WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Let me fall into these arms of yours
They're so secure
Show me who I am
Where I begin and where you end
Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Ale jeszcze nie.

Bo na razie Harper idzie przez lastryko lotniskowej podłogi, ruchem dłoni - niczym wkurzającą muchę, albo zabłąkaną ćmę - odganiając jakiś flesz, i jakieś: ”Jack! Jack, here! Welcome home, Jack!”.
Nie jest przy tym niepotrzebnie wredny, ale też nie ustępuje:
Nie, nie-nie.
Dom był tylko jeden - i bynajmniej nie dało się go wyrazić w słowach wyrzucanych w eter przez nadgorliwego paparazzo z 300mm-soczewkowym Canonem przewieszonym przez bark.
Dom, ubrany w najzwyczajniejsze, zachowawcze wręcz (no, przynajmniej zdaniem portalu elle.com, który o modowych wyborach fotografa rozpisze się za dwa dni) bawełnę, skórę i jeans, stoi bowiem po drugiej stronie metalowych barierek, uśmiecha się zwyczajowym półgębkiem (Dweller już wie, że po prostu trzeba nieustępliwie podrażnić kącik jego ust by ten grymas przerodził się w uśmiech na pełnych prawach), i podnosi dłoń.
I gdyby Harper był błyskiem światła, pięć chłopięcych palców ściągnęłoby go ku sobie jak odgromnik.

Bankowo trafią na jakąś okładkę: Harper-Jack z chłodem stali wżynającym się w dociśnięty do niej brzuch, i ramieniem zarzuconym ponad zachowy kark, i Zach zmuszony żeby wspiąć się - oj, ale tylko troszeczkę! - na palce, by dosięgnąć jego ust.
- Zgłupiałeś? Mówiłem, żebyś nie... - Brunet zaczyna (skończy, natomiast, dopiero za parę ładnych godzin), urywa w pół słowa - Uhm - mm - I śmieje się, wyzwolony na moment z pocałunku, nasuwając własny kapelusz na zakochany, dwudziestoczteroletni łeb - Hej.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Jakoś się trzymał.
Przecież całe życie zgrywał niezainteresowanego; więc w czym rzecz? Już dawno powinien się do tego przyzwyczaić: Zachary Prescott – fanfary – miał c h ł o p a k a .
Problem polegał na tym, że chociaż żaden z nich nie zamierzał robić z tego wielkiego halo – Joachim nie był jakimś dzieciakiem z uniwerku, z którym Zacharemu zdarzyło się pójść w ślinę na imprezie; i z którym mogliby żyć w błogiej, pozbawionej konsekwencji samowolce.
Harper-Jack Dweller nie był jakimś tam anonimowym gościem.
Nie denerwował się. Nie bardziej, niż powinien. Mimo wszystko – w tych okolicznościach – stawianie nogi na lotnisku było jak żgnięcie mrowiska kijem. Z bardzo prostej przyczyny; rodzice Zacharego nadal o niczym nie wiedzieli. Albo przynajmniej udawali, że nie wiedzą. Tak czy owak – był pewien, że cisza z ich strony nie będzie trwała wiecznie.
Co gorsza, nie miał pojęcia, czego powinien się po nich spodziewać.
Dopóki jednak miał czym zajmować myśli, było okay.
W końcu to nie tak, że miało go dopaść jakieś stado pseudo-dziennikarzyn. Ekipa, z którą współpracował Harper spisywała się całkiem nieźle, jeśli chodziło o sprawowanie pieczy nad jego prywatnością. Można tylko podejrzewać, że – jeśli uczyli się na błędach – w przeszłości mieli z czego wyciągać wnioski.
Ale nadchodził listopad, co oznaczało, że nazwisko Harper-Jacka od niemal roku nie dało powiązać się z żadnym skandalem.
Oprócz--
Prescott nie chciał myśleć o sobie w ten sposób. Nawet jeśli wydarzenia z czerwca zdecydowanie nosiły znamiona burzliwie komentowanego i klikalnego ekscesu.

Był przed czasem, więc w nerwowym oczekiwaniu ślizgał palcem po ekranie telefonu; przewijał feed – apkę wyłączając tylko po to, żeby unieść wzrok znad wyświetlacza, a następnie wrócić do niej po niespełna piętnastu sekundach.
To trochę jak z otwieraniem lodówki. Z tą różnicą, że Instagram naprawdę zdawał się nie mieć ani początku, ani końca – i z tej bezdennej przepaści wypluwał nieskończoność przyjemnie absorbującej treści.
Poza tym – zarzynał WhatsAppa (na zawziętej dyskusji z Jenną). Dostał jakieś zapytanie o sesję, na które nie odpowiedział. Słuchał muzyki. Dopijał herbatę.
I czekał.

A potem go zobaczył. Nie był pewien – ale serce chyba podeszło mu do gardła, a gardło zawiązało się – na tym sercu – w zwarty supełek.
Więc Zacharemu nie pozostało nic innego, jak unieść dłoń – i uśmiechnąć się półgębkiem. Wystarczył jednak pojedynczy błysk flesza, żeby szatyn kawałek po kawałeczku zapadał się w sobie. To się działo. I działo się naprawdę. W ostatnim rzucie przerażenia zdążył tylko zastanowić się, czy Joachim jednak nie wyminie go, z powitaniem wstrzymując się na później. W miejscu, w którym znaleźliby się poza cudzymi spojrzeniami. W martwym – dla obiektywów i telefonów – punkcie.
Ale nie.
Boże, Chryste – n i e .

Było już późno – więc z tych motylków w brzuchu ostały się tylko ćmy, które torpedowały coraz wyżej, wdając się w kraksę z chłopięcym sercem i ściśniętym gardłem. Oczywiście, że stanął na palcach. To małe poświęcenie, biorąc pod uwagę, że dla tego faceta gotowy był stanąć na głowie i rzęsach – i na wysokości zadania, nawet tak idiotycznego, jak odebranie go z podróży.
Potem go pocałował. Czuł, że robi mu się gorąco i zimno, i odrobinę strasznie i przerażająco, ale też bardzo przyjemnie.

