła.
- Well, yeah, but I'll tell you one thing: won't suck more than our mothers - Zagulgotał brzydkim śmiechem - Like, combined. Jeez', imagine that! - Uniósł tarczę wulgarnego żartu i osłonił się nią przed strzałką bólu. Albo przed kolejnym cierniem wbijającym się w pierś - But yeah, sure. I'll tell her. I'll bring her some nice coke and shit like that. And maybe some flowers. Chocolates? Do you know what she likes? - Na chwilę przekręcił się na plecy, ale i udo, i rękę - podsuniętą pod bok blondyna - zostawił tam gdzie były. Łatwiej mu się myślało, kiedy patrzył w strop. Zawsze tak miał. Rysikiem spojrzenia mógł nanosić sobie wtedy na sękate, skatowane przez korniki deski, różne rzeczy - Kojarzysz takie bomboniery, którymi zawsze częstują w kościele na Roxbury Street? Z czekoladkami z białą, i mleczną czekoladą. Takie w kształcie muszli, tych trójkątnych, i zwykłych, jak na logo Shell'a - Widział je po skosie, na lewo od straszącego z sufitu zacieku - dużego, trochę przeschniętego; w kształcie płuca. Pomyślał o morzu. Pomyślał o plaży, na którą (już) nie jeździł. Pomyślał o swoim dzieciaku, któremu raz spuścił manto za porwanie na strzępy jakiejś głupiej meduzy.
Jerry często nie rozumiał sam siebie.
- I'll bring her that - Odwrócił się z powrotem na bok, i dmuchnął Cottonowi w obłoczek grzywki. Miała kolor zjełczałego masła, ale pachniała całkiem nieźle. No kurwa, raczej, że nieźle - Jerry uśmiechnął się pod nosem (albo skrzywił; trudno powiedzieć). Pachniała jego własnym mydłem - Together with one of those fancy cards. Wishes from her son.

Nie pierwszy raz oswajał śmierć.
Może dlatego coraz częściej przychodziła się do niego łasić.

- And whatcha think I'm doing? - Stwierdził, że do Cottona pasowałaby margaretka, Jakiś taki głupi, pedalski wzór, na nadgarstku, albo tuż nad pośladkiem. Podciągnął nogę wyżej, i popchnął lekko w przód. Poczuł u szczytu mięśnia prostego uda ciepłą wilgoć bielizny, w zmarźniętym pośpiechu wciąganej na niedosuszone ciało. Aha. Jego ręczniki były takie, że sam trochę się ich brzydził - A good deed.
Ostatnio zmieniony 2023-04-16, 09:28 przez jericho cel tradat, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Spała, kiedy wychodził.
Na obrzydliwej, brudno-oliwkowej kanapie dostawionej pod okno. Takiej, która po zarwaniu nie miała już ani kształtu, ani przyszłości.
Jego matka. Spała z nogą zahaczoną o niewielki stolik (trzy puste butelki i brzydka, zbita popielniczka). Na dworze było już jasno, więc bez problemu zapamiętał jej twarz (zawsze starał się zapamiętywać jej twarz, kiedy wychodził na dłużej; czasami po to, żeby za szybko o niej nie zapomnieć, gdy już będzie poza domem – czasami, bo nigdy nie wiedział, kiedy utrwala ją w pamięci po raz ostatni) – lekko rozchylone oddechem usta i suchą, bladą cerę. Płowo-żółty kontur splątanych włosów, wyostrzony wpadającym do pokoju światłem (drobinki kurzu wyglądały w prześwicie zimowego słońca jak brokat). Przypominała część piety. Takiej niedokończonej; jakby dopiero czekała, aż ktoś przyjdzie złożyć na kruchości kolan jej własnego syna.
Ewentualnie? Pudło czekoladek i koks.
Tylko że zamiast jakiejś tam atrapy serca, na którą ktoś kiedyś podmienił Jericho to prawdziwe – blondyn zostawił po prostu malutki, pobieżny ucałunek przysiadły na matczynej skroni. Powiedział, że wychodzi, i że wróci za jakiś czas. Jak już znajdzie się dla niego, z powrotem, miejsce.

