WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Nienawidził tego miejsca.
W zasadzie z żadnych konkretnych powodów. Nie takich, w każdym razie, które – gdyby wymieniać – nie mieściły się już nawet na palcach obydwu rąk, a które dla jego dzielnicy były czymś bliższym normy, niż sporadycznego przypadku.
No, bo są takie miejsca, gdzie dzieciaki nabijają sobie siniaków przeskakując ponad białymi płotkami separującymi jedne działki sąsiedztwa od drugich. I są też takie – na przykład bezimienne uliczki wciśnięte pomiędzy Rose i Sullivan Street w South Parku.
South Park, to znaczy tam, gdzie nikt nie krzywi się już nawet na nieginący odór (w najlepszym wypadku:) moczu i całej gamy zaczynającej się na piwie a kończącej na czystym spirytusie. Ani na szczurze chroboty dochodzące spod puklerzy blaszanych śmietników. Ani na spękane żarówki z żarnikami nieliźniętymi prądem od co najmniej dekady, ani pajęcze mozaiki roztrzaskanych szyb, zabite – z braku laku – cienką dyktą. W sezonie jesienno-zimowym sprawowała się raczej kiepsko, ale zapewniała jakieś tam minimum prywatności.

Tylko że – szczerze mówiąc, dla Cottona były to widoki dużo bardziej powszednie i mniej przerażające, niż gmachy wielkich bibliotek albo banków, gdzie wszyscy wyglądają na dużo większych i potężniejszych, i ustawiają się w numerowanych kolejkach, i mają nosy czułe na jego pochodzenie; jeszcze nawet zanim zdążyłby porządnie stanąć u progu.
Nie żeby z jakiegoś powodu miał interes w chodzeniu do bibliotek czy banków.
Sęk w tym, że South Park – pomimo tego, że był konglomeratem złożonym z różnych dziwactw i dewiacji – dla Cottiego miał sens. Jakiś, kurczę, rytm. Jakąś hierarchię, której, jasne, można było się albo podporządkować, albo brać się za łby z tymi ponad tobą, ryzykując dostaniem po mordzie czy kosy pod żebro. Nic, czego nie można było się spodziewać.
W wielkim świecie każdy tworzył własne hierarchie, które – ni stąd ni zowąd – okazywały się nagle łańcuchem pokarmowym. W wielkim świecie Cottie nie czuł się ani odrobinę bardziej bezpieczny, niż tutaj. Może dlatego, że był świadomy.
Czego?
A, no że drapieżnik był z niego raczej marny. A skoro nie drapieżnik, to--
Cóż, Cottie słyszał kiedyś, że można się w sobie zamknąć. Ale może tacy jak on – mogli się w sobie składać.
W ofierze, znaczy się.

Przełknął ślinę.
Ale tutaj-tutaj nie czuł się bezpieczny w c a l e . Na tym ołtarzyku z potłuczonych butelek na uboczu i smużki przyschniętej krwi – i trzech schodków, po których wspiął się z pominięciem środkowego stopnia.
W tym miejscu. W malutkim punkcie wyznaczonym wytartą wycieraczką kolorem przypominającą klinkier, rzuconą krzywo pod drzwiami „trzynastki”.
Śmieszna była ta wycieraczka. Cottie w zasadzie nawet ją lubił. To taka myśl rzucona przez ramię, jak w jego świecie rzucane są powitania i obietnice (coś jakby słowa na wiatr), ale nigdy pożegnania.
Pożegnania ważyły bowiem więcej i nie dało się nimi rzucać.
I Cottie, swoją drogą, zwyczajnie nie lubił pożegnań. W tej swojej idiotycznej naturze, która kazała mu przywiązywać się do każdego, kto zechciał na niego spojrzeć więcej niż dwa razy – a potem kiwała łbem z pożałowaniem i wywrotkami przekrwionych ślepiów.
No, a ta wycieraczka była śmieszna, bo jeśli dobrze jej się przyjrzeć, to pomiędzy jej szorstkie włókienka materiału zawsze wplątywało się trochę psich kudłów (tak, tak – tych samych, na których ledwie widok Cottiego wszystko zaczynało swędzieć, ale równie dobrze mogły to być wzbierające w nim nerwy). I wtedy chłopak myślał sobie o tym kundelku widzianym parę razy w okolicy – chyba bezpańskim – który zawsze wytrząsał się ze spaceru (i pcheł pewnie też…) właśnie tutaj.
Przystanek-wycieraczka był też ostatnim punktem, w którym chłopak po raz ostatni mógł zastanowić się, czy sprawy faktycznie przyjęły już status „naglących” i czy – na pewno? – wyczerpał już wszystkie inne opcje.

Bo gdyby miał inne opcje, chętnie by z nich skorzystał.

Bo ten adres, zawsze, był ostatecznością.
Zapukał do drzwi. Tylko raz; bardzo lekko zresztą, jakby z nadzieją, że może Cel Tradat jednak go nie usłyszy. I wtedy Cottie powie sobie, że spoko, trudno – przynajmniej spróbował. To nie jego wina, że nie wyszło.
Jericho?
Bo Jericho, mimo wszystko, trochę go jednak przerażał.
Ale – chociaż to pewnie głupie; tak upominał sam siebie – Cottie by za nim tęsknił. Za Jericho. Gdyby go zabrakło.
Tak, tak. Za tym Jericho. Za Jericho, który w każdym ze światów był drapieżnikiem i wyglądał jak drapieżnik i zachowywał się jak drapieżnik, i najstraszniejszy był ten moment, w którym nie odzywał się wcale, tylko patrzył. A Cotton miał w kieszeni dwadzieścia dolców (czyli jakiś ułamek tego, co po ostatnim „interesie” załatwionym na konto własnej matki, był winien brunetowi, a co jednocześnie obiecał spłacić od co najmniej dwóch tygodni), które poza dwiema twarzami Alexandra Hamiltona (Cottie był pewien, że to jakaś fikcyjna postać) były też jak bilet w jedną stronę.
W stronę jednego z tych właśnie spojrzeń Cel Tradata, które na dwoje wróżą.
To ja, Cottie. Mam sprawę – wymruczał w ciasną przerwę pomiędzy drzwiami a ich framugą. Jeśli zadrżał mu głos, to pewnie dlatego, że drżał cały; kości obciągnięte różowo-mlecznym odcieniem skóry i skóra przysłonięta pojedynczą warstewką wyciągniętego swetra. – No, może dwie… Wpuścisz mnie?
Ostatnio zmieniony 2022-12-06, 15:52 przez Cotton Cockburn, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Rytm?
A tam! Chuj, że "rytm".

South Park miał sens.

Miał sens tak, jak sens mają brudne akwaria zdobiące okna smażalni ryb i owoców morza na wybrzeżu (na którym Jericho był może ze cztery razy w życiu, raz za dzieciaka, z matką, kiedy jej depresja miała akurat manię, więc matka zabrała ich na wycieczkę po to, żeby mogli dostać lody i uczulenie na słońce; i potem w szkole - tak najebany, że pamiętał tylko chrzęst piasku w zębach i pawia z paluszków rybnych puszczonego do studzienki kanalizacyjnej na pięć minut przed wpełźnięciem do autobusu, mającego go zawieźć z powrotem do domu). Wycinki oceanu - takiego, jaki się ogląda w filmach przyrodniczych i podręcznikach do biologii w siódmej klasie - z całym swoim bezkresem błękitu, mnogością kolorowych ryb, refleksami światła, koralowcami, jakimiś nenu-kurwa-farami porastającymi skały i kotwice zaginionych statków. Tylko w miniaturze. Pochwycone w zabrudzone szkło, z okazjonalnym glonojadem żałośnie doklejonym głupią paszczą do granicy dzielącej go od wolności. Glonojadem żrącym brud i lepki, mulisty osad,
  • Mniam, mniam, mniam.
Tak się tutaj czuł Jericho. Jak w odcinku serialu z NBCUniversal, albo jak pod kopułą zasyfionego szkła, dzielącą go, i wszystkie mu podobne dzieci-bez-dzieciństwa, od całej reszty świata.
I pewnie próbowałby stąd wyjechać, albo chociaż marzyłby o ucieczce tak jak, mógł się założyć, dziś robił to w swojej nastoletniej głowie Babylon, gdy jego wzrok robił się jednocześnie mgliście-nieobecny jak i wściekły, i odmawiał wyznania, o czym myśli, ale jakieś półtora roku temu do Jerry'ego dotarło, że chyba jest dla niego za późno. To trochę smutne, bo miał wtedy ledwie dwadzieścia cztery lata, to znaczy był w wieku, w którym dla wielu prawdziwe życie się dopiero zaczyna. Tylko, że w wieku dwudziestu czterech lat Jericho miał na łbie własnego dzieciaka, dzieciaki swoich rodziców, zawiasy, i wszystkich Cottonów Cockburnów świata, stojących rzędem na jego zapchlonej wycieraczce (ten kundel, swoją drogą, którego Cotton niekiedy na niej widywał, albo wyobrażał sobie, że widuje, nazywał się "Scott" i był psem sąsiada, dopóki sąsiad nie umarł na jakiś zatruty kwas, i teraz błąkał się - Scott, nie sąsiad - po okolicy, chyba w nadziei na Zmartwychwstanie; co w sumie brzmiało smutno, i sprawiało, że Jericho - który sam w pewnym sensie liczył, że niektóre trupy, na przykład ten jego matki, wrócą zza grobu i posprzątają bałagan, jaki po sobie zostawiły - czasem dawał mu jakieś żarcie, zimne frytki albo kawałek kiełbasy, i czasem powstrzymywał się przed ciśnięciem w tę wagabundę puszką po piwie albo butem). Więc jak miał, niby, stąd wypierdolić {i dokąd)? W cygańskim, kurwa, taborze zaprzężonym w cztery silne rumaki?

