WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Białoczerwona kratka (co za klisza) wyzierająca przez przykurzone okno, drażniła się z utkwionym weń wzrokiem niecałe pół metra dalej. Może metr. Stała na chodniku (ona, nie kratka), rozważając wszystkie za i przeciw pójścia do i ewentualnej absencji w pracy. W płucach zamknęła ciężki bród powietrza oblepiającego jej ciało, wystawiając na próbę ich pojemność. Mieściły zaskakująco dużo, ale nigdy wtedy kiedy zachodziła rzeczywiście taka potrzeba. W głowie wciąż odbijały się te same, utarte słowa. Który raz już je słyszała? Czternasty? Odbijały się boleśnie, jakby były stworzone z kości, nie przyoblekając zawczasu ciała. Być może było to spowodowane kacem i resztkami trucizny krążącej jeszcze w krwioobiegu na wskutek wpierdolenia w trzech czwartych tablicy Mendelejewa. Ale chociaż poskutkowało. Przez krótką, cudowną chwilę trwającą cały wieczór i trochę ponad noc, nie czuła już nic.
Łatwo było kłamać. Łatwo było uśmiechać się wtedy kiedy wypadało i mówić to co świat chciał usłyszeć. Inaczej było w przypadku u-czuć. Emocje, choć czasem krnąbrne, w końcu ulegały. Można było je prowadzić na smyczy, schować w pudełku, w najgłębszej szufladzie zapomnianego pokoju. Można było je nawet ignorować. Ale dlaczego, do kurwy nędzy, wciąż dawały o sobie znać, w postaci ukłuć, nagłych szarpnięć i gorzkiego posmaku, którego żaden alkohol, słodycz, ni to nawet wybielacz (nie próbowała, ale była tego pewna) nie dawał rady się pozbyć?

Więc... Co takiego stałoby się, gdyby dzisiaj znowu nie przyszła? Czy stałoby się coś złego?

Zapłakałby kto nad jej nieobecnością. Nie, nieprawda. Nawet rodzicom zdarzało się przypominać o niej po kilku dniach. Raz nawet po tygodniu. Kiedyś usłyszała nawet, że ma niebywałe szczęście, skoro bez problemu może zaliczać te wszystkie imprezy, nocne wyjścia, czy wyjazdy. Ale nikt ani razu nie pomyślał o pominiętych obiadach, zarzyganych podłogach, młodszym bracie bez szkolnej wyprawki i rachunku za prąd, który przypomniał o sobie w momencie gdy go zabrakło.
No dobrze. Wiedziała już, że nikt nie zapłacze i coraz mocniej upewniała się w swym spostrzeżeniu, że ów zazdrostka o przaśnym kolorze wkurwia ją bardziej niż wszystkie inne poprzednie rozmyślania. Postanowiła więc, że jednak łaskawie się zjawi, pokonując wąską jezdnię żeby bocznym wejściem wśliznąć się dinera, który swym stylem nie odstawał od ulubionego fotela ojca z czasów, w których jeszcze był dumnym właścicielem i mieszkańcem niewielkiej przestrzeni na siódmym piętrze.

- Ćśśś... - znaczyło tyle co dzień dobry, cześć, jak się masz? z palcem przytkniętym konspiracyjnie do bladoróżowych ust. Pojawiła się niespodziewanie lub wyrosła spod ziemi - jak kto woli, stając za plecami Oriona pochylonego najprawdopodobniej nad listą zamówień, którą miała zająć się wczoraj. Ale wczoraj się nie pojawiła.
- Zdradzić ci tajemnicę? - tak naprawdę żadnej nie było. Tak samo jak krótkiej treści wyjaśniającej, cóż takiego musiało się wydarzyć żeby nie przyszła. To nie był pierwszy raz. Wiedziała ona. Wiedział on. Ale nie wiedział nikt inny. Chcąc nie chcąc, kłamstwo ciągnęło się za nią długim, szarym ogonem, niepostrzeżenie wtapiając w szare, śmierdzące od spalin powietrze.
- Nie miałeś wczoraj kłopotów? Przepraszam, że nie napisałam, po prostu... Sam wiesz - uśmiech na twarzy ten sam co zawsze. Tylko ułamek sekundy, w którym ostro zakończona dwójka rozcięła czerwień wargi zdradził ją, że się niepokoi. To nie tak, że przed czymś drżała. Towarzyszył jej pewnego rodzaju lęk. Przed wszystkim i przed niczym. Jakby w obawie, że któregoś dnia powinie jej się noga.

autor

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

<div class="kp5-t">04.</div>suppose you've gotta do what you've gotta do
we just weren't feelin' how we wanted to
y o u - s i t - a n d - t r y - s o m e t i m e s
but you just can't figure out what went wrong
Śmieszne – bo kiedy Orion się odwróci, będzie wyglądał dokładnie tak, jakby miał kłopoty. Dużo, bardzo intensywnych kłopotów, które – kolokwialnie to ująwszy – wyglądały tak po prostu, jakby ktoś spuścił mu tęgi wpierdol.
W zasadzie wcale by nie skłamał, gdyby powiedział, że tak właśnie było. Z tą tylko różnicą, że pięknie dojrzała śliwa kwitnąca na wciąż jeszcze opuchniętej powiece wcale nie miała nic wspólnego z pracowniczą absencją Fem (choć, kto tam wie czego można byłoby spodziewać się po cioteczce Penny, która w knajpie pracowała jeszcze zanim Orion pojawił się na świecie – i która ponad wszystko na tymże świecie nienawidziła k ł a m s t w a). Poza tym – to znaczy poza kwestią ewidentnych śladów konfrontacji z czyjąś pięścią – pozostawały jeszcze te semi-transparentne tatuaże w skórę wpite zielonym mazakiem, których Orionowi nie udało się do końca z siebie zmyć. Cokolwiek nie wydarzyło się wczoraj – chłopak wyglądał jak dość nieporadna karykatura samego siebie. Na domiar złego stał tu, jakby za karę. wciśnięty w głupi, zielonkawy fartuch założony na lewą stronę.
A wyglądam, jakbym miał? – pyta. – No, powiedz, czy ja ci naprawdę wyglądam na kogoś, kto mógłby mieć… kłopoty? Ja? Anioł, nie człowiek.
Owszem; wyglądał dokładnie tak, jak ktoś, kto z kłopotami zasypiał pod poduszką, serwował sobie do porannej kawy, wyprowadzał na spacer i – generalnie – zawsze starał się trzymać je pod ręką. I Orion też zdaje sobie z tego sprawę. Ale zbywa sprawę, przerzuciwszy sobie kuchenny ręcznik (biało-czerwona kratka, a jakże) przez ramię. Potem bierze się pod boki, lustruje znajomą bardzo dociekliwym, poważnym spojrzeniem; ot, jakby lada chwila miał ją skarcić – i wylać się, że ma serdecznie dosyć tych wyskoków, i że to koniec świecenia oczami, i-
Nie no, bez jaj, Fem, musimy coś z tym zrobić. Nie będę ci asekurować tyłka za każdym razem, kiedy- kiedy-… co ty właściwie robisz? Penny na bank się niedługo skapnie. Przecież ja ci już uśmierciłem ze cztery babcie i trzech dziadków? Co najmniej! Ile można mieć pogrzebów w miesiącu?! – Bo skoro kłamstwo ciągnęło się za nią, to znaczyło to mniej-więcej tyle, że ciągnęło się także za nim. A im głębiej w las – tym dłuższy wywód ze strony ciotki Penny, gdyby wyszło na jaw, że Orion cały ten czas bawił się z Abernathy w jakieś konspiracje i knowania, snute za plecami pozostałych pracowników lokalu.
Jakoś tak to szło. Z tym lasem.
Chodź, pogadamy na zapleczu. Najwyżej otworzymy pięć minut później. Nic się nie stanie. Chyba. – Cmoka, dłońmi przesuwając po kieszeniach dżinsów; i już teraz, nie czekając nawet na reakcję dziewczyny, posuwistym krokiem zmierza w stronę tyłów knajpki – prowadzących na ten nieszczęsny, betonowy placyk. Cóż, Orion Hayward (przez niektórych zwany Donną), też nie zwykł ubiegać się o tytuł pracownika roku, miesiąca, tygodnia – a często nawet i kwadransa. – Zapalimy? Masz ognia?