Cotton się uśmiechnął. Szeroko, ale krzywo; takim uśmiechem, który trzymał się na jednym tylko zawiasie.
Chwycił.
Nieważne, czy Jericho mówił szczerze, czy nie – skoro dziewiętnastolatek na co dzień zerkał w lustro i widział w nim Cockfucka, równie dobrze przez piętnaście minut mógł poczuć się panem świata. Najzabawniejszym gościem na ziemi, i w ogóle.
Pewnie do następnego ostrzeżenia rzuconego na dzielni, że jeszcze jeden taki czy inny żart (rzucony na fali dzisiejszej zachęty) i będzie mógł żegnać się z zębami.
Z tego, co Jericho mówił o ich matkach, też się zaśmiał.
Dziewiętnastolatek nie potrafił tego wytłumaczyć – choćby samemu sobie – ale czuł się, jakby przez ułamek chwili, na tym jednym gruncie, zawarli ze sobą sojusz. To takie wrażenie, jak wtedy, kiedy dzieliło się z kimś tajemnicą albo sekretem. Na osobności i na ucho. A Cottie miał parę sekretów. Z wujkiem Diego, albo z Heather. I z Lu.
Zmarszczył nos, kiedy brunet przetrącił mu grzywkę bystrzem wydmuchniętego powietrza.
Yeah, that would be cool. – Podrapał się po policzku. Potem spojrzał na nogę bruneta, jeszcze mocniej dociśniętą między własne uda. Zrobiło mu się dziwnie w brzuchu; ale pomyślał, że to woda. To znaczy – niedosuszone bokserki. – Thanks.
Taki rzut uprzejmości nie pasował do Jericho. A tacy jak Jericho nie zmieniali się z dnia na dzień; więc Cottie pomyślał, że pewnie nie będzie żadnych kwiatów, ani czekoladek. Ale teraz mógł sobie przynajmniej wyobrażać, a to mu wystarczało.
Zagryzł policzek od środka. Wyglądał raczej smutno. I trochę żałośnie. Jakby chciał się obrazić, tylko że nie wiedział do końca, jak. Albo jakby nie był pewien, czy wystarczy mu powodów.
You’re makin’ fun of me, aren’t you? – Wzruszył ramionami. – You guys always do that. – Rozluźnił się. Przysłonił dłonią skrawek swojej bielizny; strzelił tasiemką gumki w podbrzusze. Lekko. Cmoknął. Jeszcze lżej. Wreszcie postanowił (znów) spojrzeć na Jericho. Miał wrażenie, że za każdym razem musi wkładać w to coraz więcej wysiłku. Jakby jego źrenice przybierały na wadze.

But that’s fine. I don’t mind.

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Cotton mu nie odpowiedział.
Na pytanie o to, co dokładnie lubiła jego matka. Jericho zastanawiał się, czy to dlatego, że Linda Cockburn lubiła wszystko - jak większość osób skazanych na zbyt długą i intensywną marynatę w niedostatku, desperacji i - w naturalnej progresji (choć takiej, w której często trudno jest stwierdzić, co w zasadzie było pierwsze - jak w tym pytaniu o kurę i jajko, na które Jerry już nawet nie próbował znaleźć odpowiedzi), w narkotykach -
  • Czy raczej, ponieważ blondyn zwyczajnie nie wiedział - bo dzieciaki w tym rejonie miasta mogły przecież widywać swoje matki codziennie (śpiące na zdezelowanym szezlongu albo jakimś zdezelowanym-życiem mężczyźnie, który w danym tygodniu w trzymającej się na ślinę i lakier do włosów Taft 5 Ultra Strong! rodzinnej konstelacji pełnił akurat rolę wujka, taty albo przyjaciela; myjące lastrykowe blaty stolików w lokalnym dinerze tym samym nieobecnym, mechanicznym ruchem, którym trzepały wyżej wymienionemu gachowi, zmieniały pieluszki swojemu najmłodszemu, wygładzały nylonowe rajstopy na łykowaciznie własnych nóg i dawały sobie w żyłę albo w nos; i wracające do domu chwiejnym krokiem, który ledwie pamiętał trasę przez żwirowanie zaniedbanego podjazdu, a co dopiero znaczenie słowa "duma")
- a jednocześnie nie wiedzieć o nich absolutnie nic.
Tak, jak nie wiedziały nic o bezpieczeństwie, ani jak można zapewnić je sobie, albo innym.
- Deal, then - Poruszył ramionami w jakiś niesprecyzowany, i nieprecyzyjny sposób. Jego mama najbardziej ucieszyłaby się z róż herbacianych w możliwie najbardziej kiczowatym wydaniu - z rafią wytaplaną w brokacie i ozdobionej sztucznymi brylancikami, albo papierze drukowanym w kwiaty (jakby jeden bukiet to było za mało; cóż, dla niej pewnie było) oraz pełną komplementów i wyznań sympatii kartką wepchniętą gdzieś między kolce i płatki), i z czekoladek Mon Cheri, które - jeszcze nieobrane ze sreberek, ustawione równo w plastikowym prostokącie opakowania - wyglądały jak symetryczne rubiny wciśnięte w transparentną trumnę - All sorted.