Więc wmówił sobie, że South Park ma sens. I został.
Bo to był jedyny ocean w którym on, Jericho Cel Tradat, mógł kiedykolwiek zostać jedną z dużych ryb. Takich, co mają połyskliwe, ostre krawędziami łuski, i nie jeden, a trzy rzędy ohydnych, spiczastych kłów. Takich, na widok których inne ryby robią się blade i posłuszne. Ryb jak Fitz. I ryb, do których ławicy mógłby dołączyć Dwayne D., gdyby go - chyba, bo ciała nigdy nie znaleziono - nie kropnęli prawie rok temu, dzień po Bożym Narodzeniu.
Ryb, w każdym razie, które się szanuje, i przed którymi się drży. Nie z zimna, a z, kurwa, przerażenia - na przykład jak ten wymoczek w pojedynczej warstewce jakiejś ni to bawełenki, ni to włóczki, który właśnie wyrywał go z popołudniowej drzemki, uciętej dla strawienia dwóch gofrów Eggo i nabrania sił przed nocną aktywnością (bo Jericho, jak można się domyślić, jak większość drapieżników, najbardziej aktywny był właśnie po zmroku).

Gdyby chłopak mówił głośniej, i pewniej, i walił w drzwi z prawdziwym przekonaniem, Cel Tradat pewnie by go, o ironio, zignorował - posyłając drzwiom powłóczyste spojrzenie z gatunku Pierdol Się, wzmocnione w wyrzut dwóch środkowych palców, wyprostowanych i natychmiast schowanych, niczym scyzoryk okazany przeciwnikowi w ramach ostrzeżenia.
Ale takie pół-ciche, pół-głośne dźwięki zawsze wzbudzały w nim nadmierną, niezdrową czujność. Kojarzyły się z domem. Z obietnicami i groźbami składanymi krzykliwym szeptem. Z czymś, co rozespanych ośmiolatków w piżamach z szorstką grafiką Batmana naprasowaną na pierś wabi ku szczytom schodów, a potem na półpiętra (najlepszy punkt obserwacyjny dla scen przemocy tak okrutnej, że aż, w jakimś sensie, nierealnie-komicznej).

Więc wstał i podszedł do podwójnych drzwi, i te drzwi - wraz z lepkim od kurzu i dymu kwefem owadonieprzepuszczalnej siatki wlepionej w pierwszą ich parę - otworzył. Tak, jak jego gatunek otwiera zwykle drzwi: ze wzruszeniem ramion i bronią za paskiem spodni.
- Hm?
Minęła chwila, zanim do bladej i raczej brzydkiej, jego zdaniem, chłopięcej twarzy dopasował niedorzeczne imię, niedorzeczną historię i niedorzeczną wysokość długu. Odchrząknął i splunął - równiusieńko w przestrzeń pomiędzy rozstawem stóp Cockburna. Jerry mógł się założyć, że dzieciak miał grzybicę i płaskostopie. Jak wszyscy tutaj.
- Chyba "kasę", a nie "sprawę", Cocktail. Słowa ci się pomyliły - Powiedział, górną połową ciała robiąc szust w lewo, wsparłszy się tym samym barkiem o framugę. I ani drgnął. Wystarczyło, że jeden z nich trząsł się jak osika - Czego chcesz?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Cocktail.
Cottie się skrzywił.
Spoko, nie miał pretensji. Zawsze to robili.

Spojrzał wyczekująco na bruneta; były to może ze dwie sekundy, nie więcej, podczas których łudził się jeszcze, że stojący przed nim chłopak zamiast przylgnąć do framugi, osunie się na bok, ściągając z przejścia ten rygiel stu osiemdziesięciu dziewięciu centymetrów. I wpuści go do środka.
Ale tego nie zrobił – więc Cottie westchnął tylko, czubkiem buta rozcierając po belkach mikroskopijnego niby-ganku strużkę śliny zagęszczonej płytkim snem. Trochę go kusiło, żeby mu wytknąć, że tak się nie robi. Nie dlatego, że to obrzydliwe; tylko dlatego, że teraz miał zapluty ganek.
No, ten swój niby-ganek.
Gdyby Cottie miał swój dom, to by o niego dbał. Oj, już pal licho dom. Choćby i podnajęte mieszkanko czy nawet pokój – taki, którego nie trzeba dzielić z ludźmi o imionach, ale imionach bez nazwisk w parze, bywającymi przelotem, zasypiającymi na brudzie przepoconych materaców i rozdrapującymi prawie-blizenki w zgięciach przed-i-ramion.
Zamiast dużej, grubej ryby, równie dobrze mógłby zostać czymś pokroju gupika.
Pomalutku odkładałby sobie niewielkie kwoty, których potem nie musiałby oddawać na poczet niedopłaconych długów. Nigdy nie zastanawiał się co zrobiłby z pieniędzmi, gdyby je miał. Ale chciałby mieć dużo kwiatów (ciętych, bo czymś, co i tak już umiera łatwiej się opiekować) i kolorowych, glinianych doniczek. I odrobinę cukru zawsze w zapasie, gdyby trzeba było pożyczyć sąsiadowi, przygnanemu pod jego drzwi z jakiejś tam kulinarnej potrzeby. I na odrobinę mokrej karmy wystawianej przed wejście dla zbłąkanych kotów albo bezpańskich psów. Takich jak Scott.
Tak. To może faktycznie wydawałby na to.
I jeszcze na zimowe nauszniki – w jakimś żywym kolorze, z futerkiem po obydwu stronach, przez które wyglądało się jak kosmita.

Ale w tym świecie i w tej rzeczywistości miał do spłacenia długi; i miał też matkę, która nie umierała (w przeciwieństwie do ciętych kwiatów), a której życie wydawało mu się zatem przylegać ciasno pod jego odpowiedzialność.
No i miał też matkę, przy której kręcił się ostatnio jakiś nowy facet – co znaczyło mniej więcej tyle, że obowiązkiem Cottiego było na parę dni zaszyć się pod cudzym adresem.
I dobrze, bo nie lubił nowych facetów matki.

Sięgnął ręką do tylnej kieszeni powydzieranych dżinsów; najpierw godząc ją kilkoma pacnięciami, a potem szustnięciem palców, które dziabnęły dwa wymięte banknoty, teraz – niemal dumnie – wyciągnięte w stronę Jericho.
Mam tylko tyle. – Po czerwieni wyziębionego nosa podrapał się grzbietem drugiej dłoni. – A-ale poczekaj. Poczekaj.
Cottie lubił mówić. Serio! Zawsze wydawało mu się, że byłby świetnym partnerem do rozmów nad popołudniową kawą. Niestraszne były mu nawet te bezdenne studnie dziecięcych pytań złożone ze wszelkich „dlaczego?” i „czemu tak?”, „a po co?”, na które dorośli zwykle wywracali tylko oczami.
No, pewnie nie potrafiłby na nie odpowiedzieć, bo nie był ani zbyt mądry, ani nie przeczytał w życiu żadnej chyba książki – ale może mógłby zderzyć swoje pomysły z pomysłami ciekawskiego szkraba.
W każdym razie, przy Jericho zasada była jedna; Jericho potrzebował konkretów. Typom takim jak on (z gnatem wciśniętym za stan spodni – na który Cottie zwrócił uwagę i trochę zasłabł w samych oczach, bo bardzo nie lubił broni) nie zależało na szczegółach.
W innym wypadku opowiedziałby mu, że gdyby miał inne wyjście, to by mu nie przeszkadzał. Ale nie miał. Próbował już swojego szczęścia w (czymś jakby) hostelu prowadzonym przez tamtego chłopaka, ale w związku z przedświątecznym galimatiasem mieli już komplet.
Za parę dni spróbuje jeszcze raz.
Uhm… – Kołysnął się z nogi na nogę. Może mógłby zalać się w trupa, potem narobić trochę problemów i noc spędzić na jakiejś wytrzeźwiałce? Ale z tym nigdy nie wiadomo. Nie chciał iść do kicia. – Nie masz na radarze kogoś, kto potrzebowałby, uhm-- towarzystwa? Na noc? Może dwie. – Wcisnął język w szczerbę własnej trójki i spojrzał na smugę dosychającej śliny Cel Tradata. – Bo gdybyś kogoś miał i ten ktoś chciałby, na przykład, zapłacić, to wtedy mógłbyś to sobie wziąć i odjąć od tego co ci wiszę, i… no?

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

UWAGA! Ten post może obrażać różne uczucia, bo Jericho jest po prostu kutasem. Nie podpisuję się pod jego poglądami ani trochę, jak coś, i bardzo mu współczuję.