autor

rezz

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

<div class="kp5-t">06.</div> Harvey’s, według Oriona, styl amerykańskich dinerów z lat osiemdziesiątych naśladowało dość nieporadnie. Knajpki z tamtych czasów kojarzyły mu się raczej z obrzydliwie odstręczającymi ilościami czerwieni lub – w ramach niewiele lepszej alternatywy – pastelowych błękitów, zieleni i różów. Z błyszczącą, wzorzystą, wypolerowaną na błysk podłogą-szachownicą. I ze ścianami – ścianami po sam sufit obwieszonymi szerokim przekrojem posterów, płyt, neonów i innych, na pierwszy rzut oka zupełnie przypadkowych ozdób.
Zdarzało się, że próbował namówić Harvey’a (a tak naprawdę Nicolę Amalfitano, syna włoskich emigrantów – to znaczy, właściciela tego oto przybytku) na zmiany. Niestety, mężczyzna na każdą sugestię aranżacyjnych rewolucji reagował dokładnie tak samo, jak – ogółem – reagował na młodego Haywarda. W gwoli ścisłości; raczej nie pałał do niego sympatią. Ze wzajemnością. Zbywał go wtedy – słuszną, należało przyznać – uwagą, że "nie obchodzi go, co się gówniarzowi wydaje, skoro w tamtych czasach nie było go jeszcze ani na świecie, ani nawet w planach". Orion przewracał wtedy oczami i prychał coś pod nosem, że przecież "w planach nie było go nigdy" (ale to, zdaje się, historia na inną okazję). No, w każdym razie – podobno w sprawie aranżacji nie był żadnym autorytetem.
I Nicola, w gruncie rzeczy, miał rację. Więc Orion po prostu wzruszał ramionami i, za poleceniem szefa, brał się za robotę.
Zresztą – myślał sobie – lokal i tak odwiedzały głównie małolaty, które wpadały po szkole na frytki (zimą) albo pucharek lodów (latem i we wakacje). Ewentualnie nieco starsze podlotki i studenci z uboższych sfer; to znaczy w tym przedziale wiekowym, w którym niby-randki nad tanimi burgerami traktowało się jak dobrą zabawę, nie natomiast nietakt (można było zamówić jedzenie, najeść się, z a p ł a c i ć – a potem jeszcze wyskoczyć na piwo; czego chcieć więcej?).
Puenta? Puenta była taka, że koniec końców i tak nikogo nie obchodziły jakieś zamierzchłe czasy sprzed czterdziestu lat.
No więc, poza marudnym szefem należącym do tego typu osób, które albo się kocha, albo nienawidzi (z tym, że jakoś nikomu nie było śpieszno do tego pierwszego) i poza Penny (ciotki Oriona, która także tu pracowała), i kiepskiego jedzenia – Harvey’s dawało mu swobodę, jakiej nie znalazłby nigdzie indziej. Orion, po trzech latach stażu, mógł na przykład brać nadprogramowe wolne. Albo dobierać muzykę według własnego uznania. Bo, najwidoczniej, tylko jemu robiło różnicę do jakich tonów miał ganiać po lokalu (naprzemiennie z tacą, ścierą i mopem). Nie dlatego, że był jakiś szczególnie wybredny co do tych nowocześniejszych gatunków, albo dlatego, że uważał, że nikt nie zrobi tego lepiej. Cały wic polegał na tym, że Orion lubił mówić. Nie, inaczej, musiał mówić (i czasami, kiedy już zaczął, nie potrafił przestać). Nucenie pod nosem znanych sobie tekstów wydawało się więc bez wątpienia lepsze – i mniej podejrzane – niż mamrotanie do samego siebie.

Ostatecznie wszystko sprowadzało się to do tego, że z głośników cały dzień sączyła się twórczość Davida Bowiego, Queen albo „T. Rexów” (do upadłego katowanych już za czasów, kiedy dopiero uczyli się z Sydem wypełniać nadmiary – czasami wciąż jeszcze niezręcznej – ciszy). Z okazjonalnymi przerwami na gościnne występy innych artystów. Na przykład tak, jak teraz.

And when your looks are gone and you're alone
How many nights you sit beside the phone
What were the things you wanted for yourself
Teenage ambitions you remember well
  • It was the heat of the moment
    It was the heeeat of the mo- huh?
W zasadzie miał właśnie wybrać się na swoje piętnaście minut przerwy; z przywilejem dopicia na zapleczu zimnej kawy, którą zrobił sobie przed rozpoczęciem zmiany albo odpalenia fajki (choć starał się nie – tak w ramach ostatku litości nie tyle dla płuc, co dla i tak przetrąconego na różne sposoby organizmu).
Tylko że – podchwytuje wymowne spojrzenie cioteczki Penny posłane zza lady. Po tylu latach współpracy nie skłamałby, gdyby powiedział, że zna każde jej spojrzenie. To, które rzuciła mu teraz, znaczyło mniej więcej tyle, co:
„Widzisz, że obsługuję miejsca przy barze – skarbeńku, nie rozdwoję się, bądź tak miły i nie każ tej prze-uroczej dziewczynie czekać”. No, coś w tym stylu. Wzdycha więc, przeciera twarz dłonią, łapie – na wszelki wypadek – za notesik rzucony przed momentem na kontuar i podchodzi do brunetki siedzącej przy jednym z tych stolików, które znajdowały się w najbliższym sąsiedztwie dużych okien.
Um- Będzie dla ciebie coś jeszcze, czy mogę już to zabrać? – Staje naprzeciw dziewczyny, przy narożniku stolika, palcem wskazując na jakiś pusty talerzyk po serniku – i na pół gwizdka wsunięty pod niego banknot. Dopiero potem Orion unosi spojrzenie. Śmieszne – wcześniej nie zwrócił na nią uwagi. Jeśli przyjmował zamówienie (liźnie palec, przewertuje kilka kartek), musiał rozmawiać z jej nieobecną już towarzyszką, która w ogóle – tak jakoś – bardziej zapadła mu w pamięć. – Wszystko okay? Co zrobiłaś koleżance, że uciekła? – żartuje, siląc się na niewinny ton – taki, któremu najczęściej nie sposób nie wybaczyć. – Tyle dobrego, że chociaż za siebie zapłaciła, co? – Chichocze.

autor

rezz

your mistaken if your thinking that I haven't been called cold before
Awatar użytkownika
21
176

studentka architektury

kawiarnia Liberte

belltown

Post

#71

Pierwszy raz była w Harvey’s, prawdopodobnie nigdy nie było jej po drodze, a najpewniej po prostu nie znała tego miejsca. W tak wielkim mieście nie było możliwości znać każdej knajpy, zwłaszcza takiej przeciętnej, o której nie było głośno. Społeczna śmietanka lubiła hypować niektóre miejsca, łaskawie obdarzając zainteresowaniem na jakiś czas, chwaląc się posiłkami w social mediach, pocztą pantoflową wychwalając ostatnio jedzony quiche z warzywami albo chipsy z jarmużu, które w końcu mają smak! Podobnie było wśród influenserów, którym zależało na spotykaniu swoich w restauracjach, hipsetrom, którzy patrzyli na wszystkich zza zamglonych oczu, nastolatkom, którym przede wszystkim zależało na cenach i wnętrzu przybytku, niekoniecznie walorach smakowych, no i studentom, do których grona dumnie należała, i podobnie jak jej znajomi, pragnęła połączyć wszystko z powyższych, by znaleźć miejsce idealne. Harvey’s na pierwszy rzut oka takie nie było, jednak nie narzekała, z otwartością podchodząc do nowego miejsca, pamiętając o tym, że umówiła się tylko na kawę i ciastko, więc nie będzie zamawiać tych frytek smażonych w głębokim tłuszczu (nie wiadomo kiedy ostatni raz wymienianym na świeży) i nie będzie musiała oglądać wywracających się na wszystkie strony oczu kelnerki, gdy zapyta o wersje wege.
Na szczęście obsługiwał je mężczyzna, który na Laurę ledwo spojrzał, przyjmując zamówienie na dwie kawy, jedną szarlotkę i sernik. Tym razem to nie ona pędziła na kolejne zajęcia, zmianę w kawiarni, czy na zakupy. Hazel miała tego dnia napięty grafik, jednak mimo wszystko postanowiły się spotkać, niedaleko jej pracy, by mogła wyskoczyć na godzinną przerwę, coś zjeść, pogadać i wrócić, zanim szef zacznie znów coś od niej chcieć. Hazel była wysoką blondynką, starszą od Laury o trzy lata, a poznały się przez najstarszego z rodzeństwa Hirsch, gdy ten zabrał ją ze sobą na jakąś rodzinną kolację, by utrzeć ojcu nosa. Polubiły się i od tamtego czasu, a minęły już prawie dwa lata, były w dość stałym kontakcie i starały się widywać, gdy tylko trafi się okazja. Hazel pracowała jako sekretarka w kancelarii, ciężko pracując na nadchodzący awans na asystentkę prezesa. Nie raz żartowała, że pomoże jej w tym nie tylko świetna pamięć i organizacja pracy, ale też długie nogi, które eksponuje w obcisłych ołówkowych spódniczkach, które nosi do pracy. Miała dokładnie opracowany plan swojej przyszłości i uwzględniał on studia prawnicze, gdy tylko uzbiera odpowiednią sumę, dlatego też potrzebowała awansu. O tym też była połowa ich spotkania, bo Hazel stresowała się rozmową z prezesem i najwidoczniej potrzebowała wsparcia Laury. Laura natomiast bardzo chciała zająć swoje myśli czymś innym, więc od razu zaangażowała się w próbę podbudowania pewności siebie Hazel oraz podrzucenie jej kilku argumentów, które powinna wykorzystać podczas ważnej rozmowy.
Na pytania o jej nietęgą minę, lekko podkrążone oczy i mniejszy entuzjazm, niż ten dotychczas znany Hazel, machnęła ręką, zganiając winę na nowy projekt, nad którym pracuje. I o tym projekcie była gotowa opowiadać drugą połowę spotkania, jednak blondynka wolała posłuchać ploteczek o Hirschach, współlokatorach Laury oraz tym całkiem przystojnym sąsiedzie, na którego wpadła jakieś dwa miesiące temu, gdy ją odwiedzała. A potem zostawiła Laurę samą, żegnając się całusem w policzek i obiecując, że zadzwoni pod koniec tygodnia, by dać znać, jak poszła jej rozmowa.
– Słucham? Tak. To znaczy nie. To jeszcze dokończę. – po kilku minutach z zamyślenia wyrwał ją głos chłopaka, który pojawił się tuż obok. W swoją stronę przesunęła kubek z niedopitą kawą i nadjedzony kawałek szarlotki, dając tym samym sygnał, że to jej i raczej zamierza to zjeść. Choć od kilku dni jedzenie nie sprawiało jej żadnej przyjemności, a wepchnięcie czegoś w siebie było jedynie kwestią rozsądku, musiała jeść i potrzebowała kofeiny.
Kolejne słowa mężczyzny zbiły ją z tropu, a jej oczy od razu naszły łzami. Oba pytania były w tym momencie nie najlepsze, bo i nic nie było okay, a Laura też od razu zaczęła się zastanawiać, czy skoro uznał, że Hazel uciekła, to może nie należało się dziwić, że Leo ją zostawił? Pociągnęła nosem i podjęła próbę uniesienie kącików ust w delikatnym, choć krzywym uśmiechu. – Nie. – pokręciła głową, tym jednym słowem odpowiadając na pierwsze pytanie. Ale co go to niby obchodziło? Już nawet nie chodziło o to, czy faktycznie chciał wiedzieć, bo przecież pytał z grzeczności, pytanie brzmiało, dlaczego Laura postanowiła odpowiedzieć w ten sposób. – Mam nadzieję, że nie uciekła. To znaczy… musiała wracać do pracy. – wymamrotała, nerwowym ruchem zaczesując kosmyk włosów za ucho. – Zostawiła też napiwek. Powiedziała, że… uroczo się do niej uśmiechałeś i chyba dostała ekstra maliny. – uniosła głowę, wlepiając ciemne i zaszklone ślepia w twarz chłopaka.