Chłopak, kiedy wreszcie pochwycił pierwszy oddech po oficjalnie domkniętej rozłące, kiwnął głową.
To prawda, mówiłeś. A w zasadzie pisałeś. – Tak, żeby nie pozbyć się Prescottowej czepliwości. – A ja ci obiecałem. – Chyba zgodziliby się co do tego, które ze słów miało silniejszy i mniej ustępliwy wydźwięk.
Boże, był tu. Był tu. Był tu. I on – Zachary – też tu był; ciesząc się tak, jakby trafili na siebie niesłychanym, szczęśliwym przypadkiem.
Cześć. – Wreszcie się uśmiechnął. – Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że jeśli jutro obudzę się chory, to będzie to wyłącznie twoja wina? – Westchnął. Jego głos nie szedł w parze ze słowami; ale szedł w parze ze spojrzeniem – łagodnym, miękkim i troskliwym. – Jak się czujesz? Mam chusteczki. I kupiłem ci kanapkę, bo nie wiedziałem, czy sobie coś wziąłeś. I kawę! – Uniósł ostrożnie dłoń; tą, która – w przeciwieństwie do drugiej – nie spoczywała na ramieniu mężczyzny. – Zimną. Znaczy… kupiłem ciepłą… ale za wcześnie, więc czekałem i, ugh-- Idziemy? – Otaksował go wzrokiem; ostrożnie i uważnie. – Czy chcesz gdzieś przysiąść na moment? Bastian chciał po ciebie przyjechać, wiesz. Chryste, co za gość. – Zaśmiał się. – Ale ubłagałem Phoenix, żeby jednak zostali z MJ. Chyba czuła, że wracasz. Um-- Mary-Jane, nie Phoenix.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Lotniskowe powitania -
  • ze wszystkimi typowymi dla nich "Długo czekałeś?", i "Przepraszam, jednak mieliśmy opóźnienie" (jakby to w gestii osoby te słowa wypowiadającej leżało, czy północny wiatr będzie danego dnia spowalniał Boeinga, toczącego się mozolnie niebem, czy jednak nie), i "Zaparkowałem na minus dwa, nie było miejsc wyżej...", i wreszcie: "Patrz, kupiłem Ci..." - w to miejsce należało wstawić nazwę dowolnego z, wycenionych na stawkę dwudziestokrotnie wyższą niż ich faktyczna wartość, produktów dostępnych w jednym z lotniskowych sklepików: kanapki, wrapy, plastikowe torebeczki z pokrytymi kolorowym, chrupiącym w zębach lukrem drażetkami, cylindryczne kubeczki z sałatką owocową, wyposażone w chytrze doczepiony do denka widelczyk i inne rzeczy, którymi ekscytować się, logicznie rzecz ujmując, można było tylko w chwili najwyżej desperacji (to znaczy po kilku dobrych godzinach spędzonych w powietrzu, będąc skazanym na jedzenie jeszcze gorsze od lotniskowego, bo samolotowe) -
Harper miał od dziecka obcykane w skali niemalże eksperckiej. No, a tak przynajmniej myślał - powołując się na niezliczoną ilość okazji, przy których albo to on odbierał kogoś z hal przylotów, albo, częściej, z portu lotniczego odbierano jego. Naukę całej tej procedury: oczekiwania, kręcenia się przy barierkach, siadania na, i wstawania z - plastikowych krzesełek ustawionych rzędami w strategicznych miejscach przestrzeni, mycia rąk mydłem, które zawsze, niezależnie od lokalizacji na mapie świata, zdawało się mieć ten sam, syntetyczno-owocowy zapach, i nigdy jakby nie chciało się pienić, czytania zgarniętej ze stojaka lokalnego kiosku gazety, sprawdzania elektronicznej tablicy informacyjnej (i jeszcze raz, i jeszcze, i znowu, i jeszcze tylko raz, szybciutko), rozpoczął gdy w różnych celach i różnych kierunkach podróżowała jego matka, a on zawsze upierał się, by towarzyszyć odbierającemu ją z wojaży szoferowi. A kontynuował - tym razem od drugiej strony, to znaczy: przechodząc niezliczone kontrole paszportów i wiz, powłócząc nogami w oczekiwaniu na bagaże, dywagując, czy z łazienki woli skorzystać teraz, czy już po drugiej stronie korytarzy dzielących przylatujących i oczekujących - w różnych kontekstach przez całą swoją dorosłość.
Zakładał więc, że i to dzisiejsze nie zrobi na nim większego wrażenia. No bo czemu, niby? Przecież nie jednoczył się (Boże! - z przerwą na rozbawione pompatycznością tego określenia pufnięcie powietrzem przez wargi; bo wyrzucając powietrze przez nos, w jego obecnym stanie, ryzykowałby zasmarkanie nie tylko siebie, ale i współpasażerów) z Prescottem po raz pierwszy, a w dodatku robił to wcześniej w o wiele bardziej dramatycznych okolicznościach.
A jednak teraz, ostrzelany dość humanitarną, jak na możliwości prasy, porcją fleszy i dziennikarskich pokrzykiwań, czuł się trochę tak, jakby z lotniska ktoś odbierał go po raz pierwszy w życiu.
Zaraz, wróć.
  • "Ktoś?"
Och, na miłość boską. Im dłużej o tym myślał - a myślał o tym, ostatnimi czasy, długo i dużo i często - Zachary nigdy, nawet w czasach po brzeg wypakowanych konfuzją i gniewem, potajemnych schadzek, nie był dla niego po prostu "kimś". Może dlatego, że Harper lubił (przesadnie?) uromantyczniać swoją rzeczywistość.
A może dlatego, że od pierwszej chwili, choćby wyłącznie podświadomie, doświadczał w towarzystwie (wtedy-jeszcze) dwudziestotrzylatka takiego rodzaju magnetyzmu, o jakim nie da się po prostu zapomnieć, rutynowo zatapiając się w wirze codziennych wydarzeń i obowiązków.
No, ale - jak to w życiu - rzeczy się zmieniły. Więc teraz Harper nie musi: zastanawiać się, zadręczać zalewem intruzywnych myśli o tym, gdzie fotograf jest, i z kim, i co robi, i czy o nim pamięta, i czy za nim tęskni, i czy jeszcze się do niego odezwie, a jeśli tak, to kiedy (i czemu nie wcześniej), i jak to będzie kiedy się spotkają, i czy będzie wystarczająco dobrze, a jeśli nie, to co wtedy, i czy w ogóle warto, a jeśli warto, to czy... -
Ani głowić nad tym, czy, i jeśli tak, to kiedy znów się zobaczą po przelotnym, zawsze jakby zbyt krótkim spotkaniu.
Bo teraz wie, że zobaczą się jutro rano, pijąc kawę pod tym samym adresem, przy tym samym stole, i bez konieczności ruszania potem każdy w swoją stronę, udając, że wcale, absolutnie, ani trochę im nie zależy.
- Chory z miłości? - Droczy się, i trąca rondko kapelusza tak, by nakrycie głowy zsunęło się lekko na chłopięcą skroń w śmiesznej, zawadiackiej modle. Nie jest pewien, czy delikatne mrowienie, jakie czuje teraz na krawędziach dolnej i górnej wargi to objaw gorączki, czy łopot skrzydeł tych samych nocnych motyli, które wyrwały się z wnętrza Prescotta i podjęły abordaż na jego ciało. Nie muszą, zresztą: Harper ma własne, rozszalałe teraz w przeponie, gardle i koniuszkach palców - jak to u gitarzysty - No i co wtedy, niby? Zaopiekuję się tobą.
Niechętnie odkleił się od chłopaka by wyminąć kant metalowej przegrody; nagrodą za czterdziestosekundową pauzę w czułości będzie fakt, że teraz może już swobodnie otoczyć Zachary'ego ramieniem, i poprowadzić - albo dać się poprowadzić - ku wyjściu.
- Jak usiądę, to chyba już nie wstanę - Roześmiał się, jednocześnie wywracając oczami na znak, że nie, nie jest z nim aż tak źle, choć lekka bladość i subtelny, acz wymowny sposób, w jaki utykał na lewą nogę, wskazywać mogłyby na coś innego - Więc może zachowajmy to ryzyko na dom, co? Chodź. - A potem, gestem, o którym jutro rozpiszą się ze trzy różne internetowe portale, trącił czubkiem nosa płatek prescottowego ucha - Mam nadzieję, że nie masz na jutro żadnych większych planów? Bo ryzyko, że nie tylko ja będę po dzisiejszej nocy chodził jak potłuczony, jest spore, i bardzo realne.
Przejął wręczany mu przez szatyna kubek z zawartością faktycznie podejrzanie chłodną jak na coś, co w założeniu (i jak głosiło wypisane na wieczku ostrzeżenie) miało być (WARNING!) HOT! i pociągnął łyk, a potem nosem, i uśmiechnął się tak, jakby zamiast lurowatej kawy pił melasę, płynne szczęście i ambrozję.
- Mmm, przepyszna - Skrzywił się - To znaczy, obrzydliwa, ale dziękuję. I daj te chusteczki. I tak, chodźmy stąd... - ...w stronę wskazywaną im przez profesjonalnie milczącego, pozornie-niezainteresowanego (niczym; nieważne, z kim Harper by z tego lotniska nie wychodził - tak długo, jak osoba ta była pełnoletnia, i nie miała w kartotece zapisków o terroryzmie albo współpracy z dwiema najgorszymi organizacjami inwigilacyjnymi pod słońcem: Mossadem, albo US Weekly) ochroniarza - A ty jak (się czujesz) ? Jak ci minął dzień? Jezu, naprawdę nie... - "musiałeś"; ale faktycznie, Przymus w konflikcie z Obietnicą przegrywał walkowerem - Tak? Ale to lepiej, że po tym przedawkowaniu cukru jednak nie zdecydował się prowadzić samochodu...
Z krótkim interwałem na pożegnanie z Cleo, i z paroma osobami z ekipy, i obopólne upewnienie się, że póki co nikomu-niczego nie potrzeba, i że zdzwonią się rano, udało im zapakować się za przesłonę przyciemnianych samochodowych szyb. Tu Harper kichnął, ułożył sobie trójkątne opakowanie z kanapką na podołku, i westchnął głęboko, odchylając głowę w przynoszącym ulgę spotkaniu z miękkością zagłówka.
- Boże. Chryste. Dobrze być w domu. Jak mała? Odbiorę ją rano, sam, albo wyślę Carlie - Carlie, która, niezdolna by wybaczyć swoim rodzicom własne jedynactwo, od dwunastego roku życia marzyła o tym, żeby zajmować się dziećmi, a teraz miała w CV dyplom ukończenia studiów pedagogicznych na jednej z najlepszych uczelni w kraju, i certyfikaty z trzech prestiżowych akademii niań i opiekunek, wpisane jedno pod drugim w kolejną rubrykę - Przeszła jej wysypka? Phoe mówiła, że to nic takiego. I, uhm - Chrząknął ciężko, dźgnąwszy palcem plastikowe wieczko dzielące ich od dwóch wegańskich trójkątów pełnoziarnistego chleba - Charlie się odzywała? Bo, uhm, do mnie nie.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Nadal myślał o Harperze. Być może intensywniej i z większym namaszczeniem, niż kiedykolwiek dotąd.
W wyobraźni tworzył całe światy wokół hotelowych pokojów, scenicznych kulis i reflektorów. Zastanawiał się z czyich żartów muzyk śmieje się głośniej – z tych zapodanych przez Cleo, czy przez któregoś z chłopców zatrudnionych w szereg ekipy technicznej.
Prescott, z uśmiechem wciśniętym w kącik ust, spodziewał się jednak, że z własnych.
Szacował liczbę rozdanych autografów – i co który z nich Harper rozlewał czernią markera pod wersem własnej piosenki wytatuowanym na podsuniętym mu przedramieniu.
A potem Zachary, na wskroś własnego łóżka rozpięty łukiem, zawijał ręce na karku i z ulgą stwierdzał, że tęskni. I że to nieważne ilu takich jak on Joachim widział w swoim życiu.
Ważne ilu z nich pozwolił się zobaczyć.
Chłopak nie miał nic przeciwko temu, żeby wierzyć, że pozwolił tylko jemu. Nawet jeśli się mylił. Taka świadomość była zbyt kusząca, by z niej zrezygnować.