Cocktail.
Cottie się skrzywił.
Spoko, nie miał pretensji. Kurwa. Zawsze to robili.
Gównażeria jebana. Swołocz, ledwie wyrosła z zafajdanej pieluchy, tak zaślepiona własną białością - a, trzeba było przyznać, białość Cottona Cockburna była dość imponująca, niosąc z sobą skojarzenia z watą medyczną i pierwszym śniegiem, ale nie tu, w South Parku, tylko w tych pękatych, szklanych durnostojkach z zimowymi scenkami uwięzionymi pod kopułą szkła, które kolekcjonowała jego matka, a które potem jego ojciec potłukł jednym ruchem swojej szerokiej, zawsze jakby brunatnej w barwie (to od nadciśnienia i brudnych pieniędzy), dłoni - że niezdolna spoglądać poza horyzont własnego przywileju. Wydawało im się wszystkim - i kiedy Jericho myślał o "nich", w szereg ten zaliczał też i własnego, najmłodszego brata (który, choć w genetycznym sensie "biały" nie był ani trochę, żył tak, jak białe dzieciaki, poruszał się jak one, tak się też przedstawiał, i stawiał - starszym i mądrzejszym silniejszym od siebie) - że to jest ich jakieś, kurwa, wyjątkowe prawo. Szarogęsić się tak, kręcić nosem, krzywić. I to jeszcze przed kimś, do kogo - no ja pierdooolę, pomyślał Jericho - przychodzili po hajs?
To były niezłe jaja. Ta dziwna kohorta, bo przecież nie "pokolenie", od Jerry'ego i jego rówieśników młodsza ledwo ponad pół dekady. Brunet czasem zastanawiał się - siedząc na ganku i gapiąc się na gnoje od sąsiadów, ale też odbierając ze szkoły własnego syna - co poszło nie tak, i czy teraz miało być już tylko gorzej. I co będzie z tym światem, jeśli zaludnią go jakieś takie same... Zjeby. Jeszcze gorsze - a wydawało się to niemożliwe, co? - od ich własnych rodziców.

Patrzył na Cockburna, patrzącego na kleks dosychającej plwociny. Jakby miał materiał na następne plunięcie, to by poprawił, ale nie miał. Potem przeniósł spojrzenie na szelest banknotów. Uniósł brwi. I się roześmiał.
- A to co jest? - Dzieciak serio chyba robił sobie z niego bekę. Tylko, że nie wyglądał, jakby żartował. Wyglądał, jakby miał się -
  • nie, nie "popłakać".
    Wyglądał, jakby miał zamarznąć. A chociaż spektrum poczucia humoru w South Parku było generalnie dość szerokie, i ludzie kpili sobie z różnych rzeczy (na przykład z inwalidów, weteranów, Holocaustu i pedofilii), to jakoś rzadko kiedy w grudniu żartowano sobie z idei hipotermii.
    Pewnie była zbyt realna. Bliższa im, tutaj, zdecydowanie, niż Wietnam, zakrystie kościołów i sześć milionów Żydów puszczonych z dymem w czterdziestym-tam-którymś.
- Takie kieszonkowe ci stara daje? Fuck, to dość chujowo, co? Innym daje hojniej.
Zarechotał, ale zrobiło mu się smutno, i trochę słabo; miał problem z matkami. Swoją własną, i matką swojego dziecka. I w ogóle z konceptem matek. Istot, które mają cię wydać na świat i raczej chronić, nie ranić. A na jakimś etapie i tak dają dupy. Bardziej -
  • łypnął na chłopaka, a potem usunął się w drzwiach
- albo mniej metaforycznie.

Prawda była taka, że Jerry znał matkę Cottona. No, nie że jakoś tam blisko, ale wiedział kim była. Rozpoznałby ją. I rozpoznawał - pod 7-Eleven w Burien, albo w niedalekim Walmart'cie. Ile ona była od niego samego starsza? Dziesięć? Dwanaście lat? W tym wieku podobne różnice zaczynały się wypłaszczać (w przeciwieństwie do kontekstu, w którym dwanaście lat różnicy między Cottiem, i jerychowym synkiem, urastało do rozmiaru przepaści). W sumie mogłaby być jego siostrą. Byłoby mu przykro, gdyby była - bo pewnie by ją kochał, i żałowałby, że nie może jej uratować.
Mógł się teraz odwrócić i chłopaka, na przykład, sprać. Pogonić. Powiedzieć mu, że tylko żartował, i że ma wypierdalać, i tyle go widział, już!
Zamiast tego zatoczył półokrąg, od kanapy do kompleksu kuchennego, i otworzył mini-lodówkę, w której trzymał piwo, czekoladę i niektóre leki, którymi handlował.
- Co ty, młody, kurwa. Przychodzisz tu, bo będziesz ze mnie teraz robił sutenera? Ja pierdolę, nieźle! - Nie no, to serio był jakiś cyrk. Ale przynajmniej zabawny. Teraz. Teraz go bawił. Za dziesięć minut może przestanie - Chcesz kit kata, czy BabyRuth?
O piwo nie pytał - po prostu otworzył dwa budweisery. Szkoda, jeśli blondyn wolałby, na przykład, oranżadę.
- I mówisz mi, że twoja dupa jest warta - ile? Jakiś ułamek tego, co mi wisisz? Cocktail, trzeba się cenić. Nawet jakbym cię chciał zatrudnić w moim burdelu, gdybym miał burdel, jasna sprawa... To co, myślisz, że bym wziął do biznesu jakąś tanią kurwę? Jak tak, to się zastanów drugi raz.
Oparł się łokciami o blat, grodzący go teraz od chudziuchnej sylwetki chłopaka. I naprawdę nie chciał tego robić, ale przewertował w myśli listę swoich kontaktów żeby wybrać kogoś, kto go potencjalnie nie skrzywdzi. Za bardzo.
Pan von Mercer miał rację. Był zdecydowanie zbyt ckliwy.

Pociągnął nosem. I pociągnął z gwinta.
- Parole Joe zawsze szuka towarzystwa. W Delridge. To niedaleko.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Uśmiechnął się – i zachichotał. To wcale nie była ironia, ten chichot – zagarnięty po drodze prawie-śmiechu (nigdy za to „tylko-śmiechu” – znaczy, takiego otwarcie radosnego i głośnego, bo Cottie zdawał sobie sprawę, że w tych nieopanowanych salwach brzmiał trochę koślawo – i brzydko).
O tym, że jego matka dawała dupy wiedział chyba każdy, więc i Cottie dotarł wreszcie do miejsca, w którym nie chciało mu się już kłócić, ani bronić jej honoru.
A tak poza tym, to przyrównanie Jericho było przecież całkiem zabawne.
Smutne, w jakimś sensie i krzywdzące, i trochę jakby zabrakło mu śliny w ustach, więc za kołnierz splunął mu upokorzeniem. Ale zabawne też. W podobny sposób żartowali dorośli mężczyźni. Znaczy – najpierw nie żartowali; dopiero potem przysięgali (o ironio, na przykład na własne matki), że tylko się zgrywali, kiedy w powietrzu latały pięści. Z krwią na tych pięściach.
No nie? – Zarumienił się lekko.
Cottie czasami nawet żałował, że jego matka nie była taką zwykłą kurwą, jaką malowali ją ludzie, kiedy o niej mówili (nie żeby mówili często, ale jeśli już – to właśnie w ten sposób). Wtedy przynajmniej dostawałaby za to pieniądze. I przynosiła je do domu.
Byłoby mu im trochę łatwiej.
Na przykład nie musiałby odmrażać tyłka na ganku Cel Tradata. A jeszcze chwila i gotów byłby prosić, żeby wziął ten durny hajs, z którym – w innym wypadku – pożegna się pewnie jeszcze przed zachodem słońca (tak – tego słońca, które w przedzimiu znikało za horyzontem jeszcze-jeszcze szybciej). Bo od grosza przy duszy trzymanego w zapasie wolał mieć ciepły posiłek i miejsce do spania. Może nawet na dwie noce, jeśli odpuścić sobie jedzenie.
Więc te żałosne, obśmiane dwadzieścia dolców wcisnął z powrotem w kieszeń. I poszedł za nim; choć w znaczeniu trochę na wyrost, biorąc pod uwagę, że Cottiemu wystarczyło postawić krok ponad progiem, żeby znaleźć się w salonie. Żadnych korytarzy, żadnych przedsionków. Po prostu salon.
Poszedł za nim, bo- no bo, w sumie, co innego miał zrobić?
Więc zamknął za sobą drzwi i, ku króciuchnej uldze, zatrzasnął je też przed paskudnym wydechem grudnia rozzipanym na jego karku. W środku nie było wiele cieplej – ale wszystko było lepsze od tkwienia na dworze i tego waszyngtońskiego, wilgotnego wiatru.
No, może nie wszystko. W końcu był jeszcze Jericho – ale tego obrzydliwego wiatru nie lubił nigdy, a Jericho tylko czasami.
Zamrugał.
To nie było kieszonkowe – wytłumaczył jakoś tak głupio, bo i po czasie (i pewnie niepotrzebnie, bo Jericho nie pytał – na cokolwiek nie wskazywało zapytanie fałszywie przyczajone u skraju zdania). – Nie dostaję kieszonkowego.
Wcisnął dłonie w kieszenie spodni – dwa wzniesione lekko pagórki ramion i para nieproporcjonalnie długich rąk tulących się w przeproście do tułowia i szczytu ud.
Kit Kata. A masz takiego, którego można łamać na cztery paski i-?
I którego jadło się dłużej niż takie BabyRuth (i który nie miał orzechów, bo Cottie ich nie lubił), i który był droższy, niż BabyRuth. – U-uhm, Kit Kata.
Na każdej ulicy South Parku widywało się takie dzieciaki, jak Cottie. Ubrane w ciuchy wygrzebane z dna kontenerów rozstawianych specjalnie na odzież, która innym się znudziła albo zbrzydła, albo była zbyt zniszczona, żeby pokazywać się w niej bez wstydu. Z chorobami bez diagnoz i snami bez marzeń; przeraźliwie spokojne w strasznych miejscach i zdziczałe tam, gdzie zwykłe dzieciaki czuły się bezpieczne.
Pewnie w ramionach rodziców, czy coś.
Znalazł sobie miejsce w kąciku kanapy.
Ale to nadal były dzieciaki. A dzieciaki lubiły słodycze; więc gdyby nie rzut rozsądku, nie przejmowałby się skostniałymi palcami odmawiającymi posłuszeństwa w skub-skub-skubaniu szeleszczącego opakowania – i batona pożarłby razem z papierkiem.
Wgryzł się – zębami przełamując przekładany czekoladą wafelek – i uniósł spojrzenie.
Potrafię się – puszczać – sprzedać. – Jak piosenkarze sprzedają muzykę, malarze – obrazy, i tak dalej.
Jedną ręką sięgnął do rozporka dżinsów, odpinając guzik; nadal bardziej skupiony na słodyczach, niż czymś, co inni nazywali godnością. – Mogę ci pokazać. – Mlask. Mlask. Mlask. Trochę jak tamte glonojady z wizji Jericho (że: mniam-mniam, dobre). Oblizał usta i opuszki tych palców, które zabrudził.
Emmm… I mam tam – jasne, nie znał adresu, ale gdyby było trzeba – chodziłby od drzwi do drzwi pytając o tego całego Joe, dopóki by go nie znalazł – po prostu pójść, czy musisz mnie jakoś… umówić?