autor

oh.audrey

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Zamrugał, nieco skołowany. Wystarczyło spojrzeć na reakcję dziewczyny, żeby zorientować się, że powiedział coś bardzo-nie-tak. Och Chryste, errrm- Okay – spalił sprawę, ale to jeszcze nie koniec świata. Taką przynajmniej miał nadzieję, lekko rozmasowując szyję, tuż ponad karkiem.
Chyba trochę się o to prosił – żałując natychmiast, że w ogóle zapytał. Szef zawsze powtarzał mu, żeby dać klientom święty spokój i nie wtrącać się w ich sprawy. Mówił, że ludzie przychodzą tu jeść albo dopić zamówioną w biegu kawę, gdzieś w przerwie pomiędzy pracą czy innymi zajęciami. Nie po to, żeby bawić się w kąciki zwierzeń, przesłuchania i pogawędki z obsługą. Ale Orion i jego niewyparzona gęba nigdy tego polecenia nie traktowali zbyt poważnie. Właściwie z reguły dało się odnieść wrażenie, że chłopak był uczulony na każdy nakaz ze strony Harvey’a; koniec końców wszystko – zawsze – robiąc na odwrót. Na nic zdawały się jego prośby i groźby, i oczekiwania.
Intuicja podpowiadała, że w takim razie nie pozostaje nic innego, jak improwizować – i nawymyślać odrobinę głupot, z nadzieją, że pomogą mu chociaż trochę poluzować atmosferę. Nie był pewien, ale miał wrażenie, że jeszcze jedno potknięcie i zrobiłoby się dość niezręcznie. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy nie powinien przeprowadzić szybkiej ewakuacji. Wystarczyło przecież wymknąć się pod pretekstem obowiązków (był w pracy; a Harvey mówi, że w pracy zawsze jest coś do roboty). Z drugiej strony – kiedy ktoś przyznaje, że sprawy nie mają się u niego najlepiej, ucieczka brzmi raczej jak bardzo kiepskie – i jeszcze bardziej niedojrzałe – zagranie.
Jasne, że się nie spodziewał. I jasne, że pracując w knajpce pisał się na serwowanie burgerów; nie zaś na robienie za wsparcie emocjonalne dla jakiejś małolaty? Nic dziwnego, że spanikował?! Był dobry w pakowaniu zgonujących imprezowiczów do taksówek. Mógł przytrzymać włosy, kiedy ktoś zwijał się nad sedesem. Bez mrugnięcia okiem dzielił się fajką i służył podwózką. Ale sytuacje kryzysowe z udziałem uczuć nigdy nie były jego bajką.
Tylko że, raz jeszcze – sam się o to prosił.
Dlatego wymyśla. Na poczekaniu.
Oh? Mam nadzieję, że nie naprzykrzał wam się ten dziwny facet? – Marszczy brwi. Nie wygląda zbyt przekonująco. Ale też nie, żeby w ogóle zamierzał. – Już parę razy słyszałem od klientów, że czasami kręci się tutaj taki nieprzyjemny gość. Starszy, siwiejący, włosy zaczesane ooo tak. Krzaczaste brwi, okropny akcent, pieprzyk o tutaj. – Stuka się w policzek.
W międzyczasie, kiedy mówi, pozwala sobie dosiąść się naprzeciwko brunetki – tam, gdzie jeszcze przed kwadransem siedziała jej koleżanka. Pochyla się, konspiracyjnie. I dopiero teraz zwraca uwagę na piegi, którymi usypane były policzki Hirsch i grzbiet nosa. Z tej odległości mógłby je policzyć – ale nie daje się rozproszyć. Zamiast tego zerka przez jej ramię. Wskazuje lekkim ruchem głowy. – Tamten. Widzisz? – Śmieje się. – Mój szef.
A potem się prostuje; przekłada rękę przez oparcie kanapy obitej skajem.
Ale spoko, mam przerwę! Przy odrobinie szczęścia może nawet nie urwie mi łba. – Wzdycha, lekko. Raz jeszcze przygląda się dziewczynie – tym razem łagodniej, z uśmiechem. Przez chwilę zastanawia się nad tym, co mu powiedziała.
Mm. Czyli mówisz, że sernik był dla niej? – Kiwa głową, pozwalając, żeby na moment zapadła pomiędzy nimi cisza (jeśli przymknąć oko na gderaninę innych klientów, szczęk sztućców uderzających o tanią zastawę z hartowanego szkła i sączącą się w tle muzykę). Cmoka; w odrobinę przerysowany sposób. – Eh, szlag, musiałem pomylić talerze. – Chrząka. – Stąd te maliny, uh- u koleżanki. Tylko jej nie mów!
O tym, czy sam mówił szczerze, czy tylko po to, żeby poprawić dziewczynie humor – będzie myślał dopiero za jakiś czas. Może w tej sytuacji znajdzie się za kilka godzin, może dni. Bez znaczenia. Zdążył jednak dojść do wniosku, że Laura miała w sobie coś, czego bardzo nie chciał (nie mógł?) zignorować.
Coś? Boże, najchętniej by się roześmiał. Wiedział doskonale, o co mu chodziło.
Laura Hirsch miała ciemne, smutne oczy. To takie oczy, które dają się zapamiętać.
To takie oczy, których Orion nigdy nie zapomniał.
Kiepski dzień? Tydzień? – Unosi brwi. – Miesiąc?

autor

rezz

your mistaken if your thinking that I haven't been called cold before
Awatar użytkownika
21
176