Więc Harper – także – nie miał już potrzeby zadręczać się podejrzeniami.
Bo Zachary był: tutaj, zupełnie obok, nieprzerwanie od chwili wyjazdu – teraz przez Dwellera zagarnięty sobie samym tylko ramieniem. Sposobem, który nawet splot dłoni uznawał za zbyt odległy. Zmuszeni byli więc przez kilka pierwszych kroków dreptać w nieporadnej asymfonii; Zachary zapominał o pobolewającym Harpera kolanie, Harper robił zbyt długi krok, zapominając o metrze-siedemdziesiąt-trzy chłopaka. Koślawo i nierówno, dopóki na nowo nie rozpoznali się w swojej rytmice chodu, coraz śmielej dystans pokonując bez gubionego tempa i obijanych bioder.
Był z nim: opuszkami palców zdrapując z łaskotanego policzka jego oddech. Z jego kapeluszem zwieszonym przez ukos skroni. I gdyby miał w dłoni jeszcze odrobinę wolnego miejsca – pewnie pomiędzy kanapkę i kawę wcisnąłby swoje serce.
I, jeśli Joachim zastanawiał się, co Zachary robił: Zachary się w niego wpatrywał. Cmokając na każde wirusowe pociągnięcie nosem – i godził się z faktem, że nazajutrz pewnie i jego zaczną nękać te same symptomy.
Gdzieś głęboko w sobie cieszył się z prostoty i trywialnej błahości współdzielonego przeziębienia. Wolny od obaw, którymi mógłby katować się w dawnych scenariuszach – tych żywcem wyciągniętych z paranoi młodszego o rok Harper-Jacka (gdzie jest – i z kim – i czy o nim myśli – i czy-).
Warto. Zachary był pewien, że było warto. Przejść przez to wszystko tylko – i aż – po to, żeby dziś podłapywać katar, skarżyć się na drapanie w gardle i wypluwać płuca w napadach kaszlu.

I głupio uśmiechać się na śmiesznie słodko podrzuconą mu do ucha obietnicę, którą sensownie uznać byłoby za przestrogę.

Nie odwrócił się. Po prostu łypnął na niego z ukosa i pokiwał z politowaniem głową. Mimo to buchnął przyjemnie rumianą gorączką, którą odruchowo roztarł poniżej męskiego obojczyka. – Yes, please.
Nie, żeby wcześniej o tym nie myślał. Myślał częściej, niż czuł, że powinien. Z każdym dniem zbliżającym ich do powrotu. Tylko że kiedy Harper mówił o tym, co z nim zrobi – i jak, i jakie będą tego skutki – miało to swoją finezję i urok, i sprawiało, że Zachary nie wiedział gdzie zapodziać się wzrokiem; jakby odsłaniając się przed innymi z własnych myśli.