Tutaj (gdzie godzili się żyć tak, jak godzi się człowiek, któremu nie dało się żadnego wyboru) wszystko było okrutne. Żarty, miłość. Nawet rodzicielska, przyjacielska, czy sąsiedzka troska. Dlatego Jerry sam już nie wiedział, czy teraz zwyczajnie kpi sobie z chłopaka, próbuje go przed czymś uchronić (może przed sobą, może przed Joe'm - nie znał Parole na tyle dobrze blisko dokładnie, żeby ocenić, który z nich był potencjalnie bardziej niebezpieczny), czy może robi jedno i drugie, albo też żadne z powyższych.
- Yeah? - Zachrypiał, chrobot głosu przedłużając znakiem zapytania, choć chyba tylko dla zasady (takiej możliwej do złamania za dwadzieścia sekund, jak każdy z South-Parkowych sojuszy) - But you should mind. It will get you killed if you don't - Jakby dla potwierdzenia swoich słów, wcisnął klin nogi głębiej między blade, tulące się do siebie jak dwie sieroty, uda. Bardziej. Aż do pierwszego ćmienia bólu, który - zależnie od jerichowego widzimisię - mógł zaraz przerodzić się w cierpienie, albo tylko w jego zapowiedź i przestrogę. Jerry pomyślał, że nigdy nie był z Cottonem tak blisko. I, no cóż, pewnie nigdy już nie będzie - Cockburn? You should never be too trusting.
Zwiastun tortury wycofał tak szybko, jak go wprowadził - cofnąwszy i kolano, i łydkę, i wreszcie także resztę swojego ciała - po to, żeby przełożyć je w takiej właśnie sekwencji (kolano - łydka - ciało Jericho - cały Jericho) nad sylwetką Cockburna. Ulokował fronty własnych kolan za kulisami tych chłopaka - w miejscu, w którym błonka papierowej skóry napinała się na stelażu lichych ścięgien. Jedną rękę wsunął mu pod głowę, a drugą - pod ramię. Tak własne, młodsze rodzeństwo przytulali czasem starsi bracia.
Ale czasem tak swoje ofiary oplatały też witki trującego bluszczu, albo jadowite węże.
- Now go to sleep before I change my mind.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