studentka architektury

kawiarnia Liberte

belltown

Post

Skołowana była też Laura, nie wierząc w to, że tak bezmyślnie odpowiedziała na pytanie bruneta i pozwoliła sobie na tak głupie i bezsensowne pokazanie obcemu człowiekowi, że coś nie gra. Po co? Przecież nie liczyła na jego litość, miłe słowa, zainteresowanie tematem albo ciepły uśmiech, który miałby ją podnieść na duchu. Bo to ani nic innego, nie byłoby w stanie tego zrobić. Przykre, ale prawdziwe było to, że odpowiedź na pytanie kelnera padła z jej ust tylko po to, by znów coś poczuła. To nieprzyjemne ukłucie w żołądku i ucisk w klatce piersiowej, przez który o wiele ciężej się oddychało. I to bolało. Ale boleć musiało, bo przypominało o tym, jak głupia była, że zaufała Leonardowi. Ktoś by pewnie powiedział, że przesadza, niepotrzebnie to przeżywa, wyolbrzymia całą sytuację. Tak jak Leo, w jednym ze swoich wielu smsów, które do niej wysłał, gdy zdał sobie sprawę z tego, że żaden jego telefon nie zostanie przez nią odebrany.
To tylko seks. To nic nie znaczyło. Ona nic nie znaczy.
I oczywiście inne frazesy, które w większości przypadków brzmiały protekcjonalnie, jakby to Laura swoim niezrozumieniem sytuacji tylko ją pogarszała.
Ale to on nie rozumiał – tu nie do końca chodziło o nią, czy o ten nieszczęsny akt bliskości, którym miał przecież obdarzać tylko ją, a jednak bezwstydnie robił to z Anne na biurku w swoim biurze. Tu chodziło o zaufanie. O to wszystko, czyli o stek pieprzonych kłamstw, którymi ją karmił, od kiedy wrócił do Seattle, a które najwidoczniej nic dla niego nie znaczyły.
– Nie, na szczęście nie. – odpowiada z bladym uśmiechem. Zbyt zaangażowana w rozmowę z Hazel, a potem w użalanie się nad sobą, nawet nie zwróciła uwagi na faceta, o którym wspominał kelner. Nie wiedziała o kim mówi, dopóki nie zaczesał włosów teatralnym gestem i nie wspominał o pieprzyku. Być może mignął jej ktoś taki, jednak nawet do nich nie podszedł. Przesuwa spojrzeniem po niezamykającej się męskiej buzi, śledzi ruch jego ust, zauważa drobne zmarszczki mimiczne pojawiające się w okolicach oczu, gdy ten się śmieje. Przez chwilę ma wrażenie, że jest jakby obok tej całej sceny, w której mężczyzna właśnie występuje. Jego słowa odbijają się od niej, jednak uprzejmie potakuje głową, jakby naprawdę go słuchała, w końcu uśmiecha się blado, łapiąc jego żart, ale nie potrafiąc wykrzesać z siebie bardziej entuzjastycznej reakcji.
– Ah, szef. – mamrocze, bo teraz wszystko staje się jasne. Nawet to, że właśnie w tej chwili mężczyzna się im przygląda, a na nonszalancki gest kelnera, który usiadł wygodniej po drugiej stronie stolika, kręci głową z dezaprobatą i mamrocze coś pod nosem, jakby nie był tym zachwycony. – W takim razie… może chcesz się napić kawy? – sugeruje, bo skoro miał przerwę i poświęcał ją właśnie na to, by ją zagadywać, mogła zaproponować mu chociaż to.
Kiwa powoli głową w odpowiedzi na jego pytanie i w tym momencie sięga po swój kubek, w którym zostało jeszcze trochę kawy. Choć zimnej i wcale nie najlepszej, ale tego nie zamierzała mu mówić. Och… mamrocze, zaskoczona jego słowami i przygryzieniem warg próbuje ukryć pojawiający się na jej twarzy uśmiech. – To miłe. – dodaje cicho, opierając łokieć na blacie i brodę na wierzchu dłoni, tym samym zmniejszając między nimi dystans. – Nie powiem, obiecuję. Niech to będzie nasz sekret. – uśmiecha się delikatnie, bo bawi ją ta sytuacja. Gdyby byli w barze, byłaby przekonana, że jest jednym z tych czarujących barmanów, którzy ładną gadką potrafią nieźle zarobić na zamawianych drinkach i napiwkach. Ale tu i teraz, chyba musiała uznać, że Orion lubił mówić, a teraz znalazł okazję, by to robić.
– Tydzień. Prawie dwa. – mówi szczerze, lekko wzruszając ramionami, jakby nie robiło jej to żadnej różnicy. Niewiele zmieniał fakt, czy przepłakała jedenaście, czy czternaście wieczorów. – Ale to… to nieważne. Przepraszam… nie mam pojęcia, dlaczego powiedziałam wcześniej, że nie jest w porządku. To głupie… takich rzeczy nie mówi się obcym ludziom. – na chwilę spuszcza spojrzenie na swoje dłonie, smukłe palce oplatające knajpiany kubek, ale zaraz unosi je i spogląda na mężczyznę.

autor

oh.audrey

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Był beznadziejny, jeśli chodziło o pocieszanie innych. Niektórzy tak potrafili – powiedzieć dokładnie to, co druga osoba chciałaby usłyszeć. Zupełnie, jakby czytali z niej (to znaczy, z tej drugiej osoby), jak z otwartej książki. Kiedyś zastanawiał się nawet, czy to wrodzona umiejętność, czy może ominął go jakiś kurs w szkole z interakcji międzyludzkich; bo jeśli tak, to bardzo żałował, że odrobinę zbyt często zdarzało mu się unikać zajęć.
Czasami obwiniał o to rodziców, którzy wychowali go na tych samych zasadach, na jakich sami zostali wychowani. Czyli, że takie jest życie albo że czas leczy rany – i chociaż zawsze dawali Orionowi przestrzeń na odżałowanie swoich smutków, to jednak woleli, żeby ich syn zbierał się w sobie prędzej, niż później.

A potem w jego życiu pojawił się Syd. I Syd nauczył go, na przykład, że czasami przy drugiej osobie wystarczy być. Że słowa bywają tak samo pomocne, jak i bezużyteczne. I że wsparcie to także opuszka kciuka delikatnie sunąca po grzbiecie drugiej, chłodniejszej dłoni. Albo długość palców zaciśniętych pokrzepiająco na ramieniu czy kolanie. Albo uśmiech, który może nie jest jeszcze tym słynnym słońcem po deszczu – ale na pewno już jakimś dobrzejącym promykiem wychylającym się zza chmur.
Tylko że, jak okazało się z biegiem lat – w byciu Orion też nie był najlepszy.
Orion potrafił tylko bywać. Przy czym bardzo nie lubił się z tą autorefleksją.
Bo to wcale nie tak, że nie chciał albo że się nie starał; po prostu nawalił już tyle razy, że najrozsądniej wydawało mu się przyjąć inną taktykę. Potrafił, na przykład, rozpraszać ludzi. Skoro nie był w stanie sprawić, żeby ktoś poczuł się lepiej ze swoimi myślami, to chociaż pomagał odsunąć te myśli na bok. Niektórzy nawet to doceniali. Może Laura też doceni.
Jak to dlaczego? – Lekko się uśmiechnął. Ostatnie, na czym mu zależało, to żeby teraz skrępować dziewczynę. – Bo sam zapytałem, a podobno nie przystoi kłamać?
Teraz, przeniósłszy spojrzenie z kubka, który dziewczyna owinęła palcami, zajrzał w ten jej smutek. To znaczy – w oczy. A w jej oczy patrzyło się trochę jak w puste niebo. Takie, z którego przez ostatnie dwa tygodnie wypłakała wszystkie gwiazdy – i teraz te gwiazdy przysiadały mnogo na policzkach, w postaci rdzawych piegów.
Może to dlatego zaglądało się w nie z taką łatwością.
Przekrzywił zaczepnie głowę.
Poza tym… Masz jakiś próg, od którego obcy przestaje być obcy? Na pewno imię, huh-? – Z jedną dłonią na sercu, a drugą wyciągniętą w kierunku brunetki poderwał się i zawisnął śmiesznie ponad dzielącym ich stolikiem. – No to cześć, jestem Orion. – Tylko po to, żeby za chwilę klapnąć z powrotem na swoje miejsce.
Nie wiem, co dalej…? O, czekaj. Całe życie spędziłem w Seattle, płakałem na Pamiętniku, ale wszystkim mówię, że wcale nie. I mam w domu stanowczo za dużą kolekcję koszulek z logo zespołów, w których w co najmniej połowie ktoś się zaćpał. Niech żyje stary dobry rock ’n’ roll. eh? – Zaśmiał się. – Jak będzie trzeba, to podam ci nawet numer buta, ale to chyba nie ma większego sensu. Wszyscy wiemy, że rozmiarówki kłamią…
Trochę bawił go absurd wywiązanej sytuacji. Ale był to też ten przyjemny rodzaj absurdu, który zdarza się przypadkiem – i jest zabawnie żywy, i organiczny, i ludzki; w najbardziej nieprzewidywalny sposób.
A, no i nienawidzę kawy. W sensie, tej kawy. Tak w ogóle to lubię, ale nie tutaj. Daj spokój, uschniętego kwiatka nie podlałbym tą lurą, nie pij tego. – Skrzywił się – niby teatralnie, chociaż coś mogło podpowiadać dziewczynie, że wcale nie. – Ale znam parę fajnych miejsc, gdzie serwują bardzo dobrą. Obiecuję, że nie mam na myśli jakiegoś, pfu-pfu!, Starbucksa. Więęęc… gdybyś chciała się kiedyś wybrać – chrząka – z koleżanką, to mogę coś polecić!

autor

rezz

your mistaken if your thinking that I haven't been called cold before
Awatar użytkownika
21
176