W drodze na parking zapewnił go, że wszystko w porządku. Że dobrze spędził dzień, z którego zdał mu krótką, acz treściwą relację. I że czuje się okay. Przynajmniej póki co, jeśli prognozy Harpera potraktować poważnie.
Całkiem nieźle. Wysypka pod kontrolą. Mała nadal dobrze sypia. Zobaczymy jak długo. Pewnie lada chwila zacznie się kolejna tura ząbkowania i- – Zerknął na niego, wcisnąwszy się na tyły samochodu. To, że o względnych podstawach rozwoju niemal-rocznego dziecka miał jakiekolwiek pojęcie, tłumaczył sobie nadmiarem wolnego czasu. Skoro nie kwitł godzinami na wykładach, równie dobrze mógł odrobić inną pracę domową. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalały artykuły i wideo-poradniki wlepione w przestrzeń internetu.
Charlie? Nie. W zasadzie chyba mnie zablokowała. Po tej akcji z pomylonymi numerami. – Westchnął.
Zrobiło się cicho.
Miejski obraz ulic rozmywał się pod ciężarem przyciemnianych szyb, kiedy kierowca dawał gazu – i wyostrzał w łagodnie ospały sposób, gdy zatrzymywali się na światłach.
Jackie?
Chrząknął, na moment przenosząc spojrzenie z twarzy bruneta, na podskubywane przez niego, plastikowe opakowanie. Zsunął kapelusz z głowy, składając go na swoich kolanach. – Jak wyglądasz teraz z wyjazdami? Bo, wiesz, obstawialiśmy dzisiaj kiedy MJ zacznie chodzić. No i ja myślę, że to już całkiem niedługo i… tak pomyślałem, że byłoby fajnie, gdybyś przy tym był. – Wzruszył ramionami. – Mógłbym porobić wam zdjęcia na pamiątkę. – Nie zamierzał wspomnieć o tym, ile razy przeglądał z Jenną jej rodzinny album. Ona myślała, że chodziło o bzika, jakiego Zachary miał na punkcie fotografii.
Nie wyprowadzał jej z błędu.

Świat wkrótce przystanął w miejscu; w boleśnie dosłowny sposób – w dzielnicy Chinatown, pod adresem zamieszkiwanym przez Harper-Jacka Dwellera. Gdyby wytężyli porządniej wzrok, zauważyliby nawet gnającego do domu pana Jenkinsa.
Mogę jutro pojechać po nią razem z tobą. – Podrapał się, nawykowo, po ramieniu. – Jeśli nie masz nic przeciwko. Bo… ugh-- tak się… zastanawiam… Czy to co napisałeś, naprawdę napisałeś z rozpędu? Ten kawałek o dziecku. Czy-- czy chciałeś tylko zobaczyć jak zareaguję?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Nie mylił się.
Zachary. Rozciągając pospinane harperowym nie-dotykiem mięśnie przez (prawie - z uznaniem jego stu-siedemdziesięcio-trzy-centymetrowego limitu) całą długość żakardowego materaca, i dokonując - w myślach sunących po sklepieniu czaszki jak po niebie - sensownego rozróżnienia na patrzenie i widzenie oraz, może nawet istotniej -
  • i w kontynuacji myśli symultanicznie nachodzącej Harper-Jacka niespełna trzy tysiące mil stąd -
patrzenie w, i patrzenie na.

Najśmieszniejsze było zresztą to, że pierwszy raz o subtelności, ale i wadze owej różnicy, Dweller rozmawiał z nikim innym, jak z Bastianem Everettem - w trakcie jednej z tych słodko-narkotycznych faz, jakim oddawali się przez krótki, ale i znaczący okres dzielonej na dwóch samotności trochę ponad rok wstecz w harperowym lofcie, rzut beretem od ówczesnego mieszkanka rysownika, w klubach, do których jednego z nich wpuszczano na piękny uśmiech i błysk w oku, a do jakich drugi nie wszedłby solo za żadne skarby świata, i w miejscach, które w pamięci Jacka miały kolor i zapach, ale już nie kształt, a z pewnością nie adres, jaki można byłoby odtworzyć na mapie.
Nie pamiętał już, który z nich wpadł na ten trop: że czasem nie wystarczy patrzeć, żeby w i d z i e ć, ale skojarzenie z owym objawieniem nachodziło bruneta za każdym razem gdy spoglądał trochę w bok - i, zawsze, trochę w dół - napotykając kwartet chłopięcych tęczówek i źrenic.

Nadal nie był pewien, co dokładnie Zachary w nim dostrzegał.
  • Czyli: co zobaczył w nim wtedy, na pustyni oddychającej z ulgą w krótkiej pauzie od majowego skwaru, i co zauważał teraz, kiedy łypał na niego z ukosa (i, zawsze, trochę w górę), i cudem tylko powstrzymywał się od przewrócenia oczami, ale już nie od drgnienia kącika warg w trochę kpiącym, ale zawsze czułym grymasie.
Ważne, że - cokolwiek to nie było - nie odwracał wzroku.