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Poszedł za nim dlatego, że, nie oszukujmy się, świat –
  • to znaczy: rzędy brzydkich, parterowych i, rzadziej, jednopiętrowych domków z tworzyw tak lichych, że mogłyby uchodzić za dyktę; spękania w arteriach asfaltu rozlanego pomiędzy sklepami dyskontowymi, stacjami benzynowymi, niedziałającymi przedszkolami, przychodniami, do których nikt nie chodził bo i tak nie pomagało i cuchnącymi tanim piwem i tanim moczem, który się z tego piwa uwarzył barami ze snookerem, brzydkimi dziewczynami i psami incognito, które szybko zapominały, po co w zasadzie tu przyszły; lampy sodowe co i rusz zanoszące się cichym, metalicznym kaszlem, oklejone grubą, lepką warstwą martwych jętek jednodniówek i pyłu ze skrzydeł nocnych motyli; korupcja i przestępstwa i dzieci bez dzieciństwa i seks bez zabezpieczenia i życie bez ubezpieczenia aż do smutnej, często przypadkowej, i zupełnie bezwartościowej śmierci -
był tak zbudowany, że tacy jak Cotton Cockburn zwykle chodzili za takimi, Jericho Cel Tradat. Czasem solo, innym razem stadkami. Zawsze. Oddzieleni wyrwą kilku beznadziejnych lat - zwykle czterech – do – siedmiu.
Krokiem na tyle pewnym, na ile pozwala desperacja, brak lepszych zajęć i brak innych perspektyw, ale też czujnym. Krokiem stóp, które są gotowe dać w długą, i przy odrobinie szczęścia nie poplątać same o siebie, gdyby temu z przodu nagle (ale nie „niespodziewanie”), zmienił się nastrój, plan, albo strategia, i gdyby się odwrócił, odwinął i zamachnął.
Chodzili tak, jak chodził za nim Yosef.
  • Albo Clement - „Kiki” – Dawson, dopóki w zeszłym roku nie napierdolił się kwasu i benadrylu, i skoczył na główkę do miejskiego basenu pod gołym niebem, tego w Roxhill Park. Szkoda, że to był marzec, i w basenie brakowało jeszcze wody.
Na mosty. Na akcje i rozróby. Na wagary od życia, przepustki od przeczucia, że i tak nic dobrego raczej nie spotka ich... Nigdy? Albo, no właśnie, przez próg. Do domów bez przedsionków, bez dywanów, bez świeczek na stole i świeżych kwiatów w wazonach.
  • Co? Jakich, ja-pierdooolę!, wazonach!?
- Na cztery paski i co, kurwa, jeszcze? Połamać, młody, to ja ci mogę gnaty – Fuknął, i zakręcił się koło okna. Ciągnęło od niego. Od szpar we framudze, zwłaszcza tam, gdzie sterczał kikut z urwanej, i nigdy nienaprawionej klamki. W sumie to odpadła sama z siebie, Jerry ją ledwo dotknął. Tak ze dwa sezony grzewcze temu; jeden droższy od drugiego. Zaciągnął zasłony - przede wszystkim dlatego, że wiało - Kit Katy są droższe niż BabyRuth, zdajesz sobie z tego sprawę?
Jerry nie musiał pytać. Pewnie, że chłopak zdawał sobie sprawę. Musiał. Tutaj – to jest, znowu, w tym świecie, w którym tacy jak Cotton chodzili za takimi jak Jerry do domów bez przedsionków, za to z salonami-od-razu – wszyscy zdawali sobie sprawę z takich rzeczy.
  • I ci co mądrzejsi wcześnie uczyli się tę wiedzę wykorzystywać. A ci mniej-mądrzy, nie. I potem siadywali na jego kanapie, żrąc zbyt chłodne, zbyt drogie słodycze, i gapiąc się weń spojrzeniem chudych, durnych cieląt. Świetnie.
- Ty, kurwa, a „dziękuję” to gdzie?
Zdenerwował się. A gdy Jericho się denerwował, to jego wargi, jakoś tak jakby same z siebie, robiły siup, i odsłaniały osiem z piętnastu dostępnych mu górnych zębów. W tym jeden złoty.
Podszedł do kanapy, i zanim na nią opadł - obok Cottona, siadając szeroko, z ramieniem założonym o oparcie, i nogami jedna na drugą, po męsku, a nie jak jakaś tam cipa - kopnął dzieciaka w łydkę. Nie mocno, ale z taką energią, z jaką szarpie się za uprząż nieposłusznego szczeniaka - na tyle, żeby chłopak zadarł na niego wzrok, i żeby zapamiętał - Co się mówi, Cockfuck?
Bo raczej nie "u-uhm", i "potrafię się sprzedać".

- Ta, już właśnie widzę, jak się kurwa potrafisz sprzedać. I za ile się sprzedajesz? Dwadzieścia dolców? – Przypomniała mu się jego całkiem niedawna rozmowa z Sadlerem. Ta o szkole, do której żaden z nich nigdy nie poszedł. Pomyślał, że to była zabawna rozmowa. I że coś często wraca do tamtego wymoczka myślami. Pociągnął łyk z gwinta, i beknął – Może powinieneś pójść na ekonomię, co? Myślałeś o tym kiedyś? - Szydził. Ale zaraz też dał się zaskoczyć - C-co mi chcesz pokazać? - Zmierzył nastolatka nierozumiejącym, ale przeczuwającym już spojrzeniem, i kaszlnął, jednocześnie pacnąwszy Cottie'go po gmerającej przy rozporku dłoni - Pojebało cię? Kuźwa, weź to schowaj!
Na szczęście ex ante. Bo i tak by mu - to znaczy, Jericho - nie stanął. W życiu.
Znał takich, którym owszem. Głównie jakichś zjebów z syndromem zbawcy, który lubili kupować chłopcom z South Parku ciepłe posiłki i ciepłe rękawiczki, zanim wywieźli ich do tunelu w North Beacon Hill, albo na pobocze obwodnicy w Medina City, żeby zanurzyć się pomiędzy ich (teraz-już ciepłymi, bo ogrzewanie w samochodzie cały czas włączone mieli zwykle na fulla, stać ich było) pośladki. Ale jemu nie.
Nie był, psia jego mać, jakimś pedofilem, który chce się dobierać do dzieci. I, żeby było jasne, tu nie chodziło tak do końca o wiek metry-coś-tam; byłby hipokrytą, gdyby powiedział, że nigdy nie spał z nieletnimi (a Jericho, to trzeba było mu przyznać, nie lubił hipokryzji). Ale wiek wpisuje się w człowieka na wiele sposobów - innych niż ten, którym urzędnik wpisuje nam datę w akt urodzenia. Niektórzy są dorośli już w wieku lat, powiedzmy, dziesięciu. I mają dorosłe potrzeby, i poglądy, i zachowania.
A inni -
  • Jerry popatrzył na Cockburna, i jego umorusane czekoladą palce
- nie.