studentka architektury

kawiarnia Liberte

belltown

Post

Umiejętność pocieszania z pewnością wynosiło się z domu, choć wiele zależało również od charakteru. Tak naprawdę każda osoba, którą miało się blisko w młodości, miała na to jakiś wpływ, jeśli by się nad tym bardziej zastanowić. Przewrażliwiona babcia, w której ramionach można było znaleźć ukojenie i która zawsze znalazła jakąś życiową mądrość, która miała pocieszyć. Wymagający dziadek, który zawsze wspominał lata swojej młodości, porównując ciężkie czasy do tych, podobno lżejszych, które zmiękczały dzisiejszą młodzież. Troskliwa mama, która czasami nie musiała nic mówić i wystarczyło, że była obok albo podzieliła się swoim wspomnieniem podobnego problemu, który przecież ostatecznie wcale nie wpłynął na nią źle. Nieobecny ojciec, który nawet nie wiedział, że trzeba pocieszyć. No i bracia, którzy zawsze, ale to zawsze mieli za dużo powiedzenia, chociaż najczęściej kończyło się na to złośliwymi docinkami. Każdy z tak wybuchowej mieszanki coś wynosił. Laura starała się wynieść to, co najlepsze, chociaż nigdy nie lubiła rzucać pustymi frazesami, które można było usłyszeć od każdego. Zresztą każdego pocieszało się inaczej. Sama Hirsch nie miała w tym momencie pojęcia, czy wolałaby, by Orion patrzył na nią ze smutną miną i współczuł tego, co wydarzyło się w jej życiu, czy podobało się jej to, że postanowił nie taplać się razem z nią w jej smutku. Chyba tego właśnie potrzebowała. Normalnej rozmowy, może też próby rozpogodzenia jej, ale na pewno nieużalania się nad sobą albo przesadnego analizowania, co poszło nie tak.
– Niby nie przystoi, ale chyba czasem trzeba, prawda? – odparła nieco zgorzkniałym tonem, co nie było do niej podobne. Nienawidziła kłamstw, ale ostatnio coraz częściej miała wrażenie, że umiejętne korzystanie z nich mogło przynieść drugiej stronie ulgę. – Albo przynajmniej… no nie wiem, nagiąć prawdę, by była bardziej znośna. – dodała jeszcze, wzruszając ramionami, najwidoczniej jeszcze przez chwilę pozwalając, by zły humor dał o sobie znać. Przez te kilka sekund, kiedy próbowała napić się niesmacznej kawy, zastanawiała się, czy wolałaby żyć, nie wiedząc, że Leonard ją zdradza, cieszyć się tym, co miała i nie czuć bólu, który czuła w klatce piersiowej. I odpowiedź brzmiała tak, choć nie była to najlepsza opcja.
– Mhmm, imię z pewnością. – zgodziła się, powoli potakując głową. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, gdy Orion wstał i podał jej rękę. Uniosła się od razu, by po chwili zacisnąć palce na jego dłoni. – Cześć Orion, miło cię poznać. Jestem Laura. – odpowiedziała, specjalnie powtarzając jego imię, by mieć pewność, że go nie zapomni. Kolejny raz przesunęła wzrokiem po jego twarzy, trochę zaskoczona, że znów się rozsiadał na knajpianej kanapie naprzeciwko niej. Była niemal przekonana, że za chwilę zapyta, czy ma jej coś jeszcze podać i zniknie za barem.
– Okej… nie uwierzyłabym nikomu, kto twierdziłby, że nie płakał na Pamiętniku. – zaczęła, spoglądając na niego znacząco, przy czym uniósł się kącik jej ust. Na kolejne jego słowa pokiwała głową, zgadzając się, choć w jej szafie znalazłaby się może jedna koszulka z logo zespołu i to prawdopodobnie zostawiona przez Stellę po jakimś nocowaniu albo przypadkiem zgarnięta z wieszaka na pranie, na którym suszyły się też rzeczy Noah. – Chyba nie ma sensu. Nie jestem pewna, czy jest to niezbędna informacja, by uznać kogoś za… nie-obcego? – zmarszczyła lekko czoło, jakby naprawdę się nad tym zastanawiała. Bardziej jednak bawiła ją ta sytuacja, a temat był idealny, by go podłapać i kontynuować rozmowę, przy okazji nie wtrącając się Orionowi w słowo. Kawa natomiast okazała się jeszcze lepszym tematem i od razu można było dostrzec na twarzy Laury zainteresowanie.
– Ach tak? – zaśmiała się na wzmiankę o koleżance. – Koleżanka jest fanką Starbucksa, nie wiem więc, czy będzie odpowiednim towarzystwem. Wyobraź sobie, że od jakiś dwóch tygodni wspomina, że czeka na pumpkin latte, bo bez tego nie wyobraża sobie jesieni. – teatralnie wywróciła oczami, choć nie był to żart. Do tej pory nie była w stanie przekonać Hazel do lepszej kawy, bo ta narzekała, że jest za kwaśna. – A więc… gdzie jest najlepsza kawa w mieście, huh? Mam wrażenie, że wszystko zależy, czego się wymaga. Najlepsze espresso będzie na pewno gdzieś indziej, niż alternatywy. – uniosła pytająco brew, czekając, aż Orion jej coś poleci. Sama przecież pracowała w kawiarni, przez te kilka miesięcy sporo się nauczyła, preferencje smakowe również się u niej zmieniły, także była otwarta na nowe smaki. – Także... zdradź mi… co pijasz i gdzie, skoro… nie tu. – uśmiechnęła się, odsuwając w końcu od siebie kubek z niedopitą kawą, bo skoro Orion jej nie polecał, to nie planowała już wypić nawet łyka.

autor

oh.audrey

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Zaśmiał się na wzmiankę o kłamstwie i prawdzie, i o tym, że czasami trzeba odpowiednio ją modelować.
Touché – skwitował. Byłby hipokrytą, gdyby się z nią nie zgodził. Czasami czuł się tak, jakby ta część Oriona, która naginała prawdę – była jedyną, która podtrzymywała go przy zdrowych zmysłach. A może nawet i przy życiu.
Trochę go to zresztą przerażało. Sposób, w jaki słowa Laury z nim rezonowały. Ale też to, że tak łatwo byłoby komuś obcemu zdradzić na swój temat więcej, niż kilka faktów dotyczących garderoby czy filmowych słabostek.
Mógłby powiedzieć na przykład: „Cześć, jestem Orion, płakałem na Pamiętniku, noszę buty w rozmiarach od-jedenaście-do-jedenaście-i-pół, i od ponad czterech lat wiem o tym, że jestem zarażony HIV; a ty? Czemu jesteś smutna?”.
Nawet jeśli współczesny świat zdawał upierać się, że nastały takie czasy, w których można rozmawiać ze wszystkimi – i o wszystkim. I że nie ma tematów, które należałoby zamiatać pod dywanik tabu. I że trzeba mówić – dużo – i poszerzać świadomość, i że nawet to „nie jest w porządku” należące do Laury, mogłoby być wstępem do jakiegoś większego manifestu.
Tylko co innego poszerzać świadomość – a co innego, kiedy dociera do ciebie, że twojej świadomości nie dało się poszerzyć na tyle, żeby uniknąć popełnionego błędu.
I że się ten błąd popełniło. I że się go żałowało.
Ciekawe, czy Laura też czegoś żałowała. Coś mówiło mu, że owszem.
Może jednak wcale się od siebie aż tak nie różnili.

Beznadziejna sprawa.

W każdym razie – cokolwiek nie przydarzyło się dziewczynie, chyba rozumiał, że jeśli zdecyduje się tym podzielić – zrobi to w swoim czasie. I że musi być po prostu odrobinę bardziej ostrożny albo wyrozumiały.
Wciąż z uśmiechem na ustach, skinął w stronę brunetki; czegokolwiek teraz by nie powiedziała – nie brzmiało już jak posyłany mu anonim. Przez chwilę nad czymś się zastanawiał; jakby porównywał sobie jej twarz z imieniem przytrzymanym na końcu języka.
Cześć LauraPasowało do niej.
Zerknął w kierunku szefa – potem na cioteczkę Penny, której nawet udało się na moment wymknąć zza lady. Chyba potruchtała do toalety. „Okay” – pomyślał – skoro w knajpce nie było ruchu – nie musiał się spieszyć. Mógł sobie przedłużyć przerwę.
Powrócił spojrzeniem, goszcząc się wesołkowato na buźce Laury.
Hmmm-- Czekaj, mogę wybrać tylko jedno miejsce? W porządku, to tak… Twojej koleżance na pewno spodobałoby się w Coffeeholic House. Nawet jeśli jest fanką Starbucksa. Mają tam różne bajery typu wietnamskiej kawy albo ube latte. Taki fiolet pewnie ładnie się prezentuje na zdjęciach, więc mogłaby wrzucić na insta, czy coś… Wygląda na taką, która fotografuje takie wypady na miasto… – Wzruszył ramionami. Celował w ciemno, ale nie mógł odegnać wrażenia, że Hazel należała do tych dziewczyn, które jedną nogą żyły w Seattle, a drugą – w wirtualnej, odrobinę upiększonej rzeczywistości. Nie żeby uważał, że to coś złego. Po prostu miała w sobie to coś.
Potem jest, eee- Uptown Espresso w Belltown, chociaż tam bywam rzadko. Ale mają fajny klimat i dużo planszówek. No i jeszcze Easy Street Records. Kawę mają „mocno przeciętną” łamane-na „w miarę dobrą”, ale czasami grają tam muzykę na żywo i w ogóle. Wystarczy, żeby mnie kupić. – Pokiwał głową. – Teraz moja kolej. Twoja koleżanka nie wyobraża sobie jesieni bez pumpkin latte, a ty?
Ostatnio zmieniony 2022-11-01, 20:19 przez Orion Hayward, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

your mistaken if your thinking that I haven't been called cold before
Awatar użytkownika
21
176

