Że może – gdyby ktoś zwrócił go Bogu (jak zgubę, albo jak towar wybrakowany, a więc i zdatny wyłącznie do wymiany na lepszy) – to Bóg poznałby go po krzyżyku, i przyjął jako swoją własność.
I nie myślał też o Bogu jako o Ojcu ojcu, chociaż przecież tak o nim mówiono. Że Bóg jest ojcem –
- więc co, gdyby odwrócić perspektywę i założyć, że każdy ojciec jest Bogiem?
- Brunet czasem patrzył na swojego ojca – zanim tego wzięli diabli (tak w metaforze, jak i dosłownym sensie - diabli z płomieniami i żarem godnym piekła) – i nie widział w nim Boga. I czasem, odebrawszy Elvisa od matki i uśpiwszy w jego małym, skrzypiącym łóżeczku, patrzył w lustro, i nie widział nic.
Jak już ustatliliśmy, Jericho nie był Bogiem, a zatem nie odpuszczał.
Nie był też, o czym w South Parku i jego okolicach – wylanych poza kartograficzny kontur dzielnicy jak kolorowy kleks farbki z pędzla prowadzonego niewprawną, dziecięcą ręką (albo jak tusz kilku z jego tatuaży, wbity w skórne warstwy zbyt płytko albo za głęboko) – wiedzieli wszyscy, świętym. Ani aniołem (no, chyba, że takim, który się potknął, i spadał tak długo, że zdążył zapomnieć, jak to jest: swoim domem nazywać Raj) - Fo' real, Cockburn...
Poczuł na sobie jego wzrok. Na własnej ręce – którą teraz, dziwnie, cofnął od mosiądzu klamki. Rzeczywiście, chyba chciał Cottona spytać właśnie o to:
- No, to jak to w końcu z tobą jest, co?
- Lubisz? Nie lubisz? Zdecyduj się.
Jego syn czasem tak robił – wybierając płatki śniadaniowe, koszulki z podobiznami superbohaterów (swoich ulubieńców z uniwersum Marvela także zmieniał niby rękawiczki) przed wyjściem do szkoły, wymarzone prezenty na urodziny i święta i zabawki do zabrania od matki, gdy Jerry przywoził go do siebie na weekend - i doprowadzał tym Cel Tradata do szaleństwa.
Szaleństwo przy Cottonie było jednak trochę inne, i mieszkało w odmiennych rejonach ciała. Bo Cotton, mimo infantylnych manieryzmów i potrzeb godnych kilkulatka, nie był dzieckiem.
Ale nie był też chłopakiem ze Złomowiska.
- Cóż. Gdyby był – i gdyby lubił dziewczyny (albo gdyby się po prostu nie przyznawał, że lubi też, albo tylko, chłopaków – bo takich rzeczy na Złomowisku się nie robiło; no chyba, że ktoś był skończonym idiotą, albo po prostu zrezygnował już z życia) – rozmawialiby teraz inaczej. Siedliby na dole, z rapem ryczącym z wieży stereo i pizzą powróconą na stół – cudem, albo tak, jak to się dzieje w kreskówkach, kiedy animacja wrzucona zostaje na wsteczny i wszystkie postaci chodzą do tyłu, wracają skąd przyszły, biegają w kierunku odwrotnym do logicznego, cofają się w przestrzeni i czasie (jeeeny, Elvis zawsze to uwielbiał). Potem zapaliliby hasz albo pojechali na ostro, z crackiem, i padli tam, gdzie siedzieli – Jerry na kanapie, a jego gość na obłażącym z filcowego obicia fotelu.
- I’ll be fine – Kogoś na pewno chciał pocieszyć, ale nie był pewien kogo. Wyciągnął dłoń, i przesunął nią wzdłuż nogi chłopaka – od zgięcia kolana, aż do miejsca, gdzie zaczynała się bawełna ubrania. I wstecz – I always am.
Przyjrzał się pierwszej lepszej ze swoich dziar – trafiło na gotycki kontur liter biegnących nasadą splotu słonecznego. Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.
- Nie bolały – Skłamał. Najbardziej bolało na żebrach, po wewnętrznej stronie prawego ramienia – w pobliżu wrażliwych tkanek pachy i na kostkach palców. Najbardziej bolało, kiedy jego ojciec spalił się żywcem, i kiedy jego matka zaginęła bez słowa, i kiedy Louna powiedziała mu, że zostanie tatą.
Może tylko mu się wydawało, ale tarte jego dłonią, włoski na ciele blondyna wydawały taki dźwięk, jakby skwierczały. Jak małe muszki ginące w zderzeniu z żarnikiem kuchennych kinkietów – Mógłbym ci jakiś zrobić. Mam w domu sprzęt. Chcesz?
Trochę się pochylił. Zmrużył powieki.
Czym – oprócz chipsów i piwa -
- pachniał Jericho Cel Tradat?