- Umówić to się można do dentysty. W jakim ty świecie żyjesz, młody? Ja jebię! - Przekręcił się, i, w sumie nie wiedzieć czemu, zarzucił chłopakowi na podołek własną łydkę. Przeciągnął się i mlasnął. Mógłby teraz Cottona upokorzyć. Ot tak, dla zabawy. I dla poprawienia sobie humoru, który blondyn psuł mu za każdym razem gdy się tu kręcił, i mówił, że nie ma dla niego żadnego konkretniejszego ułamka długu, jaki mu zwisał. Ale im dłużej na niego patrzył, tym jakoś bardziej odechciewało mu się żartów. Nawet tych okrutnych, a takie zwykle lubił - Pójdziesz do 2 Fingers Social, i powiesz, że szukasz Joe. I nie powiesz, że przychodzisz ode mnie. Powiesz, że przysłał cię Mike Posner. "Peanuts." Rozumiesz?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Cottiemu nie podobało się to, co Jericho robił z twarzą. Bo w przeciwieństwie do tego, co Jericho sądził o Cottiem – Cottie uważał, że Jericho twarz miał ładną. Trochę ziemistą i tytoniową, ale ładną.
Tylko teraz wyglądał brzydko. Jakby lada chwila miał się rozwarczeć; a z pianką wzburzonego w butelce piwa, podsiadłą w kąciku ust – jakby toczył ją z pyska.
Ale to całe kłapanie zębami – i to, że sprzedał mu w łydkę kopniaka, w jakiejś pokrętnej logice sprawiało, że Cottie czuł się bezpieczny. Jasne – Cel Tradat to jeden z tych, któremu mogło odjebać w każdej chwili. Wszyscy to wiedzieli. Jak inne dzieciaki uczyły się, że roślinki „jedzą słońce” i „robią tlen” – dzieciakom z okolicy tłukło się do łbów wiedzę powszechną – że do Jericho się nie skacze.
Już to zresztą mówił – ta cała hierarchia była, wbrew pozorom, mocno przewidywalna. Ta sama, która obowiązywała w stadku trzymającym się Jericho. Dopóki nikomu wewnątrz nie śniły się żadne tam rebelie, wystarczyło znać swoje miejsce. I wiedzieć, że to miejsce jest pod Cel Tradatem. I od czasu do czasu dać się, cóż, zdominować.
Cottie nie miał nic przeciwko; po prostu uśmiechnął się, czując przyjemne ciążenie po przeciwnej stronie kanapy. Lubił bliskość. Nawet taką najprostszą – na przykład w kolejkach (nieważne po co) i autobusach, kiedy ktoś się do niego przysiadał.
Złożył papierek po batonie (równo) i schował go do kieszeni.
Na ekonomię? Nah, nie. Nie dla mnie. – Bywał irytujący z tymi swoimi poważnymi odpowiedziami na niepoważne pytania. Jakby ironia przelatywała mu nad głową.
Druga sprawa: gdyby ktoś, tu i teraz, poprosił Cottona o to, żeby się przedstawił, a potem coś o sobie opowiedział – miałby z tym spory problem. Dzieciaki w jego wieku miały już z reguły jakieś zainteresowania i często całkiem konkretny staż w tych zainteresowaniach. Cottie nie. Nie dlatego, że niczym się nie interesował. Po prostu nie wiedział czym mógłby, skoro za większość rzeczy, które służą za rozrywkę, trzeba było wytrząsać portfele i kieszenie z oszczędności. Nie miał okazji spróbować.
Od czasu do czasu pozwalał sobie więc co najwyżej na takie głupotki, które dało się wpisać w jego budżet (czyli taki, powiedzmy, raczej na minusie, niż powyżej zera).
Nie potrafił, ale lubił rysować (tylko że ołówek zawsze był po prostu ołówkiem, a nie jakimś tam cudem oznaczonym „ileś-ha” albo „ileś-be”). Chodził na pokazy filmowe w plenerze – jeśli nie trzeba było płacić za wstęp, ani za to, żeby na dwie godzinki uplaszczyć tyłek w leżaku. Nieźle radził sobie z igłą (to akurat w South Parku nie był żaden flex) i nicią (w tej kombinacji – już bardziej). Potrafił na przykład czarować miniaturowe cuda; serduszka i gwiazdki, i kwiatki wyszywać na ubytkach wypalonych papierosami i przedarciach dżinsów (na swoich miał fioletową chryzantemkę – po lewej stronie, na wysokości pośladka). W wieku jedenastu lat nauczył się jeździć na rowerze, ale teraz nie miał roweru.
Nie był pewien, czy którakolwiek z tych rzeczy aspirowała do tytułu czegoś, co chciałby o sobie powiedzieć. Ale jednego był pewien.
Jestem za głupi – wyrzucone z siebie jak każdy inny fakt: że ma dziewiętnaście lat albo że jest biały, albo, do wniosku którego zdążyli już dotrzeć – jego matka się kurwi. – Ale wiesz co, kto wie, może kiedyś pójdę. Tylko raczej na jakiś kierunek bez cyferek.
Bo Cottie poza tym, że żył w świecie, w którym tacy jak on podążają za takimi jak Jericho – żył też w świecie, w którym nie zostało już wiele do stracenia. Nie ostało się też zbyt wiele sensu (poza tym, który rządził South Parkiem); więc równie dobrze mógł wierzyć w we wróżkę, kurwa, zębuszkę – i to, że pójdzie kiedyś na studia.
Albo do szkoły, w ogóle.
Zaśmiał się.
Oh, hon. W świecie, w którym i jedno, i drugie prędzej czy później kończy się borowaniem. – A potem westchnął. – „Peanuts”? N-no dobra, jasne. Rozumiem. – Poklepał go lekko po łydce; i tak już zostało. Jego jasna, chłodna i wyżyłowana dłoń na łydce bruneta. Ale nie została tak po prostu. Gładziła opuszkami łuk pod panewką kolana i suwała się, miarowo, wzdłuż goleni; tak jak głaszcze się wylegujące na udach koty, których Cottie głaskać nie mógł, przez alergie.
Ye, sorry.Co się mówi, Cockfuck?Thanks.
Cofnął rękę.
I może było to głupie, co robił, ale było też jego; na szczudełkach palców – jak w zabawach, które rodzice urządzają swoim dzieciakom (czasami dodając wiersze, czasami pieszczotliwie targając potem za ucho albo podszczypują w nos) – krokami paliczków zawędrował wzdłuż uda chłopaka.
A ty?No, w jakim świecie żyjesz?
Osunął się na bok. Jasne, Jericho mógł go za to sprać. Mógł go też połamać. Ale Cottiemu nie zależało.
Tak się łudził.
Ej, Jericho? Jaki jest ten Joe? – Uniósł na niego to swoje błękitne spojrzenie. To zawsze było dziwne uczucie – kiedy patrzył na ciebie ktoś o jasnych oczach. W końcu z reguły bywało na odwrót; to ludzie zadzierali głowy na niebo.

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Ziemistą i tytoniową, tak? Tę twarz? Skórę, cerę, kompleksję - ot, takie słowo do krzyżówki, nad którym, gdyby żyła, jerychowa babcia od strony ojca spłakałaby się z ekscytacji?
W sumie w punkt. Czasem, patrząc w lustro, Jericho sam dochodził do wniosku, że przypomina jeden z tych gazonów, które władze miasta ustawiały przed wejściami do szpitali i pocztowymi witrynami, i do których ludzie pluli, i w których gasili szlugi w oczekiwaniu na wynik biopsji albo realizację awizo. Kiedy był młodszy, i kiedy lubił, gdy mama czesała jego włosy palcami, i kiedy pozwalała mu zakładać swoje perły w duecie z wielgachnymi, watowanymi w ramionach marynarkami ojca, wydawało mu się jeszcze, że całe jego żałosne istnienie ma jakiś sens. Jak South Park.
Albo jak te gazony właśnie. I one też pewnie początkowo myślały, że ktoś je ustawił, tak na widoku, by je podziwiać, szanować, i wypełniać kwiatami, które ściągałyby ku sobie motyle i pszczoły, i uśmiechy przechodniów, i pełne zachwytu okrzyki małych dzieci.
A potem okazywało się, że cała ich egzystencja sprowadza się do wchłaniania plwocin społeczeństwa.

- To wielka mądrość, Cock- “fuck” zostawił sobie, na deser; w jakimś tych słów znaczeniu na pewno, nawet jeśli nie w towarzystwie Cottona - boy. Zdawać sobie sprawę z własnej niewiedzy. Z niewiedzy własnej sprawę zdawać sobie… - Zarechotał z własnego żartu, i do samego siebie; zupełnie poza kontekstem, zupełnie poza rozmową z blondynem. Nie interesowało go, czy chłopiec zczai, że Jerry imitował teraz mistrza Yodę - może tak, skoro chodził na te filmowe spędy pod gołym niebem - czy nie. Ważne, że Cel Tradat sam siebie ubawił, i trochę pocieszył własnym humorem - Więc może na filozofię?
W sumie cholera wie czemu tak mu zależało na znalezieniu, nawet jeśli wyłącznie hipotetycznie, odpowiedniego kierunku studiów dla dziewiętnastolatka. Pewnie znowu chodziło o Sadlera. O to, że - przynajmniej (w mało eksperckim, ale za to całkiem życiowym) - odbiorze Jericho, on akurat miałby w uniwersyteckich gmachach jakieś szanse. W przeciwieństwie do całych tabunów waszyngtońskich dzieciaków - z Jerry'm, i takim Cockburnem choćby, na czele - o spojrzeniach od małego zasnutych brakiem potencjału przekonaniem o własnym braku potencjału.

- Oby tylko borowaniem - Rzucił sennie, opuszkiem palca zataczając równiutki okrąg u wylotu zielonego szkła butelki, i odpływając na moment myślą w jakieś tylko sobie znane miejsce. Potem pociągnął nosem - Peanuts? Nie wiem. - Kłamstwo - Niebezpieczny. - Prawda - Lubi jebać się w dupsko - Przypuszczenie. Z dużym prawdopodobieństwem-prawdziwości. Wypowiedziane tylko po to, żeby napuścić dzieciakowi pietra, ot tak, dla zabawy. Zobaczyć, jak się zachowa. Albo, żeby wyczyścić sobie sumienie zawczasu. Przed faktem.
I móc mu potem splunąć w bledziuchną buźkę cynicznym: no nie powiesz mi chyba, że cię nie uprzedzałem!