- Hm? - Podchwycił w lekkim roztargnieniu. Emocjonalne nadążanie za faktami z ostatnich miesięcy nadal zajmowało mu trochę czasu - tak, jakby do ich aktualnych, i dość świeżych, w kontekście wyjazdu Charlotte do Europy, okoliczności, przyzwyczaić się zdążył harperowy umysł, ale nie uczucia. Wciąż łapał się na tym, że obecność Everett w kilkumilionowej posiadłości w Queen Anne - teraz (znów) wiszącej na szczycie nieruchomościowych listingów kilku renomowanych, waszyngtońskich agencji - traktował jak pewnik, i za każdym razem, gdy dopadała go świadomość zmiany, musiał przejść ekspresową żałobę po demokratycznie podzielonym rodzicielstwie, jakie zaplanowali, a które w efekcie poszło się jebać (pewnie z jakimiś Francuzami, którzy nie myją zębów i pach, odpalają jednego Gauloise'a od drugiego, i - jeśli wnioskować po dotychczasowych preferencjach Charlie - mają niekiedy trudności w utrzymaniu moczu) - No cóż, good for her. Jeszcze byś ją zamęczył wszystkimi tymi pytaniami o czkawki, kupki i wysypki, co? - Zironizował, aż nadto świadom nie tylko chłopięcej samowystarczalności w przedwczesnej konieczności edukowania się pod kątem rozwoju bobasów, ale i tego, że nawet gdyby, z jakiejś przyczyny, Zach zaczął szukać wsparcia akurat u matki Mary-Jane, pewnie skończyłby na tarczy (i, tak czy siak, na Wikipedii - odpowiedzi na swoje pytania znajdując wbiwszy odpowiednie hasło w rubryczkę szukaj, i wdusiwszy palcem przycisk enter. Pochylił się, żeby cmoknąć chłopaka w kant skroni, w samochodowym półmroku wkradając się przy tym palcami pod ułożony na prescottowym podołku kapelusz - i, co za tym idzie, pomiędzy splot złożonych pod nim dłoni - Zach? I... Well, thank you. But you do know that you really don't have to do all of it, right?
Zaskakującą - i zaskakująco-kojącą - także i dla Harpera była myśl, że tęsknota może nieść z sobą coś oprócz złości i głodu. I dziwiła go - ale w sposób przyjemny, łagodny - świadomość, że można sobie z nią radzić (zamiast dezerterować przed nią w najmroczniejsze zakamarki własnego umysłu, albo ciasne pęta cudzych ramion).
- Oh, you know. Czas do świąt wygląda dość intensywnie, zwłaszcza teraz, kiedy będziemy promować Love, no i film. Clay potwierdził, że wleci na Netfliksa... To znaczy, film, nie Clayton, dwudziestego szóstego grudnia, więc idealnie, ale to się wiąże z... - Urwał. Sięgał już do drzwi, ale nagle zatrzymał się w pół drogi i powrócił do wcześniejszej pozycji - wbity niespodziewaną wagą rozmowy w miękkość tapicerki - "Obstawialiście"? To znaczy ty i kto, rodzice zastępczy roku, Bastian i Phoenix? - Prychnął, bardziej niż na kogokolwiek innego wkurzony na samego siebie; i na to, że nie był w stanie powstrzymać swojej pierwotnej, nadmiernej reakcji (i na to - może przede wszystkim - że żył w realiach, w których trzeba było podtrzymywać rozkręconą raz karierę, i płacić podatki, i wydawać comiesięczne gaże nie tylko sobie, ale całemu sztabowi osób pracujących na jego kretyński sukces). Westchnął i pokręcił głową - Ugh, fuck. Przepraszam. Nie chciałem zareagować w... - Machając w stronę kierowcy, że będą potrzebowali jeszcze chwili, i, że może to odpowiedni moment, żeby mężczyzna wysiadł sobie na papierosa - W ten sposób, okay? Po prostu, wiesz, myśl, że ja jestem gdzieś tam, a wy jesteście tutaj... 'makes me angry. It just feels like such a fucking impossible choice to make, you know? It shouldn't be that way - Z trochę dziecięcą niezgodą na rzeczywistość wpisaną w tembr głosu. Potarł twarz, zerkając na Zacha w oczekiwaniu na jego reakcję (ale też uznając, że yolo, jak kochać, to księcia, jak kraść, to miliony...) - Słuchaj, a gdybyś zamiast tego zaczął jeździć z nami? To znaczy ze mną, i z Mary-Jane? Trochę jak trupa wędrowna. Cyrk na kółkach - Zaśmiał się - Nie mówię, że zawsze i wszędzie, nie wymagałbym tego od ciebie. Ja też postaram się zwolnić. Odwołam to, i tamto, i zrezygnuję z jakichś bezsensownych bankietów, czy czego tam. Ale pewnie będą też takie sytuacje, że odwołanie koncertu byłoby zbyt kosztowne dla... Wiesz, dla całej tej jebanej marki - Sygnowanej, gwoli ścisłości, jego własnym nazwiskiem i twarzą.

Przez chwilę spoglądał przez okno - i przez własne, rozmywane deszczem, odbicie - na szarugę ulicy, którą nazywał "swoją" od paru ładnych lat, i w różnych okolicznościach. Potem potarł wnętrze chłopięcej dłoni przycupniętymi na niej kłykciami własnej.
- Zachary... - Miękko - Pytasz o tego smsa? I serio myślisz, że ja ze wszystkich ludzi na świecie miałbym głowę do takich podchodów? Pisałem z rozpędu. I przepraszam, jeśli rozpęd był za duży. Nie chciałem, żebyś się poczuł stawiany pod presją. Tylko czasem łatwo mi zapomnieć, zwłaszcza teraz... - Że co? Jak funkcjonuje biologia? - Że był taki czas, kiedy nie było cię obok. No i mogę się po prostu niekiedy... Zagalopować?
Ostatnio zmieniony 2022-12-01, 23:18 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Gdyby na miejscu obok Harper-Jacka Dwellera (zamiast dwudziestoczterolatka) zasiadał teraz jakiś cudaczny i odrobinę egzotyczny gatunek zwierzęcia – pewnie by się nastroszył. Ot, dębem stanęłaby tarczka piór, sierści czy inne zasieki pierwszego z obronnych frontów.
Albo – już dosyć standardowo – jak pies, który (wzięty z zaskoczenia) błyska co prawda rzędem kłów, ale wcale nie znaczy to, że zamierza ugryźć.
Przynajmniej nie uciekał.
Wręcz przeciwnie; palcami zakleszczył się mocniej w męskiej dłoni. Okay – nie spodobał mu się ton mężczyzny, ani jakiś potencjał w rzuconej przez niego zaczepce czy insynuacji – ale Zacharego bardziej ubódł fakt, że nie do końca zrozumiał o co właściwie się rozeszło. I jakim cudem w ogóle brnęli w tym kierunku.
Łypnął na bruneta; z powiekami lekko podbiegającymi bliżej źrenic.
Czekaj, co? – szczęknął podłamanym głosem, odczekawszy ledwie moment, aż kierowca faktycznie da im chwilę z rodzaju sam na sam. I dopiero kiedy facet zostawił ich w uproszonej przez muzyka namiastce prywatności wyznaczonej kabiną samochodu, Prescott cały zwrócił się w stronę Joachima.
Który nie chciał zareagować w ten sposób.
Ale zareagował.
(Czyli dokładnie tak, jak w życiu traciło się zaufanie i łamało serca; coś jakby ze złośliwości nie swojej, ale losu.)
Wow. Sorry, chyba przegapiłem moment, w którym zrobiliśmy z tego konkurs? – Zmarszczył brwi; w niewielkiej burzy przebiegającej nad ciemniejącym jak niebo spojrzeniem. – Tak. Ja, Phoenix i Bastian. Nie mają zbyt dużej konkurencji.
A mogliby mieć; i Zachary, gdyby w porę nie ugryzł się w język, w głupią wymianę zdań aspirującą do miana sprzeczki, gotów był wciągnąć – a jakże – ich rodziców. A temat rodziców był tym, który z biegiem czasu (i narastającej po stronie Prescottów ciszy) zaczynał kaleczyć – nieważne z jakiej strony próbował się za niego zabrać.
O Ginevrze Sparks nawet nie wspominając.
Poza tym – była jeszcze jedna myśl. Zbywana, ale uwierająca; szczególnie przy odczytach wiadomości zabłąkanych w tym Dwellerowym galopie, gdzie słowa wystukiwane w klawiaturę bywały szybsze od myśli, a daleko za nimi wlekły się wszystkie „przepraszam” i „to nie tak miało zabrzmieć”.
Chodziło o to, że Zachary Prescott w gruncie rzeczy wcale nie różnił się od tamtej dwójki mieszkającej pod numerem sto-trzydzieści-dziewięć-Chinatown. To znaczy, obiektywnie to ująwszy – czegokolwiek by nie zrobił, w jakimś najbardziej prymitywnym ujęciu „rodziny” – zawsze będzie tutaj na zastępstwo Charlie.
Nawet gdyby chciał, żeby sprawy miały się zupełnie inaczej. Nawet gdyby na chwilę próbował zapomnieć o tym, jak funkcjonuje biologia.
Chryste, Harper, ale ja chcę. Chcę robić to wszystko. – Fuknął, z łagodniejącym natychmiast westchnieniem. – Nie każę ci niczego odwoływać, okay? Ani zwalniać z karierą, ani-- Jakby, spoko, rodzice zdążyli mnie nauczyć, że tak się nie da. Po prostu zapytałem. I wcale nie myślę, że masz w tej kwestii jakikolwiek wybór. I pewnie nie masz też głowy do podchodów, jasne, ale z drugiej strony trochę znam ciebie, i znam, wiesz, nas, i przecież wiem, że wiecznie to robimy. Komplikujemy sprawy. Niepotrzebnie – mruknął, opierając policzek o ramię bruneta.
Więc… gdybyś może jednak chciał mnie postawić pod presją, to – jakby co – zawsze możesz zapytać. I ja wtedy mógłbym się zgodzić. – Wzruszył ramionami. – Zgadzam się. Jakby co. – Pociągnął go za ramię. – A teraz chodźmy już do domu, co? Pisałeś, że coś dla mnie masz…

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

"Do domu."