studentka architektury

kawiarnia Liberte

belltown

Post

Czemu jesteś smutna?
Odpowiedź na to pytanie była cholernie prosta. Można jej było udzielić w kilku konfiguracjach.
  • Chłopak mnie zdradził.
    Ktoś drugi raz złamał mi serce.
    Boli mnie każdy moment, kiedy o nim myślę.
A także: nie potrafię się złościć, bo przecież… niczego mi nie obiecywał, prawda? Zła powinnam być na siebie, choć rozczarowana jestem zdecydowanie nim. Była smutna, bo za nim tęskniła. I była smutna, bo wiedziała, że gdyby dała mu kolejną szansę, o którą przecież prosił już kilka razy w ciągu ostatniego tygodnia, to przez dla niego (i przez własną niepojętą potrzebę, by był blisko niej) pozwoliłaby na to, by to wszystko stało się jeszcze raz. I kolejny. Aż straciłaby szacunek do siebie (i do niego, oczywiście w końcu też), ale nie straciłaby jego. Tylko… czy był jej aż tak bardzo potrzebny? Czy nie mogła żyć bez niego?
To z pewnością była beznadziejna sprawa.
Pokręciła od razu głową, słysząc jego pytanie. Nie było takie opcji, by wybrać tylko jedno miejsce, natomiast wydawało się jej, że jeśli miało się jakieś ulubione, to ono zawsze przychodziło na myśl jako pierwsze. Potem tylko kiwała powoli głową, uśmiechając się delikatnie na wzmiance o ube latte i wrzucaniu zdjęć na instagram. To wszystko brzmiało jak idealne miejsce dla Hazel i koniecznie musiała jej o tym powiedzieć. – Muszę sobie to chyba zapisać i podesłać jej, z pewnością będzie zachwycona. – wtrąciła się, przy okazji kolejny raz kiwając głową, jakby chciała potwierdzić, że Hazel faktycznie lubi uwieczniać swoje życie i chwalić się nim w mediach społecznościowych. – Wiem też, że jest fanką General Porpoise Doughnuts. To miejsce głównie z pączkami, ale mają też kawy i chyba drinki w jednej z lokacji. Byłyśmy w każdej, bo Hazel chciała sprawdzić każde miejsce. Te przy Pioneer Square i Amazon Spheres są zdecydowanie najładniejsze. – dodała jeszcze, dzieląc się z Orionem swoją znajomością lokali z donutami. Nie uważała jednak, żeby samo wnętrze lokalu było najważniejszym kryterium przy wyborze kawiarni, tak samo, jak dzielenie się ze swoimi znajomymi informacjami o tym ile razy w ciągu tygodnia w kawiarni się jest.
Uptown Espresso jest faktycznie niezłe. – zgodziła się z nim. Znała to miejsce, było w okolicach jej mieszkania, więc czasami do niego zaglądała przed albo po zajęciach na uczelni.
– Ja? Nie wiem, czy teraz… mogę to powiedzieć, skoro trochę tym pumpkin latte wzgardziliśmy, ale… też je całkiem lubię. Chociaż w nieco innej postaci i zdecydowanie mniej słodkie. – zmarszczyła nos, jakby zrobiło się jej głupio. W kawiarni, w której pracowała mieli swój autorski przepis na takie latte, ale smakowało ono nieco inaczej niż to znane większości sieciówkowe. – Natomiast nie wyobrażam sobie jesieni bez herbaty. Takiej z imbirem i miodem. I owsianki. A także muzyki. – dodała, odpowiadając w końcu na jego pytanie. W sumie nigdy wcześniej o tym nie myślała, nie była typową jesieniarą, która zakładała i rękawiczki bez palców, wyciągała z szafki świecę o zapachu pomarańczy i goździków, a na lunch wybierała wszystko, co było zrobione z dyni. Nie lubiła, że szybciej robiło się ciemno, że musiała targać ze sobą parasol, że można się było poślizgnąć na mokrych liściach. Banał, prawda?
– Skoro już tak… zadajemy sobie pytania, to… muzyka na żywo i w ogóle… czyli jaką tak naprawdę można cię kupić? Czego byś słuchał jesienią, popijając pumpkin latte?– zapytała, pamiętając to krótkie sformułowanie, które chwilę wcześniej wywołało uśmiech na jej twarzy, a także to, że wspominał też o koszulkach z logami zespołów.

autor

oh.audrey

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Co oznaczało mniej więcej tyle, że ich spotkanie było najzwyklejszą złośliwością losu. Losu, który, nawiasem mówiąc, musiał być niezłym sadystą, żeby na drodze tego piegowatego biedactwa o smutnych oczach stawiać kogoś pokroju Oriona.
Jasne, to mógł być zwykły przypadek – ale przypadki (w alternatywie dla wypadków i nieszczęść) podobno chodzą po ludziach, a Hayward od jakiegoś czasu nie czuł się zbyt ludzko. Bez zbędnego dramatyzmu i przesady; ot – po tamtej wizycie w mieszkaniu sto trzydzieści jeden w Chinatown – czyli miejscu, które kiedyś nazywał domem. Dziś przypominał raczej ducha szwendającego się znajomymi zaułkami. Jakby pod wymienionym adresem porzucił tym razem nie tylko Syda, ale także część siebie.
No, więc nie – to nie mógł być przypadek, że naprzeciwko Laury siedział teraz chłopak, który być może popełnił więcej błędów, niż facet, który ją skrzywdził.
Haywardowi nie pozostało już nic innego, jak liczyć, że błędy – i solidne baty zarobione ze strony życia – były potrzebne do tego, żeby wreszcie dojrzeć i przejrzeć na oczy. Nie był tylko pewien jak to się miało w odniesieniu do tych wiecznych chłopców. Takich jak, podobno, on.
Wbrew logice – każda wieczność musiała się przecież gdzieś kończyć.

Jego oczy wyraźnie się roziskrzyły.
No co ty, znasz Uptown Espresso?! Wiedziałem! Znaczy-- tak czułem, że masz dobry gust! Tym bardziej nie rozumiem jakim cudem wylądowałaś tutaj, no ale okay, nie wnikam… – Machnął ręką, jakby nie robiło mu to większej różnicy (nie robiło). Może razem z Hazel wybrały się w tournée po najgorszych knajpkach w okolicy. Przecież nie będzie nikomu mówił jak ma spędzać czas i na co przepuszczać pieniądze.
Albo na czym szczędzić, biorąc pod uwagę, że Harvey’s należało raczej do tych lokali „na każdą kieszeń”. Dziewczyny takie jak Laura zdecydowanie tutaj nie pasowały. I może dlatego nie był pewien, czy to on zabawiał ją z powodu parszywego humoru, czy może to jej zrobiło się nagle żal – że podczas kiedy wszystkie panny Hirsch tego świata kończą studia i rozwijają się, i coraz śmielej trzymają za gardło własną przyszłość – faceci tacy jak Orion zdążyli pogodzić się z tym, że tę beznadziejną szarlotkę przyjdzie im serwować do końca życia. A z rozpędu – może nawet i na własnej stypie.
A może był to po prostu jakiś cichy sojusz dwojga beznadziejnych ludzi. Taki, który zawiązać można tylko nad niesmaczną kawą, z ujadaniem Bon Joviego w tle i koszmarnym tygodniem. Sami rozumiecie, to nie są typowe okoliczności.
Myślałem, że wzgardziliśmy tylko Starbucksem? – Uniósł brew.
Tak naprawdę nie wytknąłby tego nawet gdyby następnego dnia przyłapał ją z kubkiem zadrukowanym logo wspomnianego koncernu. Był za dużym hipokrytą, żeby rozliczać z niej – hipokryzji, znaczy się – innych.
Patrzył teraz na dziewczynę i słuchał – i pozwalał jej mówić, i w jednej tylko chwili miał ochotę zapytać, jaką herbatę pija. I czy lubi taką z mlekiem (albo czy wie, że na bawarkę mówi się – tak krzyżówkowo – monachijka). Ale prędko zrezygnował. Albo pozwolił dziewczynie odwrócić swoją uwagę.
Jedno z dwóch.
Bo wpasować Laurę w obrazek składający się z kubka herbaty, ciepłego pledu i stosu książek naokoło przyszło mu łatwiej, niż się spodziewał – więc wyglądał na odrobinę zaskoczonego, kiedy dziewczyna zamiast o literaturze, wspomniała o muzyce.
Był zaskoczony – owszem, ale nie zawiedziony.
Shhh-- Czekaj, czekaj. Słyszysz to? I nie, nie mam na myśli skrobania sztućców o talerze. – Przerysowanym gestem nadstawił ucha; źrenicami przebiegł po suficie knajpki, wreszcie wyszczerzywszy się szeroko. – To, moja droga, jest odpowiedź na twoje pytanie. Te starocie, za którymi szalały tłumy półtora do dwóch pokoleń temu. – Zachichotał. – Jedna z niewielu rzeczy trzymających mnie przy tej robocie.
– Złotko, jeśli w tej chwili nie ruszysz tyłka do „tej roboty”, to po swojej zmianie już nic cię nie będzie tu trzymało.
Ughh-- Chryste, Penny! – Tak, tak – ta sama Penny, która przed chwilą pomknęła do toalety, a teraz znów była już zarobiona pracą po łokcie. – Mogłabyś być tak uprzejma i nie podsłuchiwać?
– Mógłbyś być tak uprzejmy i dać wreszcie spokój tej biednej dziewczynie?! Myślisz, że ludzie nie mają lepszych zajęć?
Wywrócił tylko oczami, odprowadzając ciotkę wzrokiem; tuż po tym, jak na udobruchanie uszczypnęła go w policzek. Chryste.
Westchnął, opierając policzek na rozwartej dłoni.
Szaleją tu za mną, mówię ci. – Zaśmiał się, przenosząc spojrzenie na brunetkę. – No nic, sorry, Laura. Obowiązki wzywają. – Dźwignął się do pionu, przystanąwszy nad stolikiem. Wymienił z dziewczyną spojrzenia i, upewniwszy się, że to wszystko – zebrał naczynia na stosik i zwrócił się w kierunku kuchni. – Zaraz przyniosę rachunek. Kawę biorę na siebie. I wpadnij jeszcze kiedyś! Zazwyczaj mam popołudniówki.