Poczuł ciężar - nie oszukujmy się, raczej niewielki, ale też znaczący (coś; czy raczej: coś (Jericho) komunikujący), i chłodny takim chłodem, jakiego nabywa się nie w trakcie jednego krótkiego spacerku bez czapki, ale z czasem; przez lata odbijania się od różnych ramion drzwi zamykających się na nasz widok - jasnego, żyłowatego ciała, osuwający się na jego własne. Poczuł też ucisk podłużnego, sztywnego kształtu za paskiem własnych spodni -
ale nie, nie tam, gdzie można by, heurystycznie, zakładać.
Wypchnął biodra w przód, tym samym unosząc lekko własną sylwetkę, jak i tę pokładającego się na nim dzieciaka. Odstawił butelkę piwa na podłogę. Sięgnął ręką za plecy. Stęknął i chrząknął, i wyjął pistolet, który zaraz odbezpieczył, przeładował i zabezpieczył - nad kiedyś-jajecznym, ale teraz-wyblakłym blondem chłopięcej czupryny, i nad błękitem nieba zamkniętego w diadzie jego tęczówek. Nagle zasnutym takim cieniem, jakby zbierało mu się na łzy deszcz. Podciągnął się na łokciach, przechylił przez oparcie, i przełożył przedmiot pod kanapę, daleko poza zasięg Cottona.
Ale -
  • to nie była jedyna broń, jaką Jerry Cel Tradat miał przy sobie. Ponieważ Jerry lubił broń. Lubił - się - bronić. Cały czas, i przed całym światem. Może nie wiedział, że da się inaczej.
Zatem wyjął, i otworzył -
    • krz-szt!
- scyzoryk, który nosił w kieszeni. I, którego ostrze dosunął, ale nie docisnął (jeszcze?) do odsłoniętej szyi chłopaka; poniżej kanciastej wysepki grdyki; w miejscu, w jakim pod chłodem metalu rozszalał się puls.
- A teraz przestań się do mnie dopierdalać, albo poderżnę ci gardło. Rozumiesz?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Nie, nie załapał.
Nigdy nie oglądał Gwiezdnych Wojen – a i bez tego fakty łączył raczej kiepsko.
Ale i tak się zaśmiał.
I to nawet nie na niby. Zupełnie szczerze: z łaskotkami prężącymi się w brzuchu i ściskiem w policzkach; z kretyńskim, wesołym szczeknięciem odbitym w błysku zielonkawych oczu Jericho. Zresztą, nie rozumiał dlaczego do śmiechu potrzeba było powodów. W końcu to jedna z niewielu rzeczy, która była – tak po prostu – przyjemna. I którą od świata dostawało się zupełnie za darmo.
Przynajmniej dopóki ktoś nie wpadnie na pomysł jak taki śmiech opodatkować.
Dlatego się zaśmiał. Póki mógł i póki było mu do śmiechu – kurczliwie wlepiony w bardzo ulotne podbicie nastroju (krótkie, nietrwałe, jakby chrypliwe – jeśli humor mógł być chrypliwy, ale Jericho cały taki był – cierpki i surowy, i w wąskiej przestrzeni pomiędzy „suchy” a „oschły” – więc czemu nie?) Cel Tradata.
Ale już nie odpowiedział. Po prostu przyglądał się brunetowi – i temu, jak powoli grzęźnie w siedlisku własnych, coraz odleglejszych myśli; Cottie miał wrażenie, że przygląda się definicji jednego z tych naukowych i, dla niego, przeintelektualizowanych założeń. Że Jericho jednocześnie tu był.
A jakby nie było go wcale.
I może zabrzmi to niedorzecznie, bo choć Cottie nie miał pojęcia w jakie rejony zapędził się chłopak – znał tamte miejsca. Sam bywał w nich nie tyle często, co regularnie.
Często i regularnie.
‘S fine – wychrypiał z lekko przygasającym na ustach uśmiechem. Smutny miał ten uśmiech; łagodny łuk rozpięty między kącikami ust. Przybrudzony czekoladą zagarniętą czubeczkiem języka. – To może nie będzie tak źle. Też lubię.
Jebać się w dupsko?
Nie z takimi jak Parole Joe. Ale w okolicy wszyscy wiedzieli, i wszyscy mówili właśnie w ten sposób: że Cottie bierze w dupę. Najczęściej w zamian za nocleg albo jedzenie. Przymus zwykle zaprzeczał przyjemności; ale Cottie naprawdę lubił, kiedy się go dotykało.
I kiedy się go nie brzydziło.
Tego jaki był na zewnątrz, i w środku. W różnych kontekstach.

Złapał Jericho za udo, instynktownie i krucho – w nagłej turbulencji wzniesionego-i-opuszczonego pod nim ciała. „Co robisz?”; zagaił samymi oczami, zafiksowanymi na broni i jej metalicznie szeleszczącym dźwięku. Chłopak nie bał się spluw, ani kastetów. Ani butelek o koronowatych stłuczeniach powyżej szyjki. Widział je wiele razy. To Stany, na miłość boską. I, jak zwykle, South Park.
Ale nieważnie ile razy widział broń. Z brzytwą ostrza przytkniętą do gardła zawsze nabierało się nowych perspektyw.
Przede wszystkim: rozszalały puls, przez Jericho wyczuty pod scyzorykiem, był czymś tak pierwotnym, jak pierwotny potrafi być tylko strach.
Bo Cottie nie musiał kochać-żyć, żeby kochać-życie (szczególnie kochał życie oglądać – przez szkło starych, telewizyjnych gratów i w projekcjach rozlewanych na bieli wielkich ekranów). Jedno było po prostu trochę trudniejsze od drugiego. Ale nie niemożliwe.
Wierzył, że nie. I wierzył, że jeśli do niczego innego – przynajmniej do tego jest zdolny.
Zatrząsł się, skurczył i wbił w przeciwny kąt kanapy. Z tymi swoimi niewymiernymi łapskami, i nogami, i chudym tyłkiem wyglądał jak trącony palcem pająk.
P-przepraszam. Nie chciałem. – Podciągnął nogi pod brodę, z ustami przyssanymi lekko do lewego kolana. Poczuł na wardze smak własnych dżinsów – trochę brudu i kurzu. I pot z własnej skóry, tam, gdzie materiał zdązył się przedrzeć
Wcisnął język w szczelinkę złamanego zęba.
Młody jest w domu? Mogę mu powiedzieć cześć?
Powinien na niego spojrzeć, ale patrzył na ziemię – przez czubki własnych zdezelowanych trampków.

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Jericho musiał być, w takim razie (i wbrew temu, co powiedział mu kiedyś ojciec – to znaczy, że jest durny i nadaje się do niczego – kopniętą angielszczyzną, błędnie przestawiając szyk, i zapominając, żeby między „i”, oraz „nadajesz się”, wepchnąć zaprzeczenie) całkiem obrotny, bo bez trudu wykombinowałby, jak i na śmiech można by narzucić marżę.
Czy wręcz – co uświadomiłby sobie z cichym westchnieniem niedowierzającego samozachwytu – już to zrobił.
Zależnie od własnego widzimisię, bowiem, Jericho Cel Tradat potrafił za wesołość zgarniać haracz. Tajniki tej sztuki zgłębiał podczas nieśmiałej obserwacji takich wirtuozów terroru jak Gruby Eddie Ferryworth z Yesler Terrace, albo wspomniany już wcześniej von Mercer, a trenował potem na rodzeństwie, i na słabszych od siebie dzieciakach z okolicy.
Zwykle, żeby za śmiech (przy tych okazjach najczęściej urwany w połowie; ucięty – jak bardzo cienkim, i bardzo ostrym nożykiem) zgarnąć zapłatę – albo przynajmniej uzyskać jakąś materialną korzyść lub wymuszoną przysługę - wystarczyło kogoś porządnie nastraszyć. Odnaleźć najpierw zasób danej osoby – czyli, na przykład, wypchany dolcami portfel puchnący w wewnętrznej kieszonce marynarki, jakiś konkretny talent (powiedzmy do fellatio, destylacji nieopodatkowanej wódki albo prania pieniędzy) albo znajomości, potem wyczuć, co daną osobę rozbawi – czy żart obrzydliwy, czy absurdalny, sytuacyjny czy filozoficzny czy może raczej jakiś nagły przypływ autoironii (a nikt się nie spodziewał, że Jericho jest do niej w ogóle zdolny), a w końcu zlokalizować w danej osobie słaby punkt. Ten, w którym mieszkał Strach, drzwi w drzwi z Uległością.
I weń uderzyć.

Wtedy wszyscy tańczyli zazwyczaj tak, jak Jericho im zagrał.
No chyba, że – bo i tacy (jeszcze) znajdowali się w South Parku – grali lepiej od niego.
Wtedy to Jerry tańcował (oddając im to, czego zażądali).