To nie tak. Przecież Cottie wiedział, co lubiła jego mama. W środowisku, w którym się wychował – czyli, dla przypomnienia: w melinie z wybitym oknem zaklejonym przez większą część roku cienką dyktą – w wieku dwunastu lat (chyba dość późno, jak na standardy) potrafił stwierdzić, że uśmiech Lindy Cockburn, ciężko zawieszony poniżej sinawej obwódki oczu (przypominającej, swoją drogą, burzowe tło dla spękanych naczynek i brokatu wklepanego od czasu do czasu w powiekę albo polik, jak gwiazdki, w które kochał zerkać jej syn, wierząc, że przynajmniej jedna z nich mogłaby spełnić któreś z jego trzymanych w sekrecie marzeń) – prężył się bardziej na widok koksu, niż MDMA, ale przy tym należało też zachować w pamięci, że jeśli można było w przyzwoitej cenie skombinować metę, to meta zawsze była nawet ponad koks i MDMA razem wzięte). Benzodiazepiny – rzadko (dla Cottiego, który nazwy nie potrafił wymówić bez potknięcia pomiędzy wysypem samogłosek, po prostu Benzos). Heroina i reszta opioidów – prawie nigdy.
Ale czy Linda wolała pralinki od trufli? Gdyby decyzja należała do niego, Cottie pewnie kupiłby mamie bombonierkę z alkoholem; skoro na sklepowych półkach nie było takich o nadzieniu z amfy i smaku czystego, znieczulającego na życie haju.
As if it would make any difference. – Naciągnął bluzę dalej na udo; i to też było jak dotyk – do tego dużo przyjemniejszy, niż ucisk wysycony bólem, spomiędzy pachwin wywabiający zaczątki, resztki i ostatki durnej, nastoletniej fascynacji (jeśli ta, w ogóle, tam była – możliwe, że nie; w wymarzniętym organizmie chłopca i tak niewiele się działo). Westchnął – ale sposobem, w jaki wzdycha się, kiedy coś uwiera i dręczy.
Mógł się zaprzeć albo postawić przeciwko brunetowi. To było jedno z tych wyjść przysługujących mu jak prawo, ale i prawo, z którego korzystał niechętnie. Zawsze, kiedy chodziło o Jericho, Cottiemu pozostawało po prostu przeboleć. I przebolał, chyba nawet skutecznie, kiedy Cel Tradat obwiązał się wokół niego jak półprzepuszczalna skorupa, pancerz albo tarcza. – Skoro i tak mogę nie wrócić. – Uśmiechnął się, a potem potarł policzkiem o podsunięte mu pod głowę ramię Jericho. Jednocześnie musiał powstrzymać się, żeby nie musnąć ustami jego bicepsa – chyba nawet niezbyt muskularnego; nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że (dość ironicznie przy tym, należy przyznać – bo trochę w zgodzie z tym, co sarkało się za plecami dzieciaka na ulicach South Parku) Cottie lubił mieć zajęte usta – nawet jeśli wiązało się to z nocnym podskubywaniem rancika poduszki.
Podobał mu się sposób, w jaki mówili o – chyba, tak myślał? – śmierci. Chciałby wierzyć, że gdyby miał umrzeć, to właśnie tak – pewnego dnia zwyczajnie przestając istnieć. Pójść w jakieś miejsce i już z niego nie wrócić. Bez bólu i strachu.
Pokiwał głową, tak owinięty ciepłem drugiego ciała, jak bajką na spokojny sen. Ziewnął, wziął oddech. Skubnął paznokciem opuszkę małego, jerichowego palca. I zamknął oczy. Nie musiał sobie wyobrażać, że jest gdzieś indziej. Tutaj było oki.
Jericho?
Zrobiło się cicho.
It's not your fault, ye know? – Głosem przedarł się jeszcze przez sen – ale myślami już chyba nie za bardzo. Jericho miał rację – pewnie nigdy nie będą bliżej siebie, niż dzisiaj; przez peryhelium swoich orbit przechodząc tylko raz na całe życie; niezbyt imponujące, ani pewnie – potencjalnie – długie.
Our parents. 'Snot our fault. – Może faktycznie zabrzmiał tak, jakby zwracał się do starszego brata. Poza tym – wisiała nad nimi obłość dojrzałej nocy. Nikt nawet nie zorientowałby się, że chłopiec leżący w arkadzie męskiego ciała jest zbyt jasny, żeby móc urodzić się z tej samej krwi.
Ale już pod tą samą gwiazdą (pod którą rodzili się wszyscy tacy, jak oni) – czemu by nie.

Koniec.

autor

cottie

ODPOWIEDZ

Wróć do „113”