Za świstek z rachunkiem wcisnął jeszcze karteczkę, na której wcześniej wynotowywał zamówienie dziewczyn. Ze swoim numerem telefonu i dopiskiem, że gdyby może jednak doskwierała jej tak duża nuda, że potrzebowałaby kompana do wypicia porządniejszej kawy – zawsze może zadzwonić.
Czy było to zagranie wbrew polityce knajpki? Tak, pewnie tak. Z drugiej strony – przecież jeden sekret już mieli, jakkolwiek niepoważny.

[Koniec.]

autor

rezz

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Dimitri Orlov kochał Święta Bożego Narodzenia.
I to nie, bynajmniej, ich prawosławny odpowiednik - w kalendarzu zawsze jakby spóźniony, czy po czasie, i nic dziwnego, bo przecież zmuszony przeprawiać się przez wschodnioeuropejski chłód i wyrwę między Nowym, i Starym Rokiem z obciążeniem z prosfory, tłustej i słodkiej kutii, popich szat i infuł, obłych i bladych, rozmruganych wątłymi płomykami świec.
Dima kochał Christmas. Krist-mas, ze ostrym "r", naciskiem na pierwszą sylabę i miękkim, śpiewnym przejściem, które "a" zmieniało nieomal w "ia".
Kochał rumianych, rubasznych Mikołajów dowożących przez granicę z Meksykiem szklane butelki z Coca-Colą tandetnymi, rozświetlonymi rzędem błękitnych lampeczek ciężarówkami, które potrafiły tańczyć i latać, i formować w powietrzu specjalne szyki.
Kochał piosenki dla białych mężczyzn, śpiewane przez ciemnoskóre kobiety o donośnych głosach i szerokich biodrach - o tym, że na Święta nie chciały nic więcej, tylko właśnie ich, albo o tym, że przy takich facetach jak oni, czują się lovely i sexy, i dzięki temu tydzień świąteczny ma osiem, a nie siedem dni (Dima - ten sprzed ośmiu lat chociażby - nic z tego nie rozumiał, ale i tak śpiewał razem z owymi kobietami: so in la-la-la-love;
my man, my man, my baby!
).
Kochał szeleszczące papierki specjalnych edycji świątecznych słodyczy - Hershey's Kisses w pazłotkach drukowanych w miniaturowe jemiołki, Reece's Pieces w kształcie choinek, ohydne bałwanki zrobione z pianek marshmallow i maciupkie, czekoladowe drażetki Milk Duds, wykrojem mające (nieudolnie) imitować śnieżynki.
Kochał świąteczne reklamy - i pamiętał jeszcze ich niemal religijne, bałwochwalcze oglądanie za dzieciaka, i za rosyjską granicą - pod nieobecność matki, z rozwartą buzią ubogą zarówno w mleczaki (już), jak i w dorosłe zęby (jeszcze) - na wiecznie śnieżącym, obitym w jajeczny w barwie plastik telewizorze Junost 402 dziadków.
Kochał blichtr, i przepych, i gwar. Zielone, czerwone i białe światełka. Ludzi tratujących się co roku w jakimś sklepie er-te-fał podczas wyprzedaży z okazji Black Friday. Sklepy otwarte do późna. Sztuczne, szorstkie choinki posypane sztucznym, lepkim śniegiem, które można było trącać palcem albo obchodzić z zainteresowaniem, licząc bombki i cukrowe laski zwisające z gałęzi, w kolejkach na poczcie, w banku, i w poczekalniach u dentysty, albo w swojej lokalnej klinice zdrowia seksualnego. Świąteczne przedstawienia: Jezioro Łabędzie w listopadzie, i Dziadka do Orzechów katowanego cały grudzień przez każdy co bardziej szanujący się teatr.
A przede wszystkim kochał to, że na Święta wszyscy robili się jakby milsi. Fałszywie - bo, w przeświadczeniu Orlova - większość ludzi była jak świąteczne bombki: połyskliwa z zewnątrz, podatna na zranienia i absolutnie pusta w środku. Ale tak, czy inaczej, to w okolicach Bożego Narodzenia właśnie zawsze jakoś bardziej dało się liczyć na cud.

Cudem, w tym roku, była pieczątka. Wyrżnięta granatowym tuszem na plastyfikowanej stroniczce dimowego paszportu. Przepustka dla młodych, niewinnych, obiecujących artystów, którzy z tą okropną wojną przecież nie mieli nic wspólnego.
Bilet w jedną stronę. I, na ten bilet właśnie, także w jedną stronę lot - z brudnej, szarej, śmierdzącej spalinami i ciepłą wódką Moskwy, do kraju, w którym mieszkała jego siostra, wszyscy jego znajomi, i iks osób, na które mógł, ale nie chciał liczyć.

Kiedy, po ośmiu miesiącach w piekle domu Rosji, wylądował na SEA - późnym wieczorem osiemnastego grudnia, z zaczątkiem jet lagu odznaczającym się już na twarzy podsinieniem dolnych, i opuchnięciem górnych powiek - mógł zadzwonić do przynajmniej trzydziestu różnych osób, i pójść, bez zapowiedzi, do szesnastu albo siedemnastu. Ktoś zapłaciłby mu za taksówkę. Ktoś dałby mu szczoteczkę do zębów. Ktoś, w przedpokoju dogrzanego, wielkiego domu o sufitach zdobionych stiukami i tarasie w wymiarach dwadzieścia jeden na dwadzieścia dwa, wziąłby od niego płaszcz, i może nawet pomógł rozsznurować buty.

Więc dlaczego, do jasnej cholery, przyszedł właśnie tu?
Cóż. Może miał ochotę na skrzydełka w panierce. Albo na ciało równie młode i szczupłe, co jego własne, sklinowane pod nim w poprzek materaca.
Może miał po drodze.
A może nie mógł znieść myśli, że za jedną, przespaną u kogoś za darmo noc, będzie musiał - po czternastu godzinach podróży i spojrzeniach, które na obydwu granicach mówią mu, że "nie jest stąd" - zrobić komuś laskę z połykiem i podziękować, albo dać się zerżnąć w tyłek przez kogoś, kto przez cały czas będzie do niego mówił per "synku" (a potem się popłacze; tamten, nie Dima, bo Dima dawno by już spał, cały lepki, i zmęczony, i wdzięczny, że przez osiem godzin może teraz nie istnieć).
No. Dlatego właśnie nie poszedł do jakiegoś tam Svena, George'a ani Johna, tylko wylądował na skraju-skaju, czerwonego jak ketchup zalegający w ustawionych na każdym ze stolików butelkach z grubego szkła. W porze "na moment przed zamknięciem", przez próg przechodząc krokiem zaskakująco lekkim, ale zaburzonym ciężkim "wrr" ciągniętej za sobą walizki.

- Hey! - Zawołał, kiedy już rozpiął kurtkę i usiadł, i oparł dłoń o policzek, albo policzek na dłoni, i odnalazł za kontuarem sylwetkę, za którą nie tęsknił, ale na której obecność tu dzisiaj miał szczerą nadzieję - Ty, Northern Star! Pamiętasz mnie? - Pewnie, że tak.
- Serwujecie jeszcze - "jeszczio" - Gofry z cukrem pudrem?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

A było je już przecież czuć w powietrzu.
Święta.
Przenikliwość śród-grudniowego chłodu, który chyba nie mógł się zdecydować, czy woli straszyć srogim śniegiem i ślizgawką, czy tylko niezbyt imponującym prószeniem, po sobie zostawiając co najwyżej brudnawą pluchę rozbryzgiwaną potem – szzzz-plask! – wzmożonym pędem samochodów. Jedni wyjeżdżali do rodzin, inni wyskubywali ze swoich rezerw resztki wolnego, żeby potem te skromne urlopy móc spędzić pod Mount Rainier, chociażby; i byli tacy, którzy za długo zwlekali z zakupami, teraz ujeżdżając w tę i w tamtą (to znaczy: od jednej galerii do drugiej), byleby na ostatnią chwilę dorwać jakiś prezent. Sedno było takie, że miasto okazywało się bardziej zakorkowane, niż zwykle.
Ale też nieco bardziej urocze i przystępne – w tych wszystkich świecidełkach i bajeranckich bibelotach rozwieszanych na każdym z co tłoczniejszych skrzyżowań, i ze sklepami oblepionymi promocjami, i studentami w całych koloniach oblegającymi wszystkie Starbucksy Seattle (próbującymi nadgonić semestralny materiał, jednocześnie nie rezygnując z życia towarzyskiego).
Może to siła sugestii, ale nawet Orionowi wydawało się, że ludzie uśmiechali się odrobinę szerzej, i śmiali się głośniej, i mniej psioczyli na pogodę, i zostawiali większe napiwki.
Tak, Święta zbliżały się wielkimi krokami. U niego – pod adresem piętrowego domu we względnie spokojnej dzielnicy Columbia City, i u rodziców, pewnie też. U rodziców, do których co roku postanawiał zaglądać częściej, w efekcie zaglądając jedynie coraz mniej. Chciałby móc powiedzieć, że tego żałuje – ale chyba nie żałował.
A, no i tutaj, w Harvey’s, w cząsteczce świata, która nie odstawała od reszty tego sezonowego szaleństwa. Tu też było czuć Święta. Mieli, na przykład, ogromnym wieniec przypięty do płyty wejściowych drzwi – więc trochę jodły i świerku przeplecionych karmazynem wstążek, potem: figurki brodatych gwiazdorów w czerwonych szatach, i nawet mizerną miniaturkę choinki – trochę ubogą w gałązki i obdartą z blichtru, ale na pewno nie nagą, skoro uginała się pod ciężarem bombek i zawieszek.
Były też podpięte pod karniszami lampki – panoptikum gryzących się kolorów; chyba na wkupne przytachanych przez dwójkę „tych nowych” (po tym, jak Fem znowu zniknęła, a Al zrezygnowała bodaj z powodu kolidujących ze sobą grafików, czy coś). No i Penny, która Święta kochała być może jeszcze bardziej, niż Dima. Penny też załatwiła trochę gratów (podrzuconych przez sąsiadów, którzy w sumie mogliby pewnie odsprzedać je za grosze, ale przysięgali, że woleliby dopłacić, niż kolejny rok upychać je po piwniczkach, strychach i garażach).
Więc tutaj, w Harvey’s, dawali tym ozdóbkom coś jakby nowe życie. A to chyba jeden z tych dobrych uczynków, godnych Świąt Bożego Narodzenia.
Prawie tak samo ważny, jak ugoszczenie zbłąkanych wędrowców bez dachu nad głową.
Albo rosyjskiego imigranta o ładnej buźce, silnym akcencie i czymś, co przypominało raczej ambiwalentne podejście do życia.