Brunet oblizał wargi i wrócił do Cottona spojrzeniem. Chłopak faktycznie miał ten uśmiech zajebiście smutny. Krzywy kabłąk grymasu zaczepiony między półksiężycowatymi dołeczkami w bladych policzkach.
- Taa? – Jakby nie wiedział. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że Cottie bierze w dupę. Niektórzy się z tego śmiali, inni korzystali. Ale prawda była też taka, że wielu zwyczajnie nie było stać nawet na handel wymienny z gatunku jebanie za jedzenie (albo nocleg). Czasem w ogóle łatwiej było kogoś zgwałcić niż zaproponować mu przestrzeń w łóżku (jeśli, chociażby, nie miało się łóżka). I potem pójść do pierdla, żeby tam z kolei samemu dać się rżnąć bez ceregieli; ale przynajmniej z wiktem i opierunkiem w komplecie.
Jerry pół-leżał, i gapił się w sęki na belkach podsufitki, i na tynk odłażący z jednego z kątów mieszkania – Good for you.

Powiedziałby, że nie chciał chłopaka przestraszyć aż tak, ale w sumie byłoby to kłamstwo, więc nie powiedział nic. Wpatrywał się tylko w niego, wychudłego, spajęczałego cherubinka, w róg kanapy wbitego najpierwotniejszym rodzajem strachu. Spodobało mu się to. I chyba nawet zobaczył kropelkę zimnego? potu spływającą spod spiralek wyblakłej czupryny.

- Młody jest u – „swojej matki” – Louny.
Może kulturalniej byłoby wyjaśnić, o kim mowa -
ale tak jak wszyscy w South Parku wiedzieli czym „kim” jest
matka Cockburna, tak i wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, kim jest Louna.
- Poza tym nie będziesz mi się kręcił dookoła dziecka. Kurwa.
Choć pewnie Cotton dogadałby się z Elvisem lepiej, niż robił to sam Jerry. Blondyn wyglądał – zwłaszcza teraz, taki drobny, i mknący spojrzeniem wszędzie, tylko nie tam gdzie powinien – jakby dobrze pamiętał, jak to jest być dzieckiem.
Jericho już zapomniał.

Wstał i wyszedł.







Kiedy wrócił, trzymał w lewej ręce bluzę z logo pumy, brzydką i trochę niedopraną, ale ciepłą (na bank; w porównaniu z tą szmatą, którą miał na sobie Cottie). Potarł twarz, wyczuwając pod opuszką palca nowego pryszcza, dopiero dojrzewającego pod skórą na czole; i zaczątek jęczmienia na dolnej powiece.
- Ja pierdolę. Możesz tu zostać na dwa dni, jak chcesz. Mam towar do popakowania i opchnięcia. Poza tym przydałoby się żarcie. Chuj mnie boli, czy ukradniesz, czy się puścisz za nie, czy coś - Rzucił bluzą nie tyle “do”, czy “w” Cottona, ale na niego - przykulone kolana i przedramiona oplatające je jak drut. Bardziej kościsty, niż kolczasty. Osiadła na nim jak brzydka, tłusta ćma - Na górze jest łóżko. I jak to spierdolisz, to naprawdę cię zajebię, Cotton. No, i dwudziestego masz wypierdalać, bo mam gości. Tak?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Nie, nie.
To przecież nie tak. Cottie nie musiał pamiętać o tym, że – kiedyś tam – zdarzyło mu się być dzieckiem. Przecież nadal miał matkę. Miał matkę, której był dzieckiem. Nieważne więc co twierdziły metryki, daty i akty urodzenia. Od nich, głośniej krzyczały tylko nekrologi i epitafia.
To pewnie dlatego z Jericho sprawy miały się inaczej.
Czemu? Lubi mnie. – Nie, żeby mieli z Elvisem wiele okazji do wspólnego spędzania czasu. Ale tutaj wszyscy się znali.
Tak jak wszyscy znali matkę Cottona.
I tak jak wszyscy znali matkę Elvisa.
A to już jakiś wspólny grunt, na którym zdarzało im się na siebie wpadać; taki sam, jak narożniczek alei dziesiątej i Elmgrove Street, gdzie chłopca widywał często i w wielu wydaniach:
  • z policzkami smaganymi oporem wiatru, kiedy chude, dziecięce giczki rozpędzały (czyjś) rower; z zadrapaniami na wysokości kolan i mokrym nosem, na który zabrakło chusteczek;
    chodzącego w grupach i samotnie – z tornistrem zwieszonym przez jedno ramię i kurteczką ciągniętą za sobą po ulicznym żwirze;
    odstraszającego świszczącym, zbyt dorosłym “spierdalaj” – milczącego, całkiem – i witającego go cichym mruczando wybąkanym pod nosem, “cześć, Cottie”.
Czasami się przy mnie nawet śmieje.
Chciałby powiedzieć: “masz fajnego syna”; ale takie słowa, tutaj, nigdy nie brzmiały jak komplement. Brzmiały jak groźba (i jakiś wstęp do następującego po nim “byłoby szkoda, gdyby-”). A do Cottiego groźby pasowały tak, jak do Jericho pasował na przykład surdut, opera, dobre wychowanie albo ładne słowa.
Czyli wcale.
To dobry dzieciak.
Taki, którego w innych okolicznościach nazywałoby się “zdolnym, ale z niewłaściwymi wzorcami”. Bystrym, ale pod złym wpływem.
Taki, który mógłby nabrać ogłady i radzić sobie w wielkim świecie –
  • a zahartuje się po to, żeby przeżyć w zapchlonej klitce południowego Seattle.
Ale w obu przypadkach – zajdzie daleko. I będzie w tym dobry.
Bo to dobry chłopak.

Cottie nie zadawał pytań na temat gości. Jak chwyta się boga za nogi (i to jeszcze, do diabła, w jego własnej świątyni), to nie wypada szarpać, bo może odkopnąć. Wszyscy to wiedzieli.
Wiedziała też przetrącona łydka chłopaka.
Właściwie w ogóle się nie odzywał. Podziękował tylko za bluzę, w którą prędko się wtopił; odrobinę za dużą w torsie i za krótką tam, gdzie rękawy nabiegały pod wypukłości nadgarstka.
To nic. Była miękka. I ciepła. I na tyle szeroka, że kiedy obrócił się na bok – mógł obciągnąć nią własne kolana.
A potem zasnął, zupełnie zapominając o papierku po batoniku wciśniętym na tyły spodni i nietkniętym piwie.

Obudził się dopiero wieczorem – i wyszedł tylko na chwilę.
Tak jak Jericho. Wstał i wyszedł. I, podobnie jak on, nie wrócił z pustymi rękoma.

Wrócił z pudełkiem pizzy od spodu przesiąkającym tłuszczem z ciasta zalanego sosem pomidorowym i serem, grzejącym zziębnięte palce.
Za te dwadzieścia zaoszczędzonych dolców, którymi Jericho mógł wzgardzić, ale którym teraz – Cottie miał nadzieję – nie zamierzał odmówić. Pod postacią ciepłego posiłku, który – trochę głupio – był, jak na dziewiętnastolatka, luksusem idącym w parze z wyrzutami sumienia. Nieodżałowanym po kwadransie drogi, ale wybaczonym przez żołądek.
Byłoby fajnie, gdyby mogli obejrzeć coś w telewizji, ale nie naciskał. Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy Jericho miał kablówkę.

-
Było po północy, kiedy wyszedł z łazienki, i kiedy otworzył – przezornie i tak zawsze uchylone drzwi – od sypialni Jericho. Kiedy stanął we framudze drzwi jak obraz nędzy i rozpaczy; vibrato trzęsących się kolan, bladą skórę postrzępioną stojącymi na sztorc, białymi włoskami, ciężar wymoczonych wodą, blond kędziorków na głowie i szczęk zębów przemytych palcem z warstewką wykradzionej, miętowej pasty.

I kiedy uklęknął przed łóżkiem; bez spodni, ale w bluzie i slipach, i skarpetkach (jedna naciągnięta po kostkę, druga; zrolowana w pół stopy).
Mówił szeptem, a wyglądał, jakby się modlił.
Jericho?
Oparł łokcie o materac.

Cisza była głęboka i gorzka, i choć powinna smakować miętą – aromat miała raczej metaliczny i ciężki.
A jak już przyjdą tutaj ci goście…? – Pochylił się. Skubnął zębami pościel. Potarł o nią nosem. – Nic ci się nie stanie, prawda?

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

- A z ciebie co, kurwa, za pedałgog? - Zanim parsknął nad Cottonem, zwiniętym w kłębek - jak, na przykład, kłębek waty (niby cukrowej, a jednak jakoś nadspodziewanie gorzkiej, pewnie od wszystkich tych spalin, które South Park co dzień wyrzucał w wypłowiałe niebo zawisłe nad swoimi dachami) - i zatopionym we śnie, zdążył rozrechotać się śmiechem nad własnym głupim, i raczej mało zjadliwym żartem.
Chodziło o to, że Jericho nie lubił słów. Często się w nich gubił. Było też trochę takich, jakich nie rozumiał. A kiedy Jerry czegoś nie rozumiał, zwykle się na to wkurwiał, i miał ochotę roznieść to w drobny mak. Jego siostra znała się na nich lepiej. Albo jego matka. I babka - ta, która naprawdę mówiła w trzech różnych językach, i w każdych potrafiła zrobić kogoś na sto, dwieście dolców za jednym zamachem.
Ale czasem udawało mu się poprzestawiać je (te słowa), albo ponaginać tak, żeby nabrały innego, zwykle obrzydliwszego sensu. Wtedy się śmiał. Jak dzieciaki, które z nudów grzebią sobie w nosach i porównują to, co uda im się wyłowić. I jak dorośli mężczyźni, którzy podziw, tęsknotę i zazdrość, potrafią wyrażać tylko poprzez obsceniczność krótkich, niewybrednych komentarzy rzucanych sobie nawzajem jak ochłapy mięsa. Tak się śmiał.
Tak, jak teraz.