Jeszcze chwilę temu Harper myślał, że może zaproponuje, żeby - po drodze na próg jego kamienicy, zniesieni trochę w lewo, a potem w prawo przyziemnym, czysto fizycznym głodem i nadmiarem wolnego czasu, bo następnego dnia żaden z nich nie miał "na rano" do jakiegoś studio, albo na jakieś próby, czy na akademickie zajęcia - wybrali się na późną, tanią kolację. Do Ocean Star, które z zewnątrz wyglądało jak fuzja stacji benzynowej i fasady szpitalnego SORu, a od środka - jak połączenie buddyjskiej świątyni i szkolnej kantyny gdzieś w dwutysięcznym drugim, albo Jade Garden, czy Harmony Palace, przybytków o pompatycznych nazwach, przesadnie długich menu i personelu, który jakiegoś tam Harper-Jack'a Dwellera w życiu nie odróżniłby od całego stada podobnych mu, długowłosych, białych, hipsterów, z uśmiechem zostawiających zbyt wysokie napiwki i wymawiających "dim sum" z komediowo wręcz przesadnym naciskiem na akcent w drugiej sylabie.
Albo mogliby chociaż przejść się dwie przecznice dalej, mimo deszczu, który właśnie powoli rozsiąpywał się za przyciemnionymi oknami samochodu, po gazetowy rożek parujących frytek i jedyną w Chinatown surówkę coleslaw robioną bez użycia jajecznego majonezu i śmietany. Tak dla zdrowia (z ironią buchającą przez nos przytkany katarem), i rozprostowania nóg, w ciasnocie samolotowych kabin i ciemności podstawionego im pojazdu zmuszonych, by się składać jak trochę zardzewiały scyzoryk.
Ale jeśli Zach jest cudacznym tropikalnym stworzeniem, albo - w metaforze faktycznie przetłuczonej już na każdą możliwą stronę i sposób, ale zawsze zasadnej - psem szczerzącym rządek polerowanych śliną kiełków, to Harper to taki gatunek kundla, który pół życia spędzić chyba musiał w pawłowowskim laboratorium.
Wystarczy jedno słowo -
  • przez dwudziestoczterolatka wypowiedziane z łagodnością, jakiej, znów: nie bez przyczyny, zabrakło we wcześniejszych szeregach słów opuszczających jego wargi
- a Harper zapomina.
O pierożkach z ciasta ryżowego, i ziemniakach smażonych w głębokim tłuszczu, o kadzidle w jednej z lokalnych, azjatyckich knajp - ciężkim, słodkim zapachu, który tam samo lubił, jak i się go nieco brzydził, i o własnej fantazji, w której Zachary ładnie wyglądałby w świetle witrażowych lamp osiadłych na ścianie nad jego ulubionym stolikiem. Zapomina, że chciał się przejść, zapomina nawet, choć jej powidok nawiedzi go jutro, koło dziesiątej pięćdziesiąt rano, nad filiżanką pierwszej, na ślepo prawie parzonej kawy, połowie treści prowadzonej przez nich przed chwilą rozmowy.
Myśli, że przecież ma w szafkach jakieś puszki i te cholerne chipsy z warzyw, przez które przeżreć nie mogli się od pierwszego miesiąca wakacji. I, że w razie czego, mogą też zamówić. I, że ten głód, który go trawi od środka, konsumpcję poczynając od serca, chyba wcale nie tyczy się jedzenia.
I, wreszcie, że jest idiotą, i musi bardziej pilnować się z tym, co mówi.
I czuje wdzięczność, znowu, rozlaną ciałem od koniuszków palców nadal złączonych z chłopięcymi w ciasnym, czułym supełku, że sprawy jednak potoczyły się tak, a nie inaczej. I, że nawet jeśli obydwaj mieli skłonność, by je niepotrzebnie komplikować, to - stwierdza - on nie ma przeciwko takim komplikacjom za wiele wspólnego, tak długo, jak przeprawiają się przez nie razem.
- Tak. Chodźmy do domu, proszę - Powtarza, jak pies - ten właśnie, którego ktoś uwarunkował, by na jedno, kluczowe słowo gotów był rzucić wszystko, i rzucić się we wskazywanym mu kierunku, wyrywając z ciepła samochodu na waszyngtoński chłód, i w stronę drzwi wejściowych. I niby powinien być nawykły do rytmu powrotów tego typu - bo w końcu w trasy (nawet, jeśli w późno-nastoletnich początkach jego kariery kończyły się one jednym tylko przystankiem, w którymś z lichych miastek rzut beretem od Seattle) - jeździł od lat, i od lat z nich wracał, ale wszystko wydaje mu się dziwne, i świeże, i nowe.
Bo chociaż Harper-Jack Dweller zawsze miał gdzie mieszkać, jakąś częścią siebie zawsze też czuł się bezdomny.
Ale już nie. I - modli się w duchu, ciągnąc walizkę po kocich łbach, i przytrzymując drzwi, żeby Zach mógł wślizgnąć się do budynku i otrzepać z kropel lodowatej mżawki - oby nigdy więcej.