No proszę, co za zbieg okoliczności.

Orion na wchodzącego chłopaka nie zwróciłby pewnie uwagi (zajęty przebieraniem w pudle: pełnym brokatu i pękatych zawieszek ze szkła, i…) – nie tak prędko, w każdym razie, jak obrócił się na dźwięk charakterystycznego warkotu walizki, której kółka odbiły się od progu i z łupnięciem wylądowały w ciepłym wnętrzu dinera.
Gdyby dzisiejsze zajście miało miejsce jeszcze parę spotkań temu – strzeliłby w kierunku blondyna palcem, uśmiechnął się i (ze swobodą kogoś, kto zbyt długo obracał się w środowisku, w którym ludzi bardziej obchodziła zawartość bokserek, niż to, kto-i-jak się nazywał) poprosił, żeby… no może jednak… jakoś tak… przypomniał mu imię?
Ale „dziś” było „dziś”, a nie „parę spotkań temu” i Orion pamiętał. Pewnie, że tak. Zresztą, nie tylko jego imię. Z jakiegoś powodu kojarzył na przykład (podejrzany przypadkiem) rozmiar swetra znalezionego-na i zebranego-z podłogi; to, że byli identycznego wzrostu, ale Dima miał trochę dłuższe nogi, za to Ori – tułów. I jego twarz, kiedy dochodził.
To i tak sporo, jak na Oriona.
Demeter! – Najpierw zawołał, uśmiechnął się, a potem zgrabnie siupnął przez ladę, lądując po jej przeciwnej stronie.
Ucałował go w policzek, zarzucając pstrokaciznę srebrnego, świątecznie-drapiącego łańcucha na szyję blondyna; trochę jak pierzaste boa, tylko że w wydaniu świątecznym. – Ay, darlin’, o tej porze? W życiu. Ale dla ciebie wszystko. – Zaśmiał się. – Co jest, stęskniłeś się za mną? – Zanim chłopak zdążył odpowiedzieć, Orion powstrzymał go wzniesioną lekko dłonią. – Shhh-! Za marzenia podobno nie karzą. – Nadal zaciągał w sposób, który jasno zdradzał, że w gębie zapomniał czegoś innego, niż języka. Zęba, na przykład. Ale Orion był Orionem i powiedział sobie to, czego po Orionie należało się spodziewać: a, jebać to. Darowanym czy nie – nie był jakimś, kurwa, koniem, żeby mu w pysk zaglądać. Ani Dwellerem szorującym ząbki pastą z fluorem i węglem, i czym-tam-jeszcze, który przy pierwszej okazji leciałby łatać uśmiech w – jak to szło… – florydzkiej klinice?
Przysiadł na moment obok Orlova.
Sssłuchaj… Niedługo zamykamy, wiesz. – Zanim na dobre wbił w blondyna swoje spojrzenie, szybcikiem zerknął jeszcze na tego nowego chłopaczka, który też zaczynał już spoglądać nieśmiało w kierunku wiadra z wymoczonym w mydlinach mopem. – Zostajesz, czekasz, czy…? – Bo chyba nie przyszedł tu po to, żeby mieć inne opcje.

autor

rezz

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Kiedy dochodził? Ale kto, Dima?
Dima, w kontekście obrazów werżniętych w pamięć rylcem podwyższonej adrenaliny, i niskiego progu pobudliwości (odziedziczonego, ponoć, po uralskim dziadku od strony ojca - oni wszyscy, w tamtej linii, byli podobno tacy jak Dimitri: jaśni, jasnowłosi, i trochę nad-temperamentni), dojść mógł co najwyżej do wniosku. Prostego: że sam pamięć do twarzy miał absolutną (tak, jak "absolutny" można mieć słuch). Chociaż niektórych naprawdę wolałby nie pamiętać.
Ale -
  • otaksował Haywarda wzrokiem, na modłę wschodnioeuropejską, to znaczy ostrożnym, wykalkulowanym ruchem źrenic, ale jakby już nie tęczówek: pojedynczym góra-dół, jak tyknięcie przetrąconego do pozycji horyzontalnej metronomu
- ta, akurat, nie przeszkadzała mu w archiwach jaźni ani trochę.
Bo Dima, generalnie, lubił twarz Oriona. Jej kształt, który w sumie byłby sercowaty, gdyby nie kanciasty dość konkret - ale, broń Boże - nie "toporność" - jego rysów; zwłaszcza konturu szczęki, i załomów skóry opinającej kości jarzma. Jej dotyk; mgiełkę zarostu, łezkowaty w kształcie wąwozik łuku Kupidyna, plusz brwi - miękkich półksiężyców, klimaksem złamanych w dwa pędzące ku nasadzie nosa zygzaki. I jej smak. Słony pot płynący skronią; ślinę - zwykle alkohol i nieopłacone samodzielnie (przez któregokolwiek z nich, jakimś cudem) papierosy - zebraną z języka na język; niewyraźną słodycz obietnic, których nie chce się składać, i których się od tej drugiej strony nie wymaga nawet w żartach.
Nie mógł powiedzieć, żeby za nią tęsknił. Trochę dlatego, że Demeter z zasady tęsknił do miejsc, a nie do ludzi (tak było, mimo wszystko, jakby rozsądniej), a trochę, ponieważ nawet gdyby miał tęsknić, to przed Haywardem stanęłoby w kolejce kilka innych sylwetek.
Ale ucieszył się, gdy szatyn - popisywał się trochę? chyba? - śmignął przez kontuar, i oplótł go szorstkim, łaskoczącym w chłodny czubek nosa, brokatowym boa w wersji na Boże Narodzenie i karnawał.
[Ucieszył się] tak po swojemu. Czyli z uśmiechem raczej kwaśnym, sceptycznym, ale i wyciągając szyję - oplecioną teraz podwójną barykadą szali: jego własnego, kaszmiru z jedwabiem w barwie baby blue, i przyznanego mu ułamek chwili temu przez Oriona - ku ledwie muskającym jego policzek wargom.

- No to "w życiu", czy "dla ciebie wszystko"? - zawadiacko wytknął chłopakowi wewnętrzną sprzeczność spiętrzoną w jego słowach. Nie mógł wiedzieć - nie znali się przecież, w żadnym tego słowa znaczeniu, aż na tyle intymnie, ale mógł przeczuwać (po błysku w jego oczach, i ruchu, jakim nawet teraz, w pracy, pracowały jego biodra), że czepianie się jego niekonsekwencji równoznaczne byłoby wejściu na pole minowe. A w towarzystwie dwudziestosiedmiolatka Orlov od samego początku szukał zupełnie innego rodzaju rozrywki.
Skontrował spojrzenie szatyna własnym. Potem - podążył za nim, w stronę dziewiętnasto-może-letniej sylwetki restauracyjnego pomagiera. Krzepkiego, ale niepewnego-siebie (jeszcze? nigdy?) ciała. Odchrząknął, i stuknął młoteczkiem dwojga ściśniętych z sobą palców w blat stolika. Tu. Patrz na mn -
  • O, tak. Już dobrze.
- Taa? Zdziwiłbyś się.
W Rosji karali za wszystko.
Ale za marzenia, właśnie, najbardziej. A już zwłaszcza takich, jak oni.

- Wiem - Ruchem głowy wskazał tabliczkę z przedziałami godzin, w których można było cieszyć się Harvey's (ściślej: jej gładki rewers), wywieszoną w drzwiach, tuż pod spazmatycznym migotaniem neonu, który oznajmiał, że [nadal] open. Umiał czytać. W przeciwieństwie do niektórych - Or...? Or what? - "Orłot"; prawie, jakby się przedstawiał. Siebie, i swoją desperację, w aktualnej chwili. A Dima swojej desperacji wstydził się jeszcze bardziej, niż swojego pochodzenia - Zostaję. Czekam. Mogę u ciebie spać? Albo z tobą. Albo jedno i drugie. Tylko - Pociągnął nosem, i spłaszczył go trochę lekkim tarciem dłoni - Serio jestem głodny.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „SoDo”