- To postawię cię jutro, okay? Uhm - Śmieje się z sytuacyjnej, niezamierzonej dwuznaczności - Pod presją, tak do śniadania. I ty się zgodzisz, a ja się pewnie popłaczę, a potem pójdziemy do łóżka? I będziemy robić jakieś bzdurne, tandetnie-poetyckie rzeczy do południa, a potem pojedziemy odebrać... - Niby waha się jeszcze, ale przecież Jack nigdy nie słynął ze szczególnie zbornej kontroli emocjonalnych impulsów - Nasze dziecko od Farrellów. Umowa?
A potem, gdzieś w końcówce pierwszej minuty oczekiwania na windę (bo ma trzydzieści dwa lata, a jego walizka waży ze trzydzieści dwa kilo, i chyba na łeb by upadł gdyby miał się teraz z nią pierdolić do loftu przez wszystkie iks schodów dzielących ich od ostatniego piętra kamienicy), przypomni sobie o prezencie i spali się rumieńcem odbitym na szczytach policzków jak kalka pustynnego słońca. Callville Bay. Maj. 2019.
- Boże - Jęczy, przysłaniając twarz w niemal dziecięcym akcie zawstydzenia - Ale się będziesz ze mnie śmiał...
A potem wyciąga z kieszeni plusz kwadratowego puzderka czternaście na czternaście.
- Słuchaj, no nie planowałem tego, ale zobaczyłem ją przelotem na Brooklynie... I tak jakoś wyszło. - Wzrusza ramionami. I chyba unika prescottowego wzroku. I, nie pierwszy raz, przyznaje rację poetom, którzy się zaparli, że miłość to szaleństwo (i tandeta) - Pomyślałem, że przyda ci się trwalsza. I taka... No wiesz. Ode mnie.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Włóczyć się po knajpach? Teraz? O, och – nie. Wbrew cichej obietnicy, którą Zachary złożył samemu sobie – a która nakazywała mu nie odmawiać dziś Harperowi (niczego) – ani śnił zbaczać z obranej już w myślach trasy prowadzącej wprost do domu.
Miał dwadzieścia cztery lata i zgoła inne plany – i chociaż pewnie powinien zadbać o to, by w wypadku tych planów Joachim miał dużo siły, tak nie zamierzał też marnować ani chwili, jeśli nie było to konieczne.
Poza tym – Zachary, którego brunet trzymał teraz u swojego boku, był wyposzczony nie tylko w sensie tęsknoty i bliskości ciała dociśniętego drugim ciałem, ale i w kontekście bycia dla niego; dobrym i czystym, i z żołądkiem, w który nad ranem wcisnął jakąś idiotyczną sałatkę o smaku błonnika, na przeciągu dnia zalaną co najmniej baniakiem wody (za to odlewał się średnio co pół godziny). I przecierpiał też ryzyko; że jeśli Phoenix Grace Farrell jeszcze raz zapytałaby go, czy aby na pewno nie jest głodny – pewnie zamiast niego odpowiedziałby przeciągły, buntowniczy warkot rozsądku wkręcony w trzewia.

Okay, zanim Harper zdążyłby się zapowietrzyć – że tak nie można, i że to najgłupszy pomysł na świecie; tak, no już, spokojnie – Zachary się skapnął i wyciągnął jakieś-tam-wnioski. Ale słowo się rzekło, a powroty takie jak ten zdarzały się zbyt rzadko, żeby chłopaka nie było stać na odrobinę poświęcenia.
Stoi. Umowa. Chociaż śniadanie moglibyśmy zjeść w łóżku. Wtedy nie będziemy musieli do niego wracać. – Docisnął palec do panelu windy, przywołując ich „przejażdżkę” z napastliwą manierą. Klik. Klik klik. Klik. Zgrywał nieprzejętego, ale Harper od dawna potrafił przecież rozpoznać tę fasadę ze zbyt kurczliwie zwieszonych barków i cichszego, wypłaszczonego tonu. – To też brzmi dobrze, co?Klikkk. Drzwi rozsunęły się w przygrywce krótkiego sygnału, nie dając Zacharemu chwili do namysłu. Po prostu wmaszerował do środka kabiny. – Co? A-ale czemu? Znaczy, czemu miałbym się z ciebie ś- – Odwrócił się na pół gwizdka, pierwsze ze spojrzeń posyłając mu ledwie znad własnego ramienia – znad czerni skórzanej kurtki i niedoschniętej mżawki zagarniętej do bloku razem z ulgą i ostatkami cierpliwości na finiszu całodniowego wyczekiwania.
I z absolutem zaskoczenia wciśniętym w obręcz chłopięcych tęczówek – bo o ile sam zagaił o obiecany mu prezent, wywoławszy z lasu wilka albo psa z budy (sam już nie był pewien), liczył się z tym, że najpierw dotelepią się na górę. Z walizką targaną przez tor przeszkód z progów i korytarzy kamienicy, z ostrymi zwrotami w miejscach naroży.
Nie zdążyli. Nie tak, jak mógłby zdążyć Zachary; na przykład zdążyć się (już) przyzwyczaić – że Harper-Jack Dweller taki już przecież jest. I że może się rozwijać – jak rozwijał się w kontekście swojej kariery i pełnionych ról. Ale zmieniać się?
Chryste, nigdy. Musiałby go nie znać.
Jackie…
Przecież Prescott wcale by tego nie chciał; jak przy jednej z tych rozmów, które sączyły się z ust i ze łzowych jeziorek wciśniętych w kącik oczu. Jak w głosie Phoenix Grace Farrell, która powiedziała mu to raz – i raz wystarczył.
Innego go nie dostanie.
Jezu, Jackie.
Innego go nie chciał – przecież już mówił. Nawet z tymi beznadziejnymi zrywami, na które nie można było się przygotować.
No już, chodź tu.
Winda była pusta. To znaczy, poza Zacharym Ablem Prescottem, któremu nie było do śmiechu zapowiedzianego przez bruneta; a który tego bruneta dosłownie wciągnął do środka razem z każdym bagażem, jaki mógł dźwigać ze sobą i toczyć – i który tak samo ważyć mógł trzydzieści dwa kilo, jak i trzydzieści dwa lata.
Więc wciągnął go – do środka, i do siebie; choć póki co zupełnym wierzchem ust trących o przystępniejszą mu w zasięgu, dolną wargę. I mocniej, bardziej – wyzwoliwszy dłonie Joachima z zamszowego pudełeczka prezentu, który (tylko tymczasowo) wcisnął we własną kieszeń. I posłał ich na ostatnie piętro – na ledwie chwilę odcinając tę ich klaustrofobiczną, współdzieloną przestrzeń od reszty świata.
Podoba mi się że-
Plecami przylgnął do szerokiego lustra, które całodobowo widywało twarze lokatorów dobudzone tylko „na-wpół” i podpitą przed wyjściem kawą, i – wieczorami – twarze zmęczone dwunastogodzinną zmianą, a nocami śmiechy tłoczących się na niewielkim metrażu przyjaciół i podlewane piwem, a zaciągnięte nikotynowym dymem rozmówki.
Przyciągnął go bliżej. I pocałował jeszcze raz.
-- że jest „taka--
I jeszcze raz.
od ciebie.
I od nikogo innego, jak od faceta, którego czuł teraz na swoim podniebieniu; jak szampan wzniesiony na toast, a rozpędzony między kondygnacjami, którego musujący aromat był jednocześnie jak prąd i iskierki, i strzelające na języku słodycze z dzieciństwa.

Mógłby się zresztą zapomnieć; tą bliskością zaprowadzony pod same drzwi, gdyby nie dodatkowa para oczu (a właściwie dwie, choć jedne głupsze od drugich) i skubnięcie w kostkę przez sznaucerka wpadającego do windy jeszcze przed Jenkinsowym rozpoznaniem w Harperowej sylwetce – cóż – swojego sąsiada.

Tylko że Zachary nie potrafił już przestać.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

To, co dwudziestoczterolatek zagarniał czubeczkiem języka wkradającym sie pomiędzy harperowe wargi, a potem czuł pod nawą własnej jamy ustnej, było wspomnieniem eukaliptusowego cukierka na gardło, skrupulatnie wycmokanego przez bruneta podczas lądowania, to znaczy w tym momencie, w którym zwykle zatykało mu uszy wysokim, bolesnym kłuciem, a pomagała właśnie jakaś, obracana w ustach, drażetka, zwiększająca saliwację, i regularne, choć niekiedy dość wymuszone, ziewanie. Było też powidokiem zimnej kawy; miałoby blady, ciepły, sepiowy kolor, gdyby trzeba było mu nadać określoną barwę. Gdzieś pomiędzy dobitniejszymi nutami wyłapać mógłby też pastę do zębów - z węglem, fluorem, fortyfikowaną wapniem i czymś tam jeszcze, co by gwiazdorski, zniewalający, zaczepny uśmiech muzyka mógł łamać serca jeszcze przez wiele lat - bez szczerb, i bez przerw w karierze, gdy trzeba udać się do jednej z florydzkich klinik dentystycznych na wymianę nie jakiegoś tam trzonowca czy byle-dwójki, ale całego kompletu uzębienia, zastąpionego perfekcyjnym błyskiem porcelanowej atrapy. No i jeszcze drobinkę soli z precelka z paczki, przez bardzo młodą, bardzo przejętą, i bardzo uprzejmą stewardessę zaserwowanej mu tuż przed startem.
Ale Harper ponad wszystko smakował radosnym utęsknieniem. Zupełnie innym rodzajem pragnienia niż to, którym poczęstować by mógł Prescotta niecały, powiedzmy, rok temu; podczas niby-nieplanowanych schadzek, na które podobno żaden z nich w sumie nie miał ochoty, a na jakie w końcu trafiali bo tak jakoś wyszło.

To była taka tęsknota, która dobrze zna samą siebie, i dobrze samą siebie rozumie. Niestraszna. Spokojna - bo i, jak człowiek dojrzały, czyli taki, który odpowiednią porcję czasu spędził na odwyku autoanalizie i różnych medytacjach - świadoma własnego końca.

Harper, tymczasem, się zachwiał. Do wnętrza windy wabiony nieustępliwą siłą przyciągania mieszkającą teraz w komplecie palców zaciśniętych na połach jego kurtki. I gdyby był na scenie, nieplanowany ruch ciała zamaskować pewnie spróbowałby dygnięciem albo piruetem; albo skwitował salwą uroczego, auro-ironicznego śmiechu, parsknięciem, jakie co niektórym fankom łamało serca, a innym - ściągało majtki. Zrobiłby coś, w każdym razie, co było gwarantem czym prędszego wkupienia się w łaski skotłowanej u jego stóp gawiedzi. Ludzi, którzy chcieli go widzieć takiego [czyt. seksownego i zniewalającego, i zawadiackiego i - wow, w sumie narcystycznego trochę, co? ale nadal HOT!) i śmakiego [w recenzjach: "na topie" (nie zaś, bardziej adekwatnie, w roli top'a), "na fali kariery", czy "wyraźnie w najlepszej od lat twórczej kondycji"); i za dwie godziny w jego rozmytym towarzystwie gotowi byli zapłacić od trzydziestu, do dwustu dwudziestu dolarów.
No, tylko, że - mimo dźwięków, jakie wydawała aktualnie winda, swoim metalicznym skrzeczeniem śmiesznie zbliżonych w zasadzie do odgłosów, które posłyszeć można było na estradach sal koncertowych - Harper nie był na żadnym podium, i na żadnym świeczniku. I wiedział -
  • czuł?
Rozumiał, że nie musi robić nic szczególnego, żeby Prescott go pragnął. Takim, jakim Harper był - niezmiennym niezmiennie. Z przepłaconą bransoletką kupioną pod wpływem impulsu i błyskiem w oku, który sugeruje, że w razie czego na księżyc może lecieć nawet dziś.
Nie pojmował wprawdzie tak do końca czemu (to jest: czemu Prescott go chciał), ale też coraz częściej z akceptacją przyjmował fakt, że wszystkiego w życiu zwyczajnie i tak nie obejmie umysłem. Po co, zresztą?
Wystarczało mu, że mógł obejmować Zacha.
- Kocham cię - Wydyszane w węzełek chłopięcego mięśnia, wczepionego w kanciastą wypustkę grdyki - Kocham cię, kocham cię, tęskniłem, kocham cię.
Wciąż jakoś nieprzekonany do towarzystwa luster, przymknął powieki i ugiął kolana, żeby móc - jedną dłonią wsparłszy się o metalowy drążek, a drugą wsunąwszy pod ubranie szatyna, na spotkanie z ciepłym skrawkiem nagiej skóry - wtulić twarz w kolebkę jego ramienia - Kocham cię. Już nigdy nie chcę nigdzie jechać bez -
  • ✨Ding!✨
Winda zrobiła to, co windy robią najlepiej: zatrzymała się, rozsunęła stal automatycznych drzwi i ugięła nieco pod ciężarem dwóch dodatkowych ciał.
Pan Jenkins zrobił: Oh!
Harper - obróciwszy się przez ramię, z zamglonym spojrzeniem i dość ordynarną erekcją wbijającą się nadal w prescottowe biodro - zrobił: Huh?
A sznaucerek, którego Jack zawsze nazywał w myślach "Fluffym", choć był też pewien, że to absolutnie nie jest jego faktyczne imię, wymierzył w jego kostkę dość spektakularne (na szczęście wypłaszczone obronną powłoką skórzanego sztybletu) DZIAB!
- Dobry wieczór, Panie Jenkins! - Dweller, za sprawą tej samej mocy, która pozwalała mu wygrywać Grammys i po raz setny odpowiadać na poważnie na pytanie o to, jaką radę dałby młodszej wersji siebie - zachował kamienną twarz, i zszedł do przykucu, kamuflując tym samym nie tylko własne krocze, ale i to Prescottowe - Dobry wieczór, Fluffy! Co tam, słoneczko? - Słoneczko próbowało odgryźć mu dłoń - Wybieramy się na mały spacwelek?
Wiedział, że jeśli teraz choćby zerknie na Prescotta, prawdopodobnie obydwaj nie dotrwają tej obiecanej sobie czystości i dobroci.
- No, my właśnie... Um, wracamy z naszego! To co, dobrego wieczora? Proszę uważać, bo mokro... - I krztusząc się, i ciągnąc za sobą swojego chłopaka, i swoją walizkę, i swój śmiech, rozlany po wnętrzu windy, ruszył w stronę korytarza - Na zewnątrz!
Aż pod własne drzwi, wierzchem jednej dłoni ocierając pojedynczą łezkę rozbawienia, a drugą macając kieszeń kurtki w poszukiwaniu kluczy, wsuniętych następnie w zamek. Tak brzmiał dom. Jak śmiech, i zgrzyt podwójnej gerdy. I, chyba, jak zaskoczony jęk dwudziestoczteroletniego chłopca, przypartego do ściany korytarza natychmiast po przekroczeniu progu.
- No to co, Prescott? - Harper zaśmiał się, myśląc, że "Dweller" też byłoby ładnie - Będziesz grzecznym chłopcem i pokażesz mi, jak bardzo tęskniłeś?




[AMEN. KONIEC.]

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „International Airport”