Potem przestał.

- Cocksucker, wy-pier-dalaj! - Powiedział w końcu, gdy już wystarczająco nasłuchał się o tym, że jego dziecko jest dobre. Zdenerwował się, bo się z Cottonem nie zgadzał. Nie uważał bowiem, że na tej ziemi w ogóle może wyrosnąć coś dobrego. On sam na niej wyrósł. On, i jego rodzeństwo.
Tutaj, pod tą szerokością geograficzną, każdy plon był nadgniły z definicji.
I chociaż kazał Cottonowi spadać -
  • przed chwilą przecież pozwoliwszy mu zostać
    • - w końcu sam się wyniósł.
Nie zostawiłby go w domu samego, przecież nie ocipiał, ale wiedział, że blondyn - choćby chciał - nie znalazłby na terenie sto-trzynastki niczego, z czym opłacałoby mu się nawiać (a potem oglądać przez kościste ramię do końca swoich zasranych, zabiedzonych dni). Wyszedł więc - teraz jedynie po schodach. Na pięterko, po którym żałosne skrzypienie niewymierzonych stopni (takich zatem, na których łatwo można było się poślizgnąć, od których używania bolały plecy, i które stawały się największym wrogiem Jerry'ego, gdy wracał do domu najebany, wspinaczkę w stronę sypialni zmieniając w drogę krzyżową, z jedną cierpiętną stacyjką wpisaną w każdy kolejny schodek) niosło się jeszcze długo po tym, jak człowiek dotarł pod właściwy adres (jedno z trojga drzwi). Potem zaszył się w pokoju. Porozmawiał z paroma osobami - przez esemesy, z użyciem niepozornego, starego flip-phone'a na kartę. Zjadł pół paczki chipsów, które miał skitrane przy łóżku. Pomyślał, że mógłby sobie strzepać, ale zmęczył się samą fantazją.

Na dół zwabił go zapach ciepłego jedzenia.
Ciepłego jedzenia, którego nie przyrządził sobie sam (czyli takiego, którego nie wepchnął - w powywijanej na brzeżkach, aluminiowej tacce - do mikrofali, i nie wyciągnął z niej po dwóch albo czterech minutach).
Ciepłego jedzenia, które Cotton musiał podrzucić tu na chwilę zanim nie zniknął za drzwiami łazienki. Ciepła, ociekająca tłuszczem pizza to nie była mrożonka z Walmartu. Pizzy nie dało się ukraść. Co oznaczało tyle, że tę pizzę, Cotton Cockburn musiał kupić.
Za pieniądze, których Jericho od niego nie wziął. Ale to wcale nie znaczyło, że ich nie chciał.

I to wkurwiło go jeszcze bardziej niż Cockburn wymądrzający się na temat jego dzieciaka. Cockburn, któremu dał bluzę kupioną kiedyś Baby'emu, i przez Baby'ego wzgardzoną. Cockburn, który teraz zżerał mu pastę do zębów, i pewnie srał w jego sedes.
Cel Tradat zacisnął palce na kartonie, ciepłym i wilgotnym od soli i oleju, którymi pocił się ser ściekający po cieście, i pomyślał, że mógłby teraz gnoja skopać.
Ale zamiast tego po prostu wypierdzielił całą tę jego żałosną, dziewiętnastoletnią ofiarę z węglowodanów i taniego, jakby plastikowego w smaku cheddaru, do śmieci. Tak, żeby blondyn nie przegapił tego widoku, gdy po rozwrzeszczanych schodkach w korytarzu zejdzie na dół rano.
Wzgardził jego poczuciem winy. Tak, jak gardził własnym.
  • Żeby mieć poczucie winy, trzeba było mieć sumienie.
    • A sumienie nikomu w South Parku nie wyszło jeszcze na dobre.
  • Jeśli więc Cotton chciał utrzymać się tu na powierzchni - z dala od mulistego dna, które takie małe, połyskliwe rybki jak on wciągało w siebie niczym bagno - powinien wyzbyć się go jak najszybciej. Nie zastanowił się tylko jakoś, czemu tak mu nagle zależy na cottonowym przetrwaniu.


Kiedy Cockburn wsunął się do jego sypialni jakieś pół godziny, czy czterdzieści minut później, Jericho czuł się już nieco lepiej. Leżał na łóżku w ciemności rozproszonej tylko błękitnym światłem ekranu iphone'a (starszego modelu, ale bez spękań - kupionego niedawno od kogoś za pół ceny, i paczkę papierosów), i oglądał filmiki na TikToku. Dupy o kolorowych włosach i obwisłych cyckach, rozprawiające o feminizmie. Jakiegoś starego aktora, który postanowił zostać joginem i nauczać o piątym, szóstym, i siódmym zmyśle. Sto trzydzieści sposobów na to, jak ugotować perfekcyjne jajko, albo zrobić kurczaka w panierce jak z KFC, ale taniej, i z mniejszą szansą na otłuszczenie wątroby. Miał na sobie spodnie od dresu; w uszach białe słuchawki ze splątanym kabelkiem. Był trochę zmęczony. Pachniał czipsami i piwem.

Cotton klęczał u stóp jego łóżka, i wyglądał jak duch, który się modli.

- Czy ciebie popierdoliło? - Jerry zerwał się do siadu. Wyrwał sztyfcik lewej słuchawki z ucha, przy okazji drażniąc mieszkającego tam od paru dni pryszcza - Kuźwa, Cotton!
Jakby nie znał innych słów. Kurwa, Cockburn. Cotton, kuźwa. Cottie, ja pierdolę!
- Jacy g - Zaczął. Potem znowu się roześmiał. Zauważył, że przy blondynie śmieje się częściej. Ale niekoniecznie w dobry sposób - Cockburn, tell me something - Sumfin' - What's your fucking problem, man? Do you have, like, undiagnosed mental issues? Are you nuts? What the hell is it that... - Zorientował się, że sam klęczy. Na łóżku; dłońmi wsparty o materac tak, by zawisnąć nad przycupniętym na podłodze chłopakiem - ...that you want from me, huh? You're sick. You're sick, and you should be treated.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Dno wcale nie było takie złe – i na pewno nie było najgorszym, co mogło go spotkać. Szczególnie w zimy podobne tegorocznej – z temperaturami lecącymi na łeb na szyję – z temperaturami poniżej zera – z temperaturami, pod których przymusem trzeba było odmrażać sobie tyłek nie tylko na dworze, ale i w nieogrzewanych wnętrzach mieszkań.
Dno miało to do siebie, że pozwalało przeżyć – nieważne, czy miało się na myśli cztery stopnie Celsjusza, które rybkom takim jak Cottie zapewniały w zimę podstawy przeżycia, czy rzeczywistość obdartą z metafor – i to, że na granicy przetrwania naprawdę łatwiej było funkcjonować wtedy, kiedy nie miało się już czego stracić (i czego odebraniem nikt nie był więc zainteresowany, i nikt nie zaprzątał sobie głowy). Na takich jak Cottie szkoda było zachodu.
Powierzchnię zostawiał tym, którym chciało się o nią walczyć.
Cottie, pod tym względem, był pacyfistą.
Cottie wolał mieć też obolałe sumienie – tam, gdzie Jericho trzymał blizny po jego ekstrakcji (a usuniętego z taką apatią, jakby chodziło o wyrwany ząb, z trzydziestoma jeden w zapasie) – i pizzę, w miejscu, gdzie nad ranem będzie z brunetem trzymał głód.
Zanim nie zapędzi się do kuchni. Cottie nie będzie miał tego Cel Tradatowi za złe. Jasne – ściśnie go w gardle i w którymś z serc; wolałby przecież, żeby Jericho się zezłościł – i żeby w tej złości na niego nakrzyczał, albo go uderzył. Jedzenie wydawało się Cottiemu ważniejsze od paru siniaków, o których prędzej czy później i tak by zapomniał.
Nie lubił marnować jedzenia. I nie zamierzał – gotów nad ranem zanurzyć dłoń w odpadkach, odratowując zimny, zatłuszczony kawałek ciasta, którym potraktuje własny brzuch jak bombą złożoną głównie z kalorii i glutenu. Brzuch, który w przeciwieństwie do Jericho, będzie mu wdzięczny – i niewybredny.

Chciałby spojrzeć przed siebie – najlepiej nigdzie – w jakiś pusty, odległy punkt z odpryskiem farby na ścianie albo rozprutą tapetą, o którą kiedyś zahaczyło się rantem przenoszonego stołu czy dostawionego krzesła. Niestety, przed sobą miał tylko Cel Tradata i rozmytą w ciemności plamkę tatuażu poniżej prawego obojczyka.
Nie mów tak… – Przekrzywił głowę. Próbował przeczytać zlepek wyblakłych, przesadzenie ozdobnych liter (które widział po raz pierwszy, i od których nie mógł oderwać wzroku), ale nawet na czystej kartce z liniową podziałką było to dla niego wystarczająco trudne. – I’m not sick. I’m just- I-
Zbyt często straszyli go takimi rzeczami. Na przykład kiedy jeszcze nie był pełnoletni – i kiedy chodził do szkoły, i od czasu do czasu stawiał się na zajęciach (głównie po to, żeby zaliczyć soczystą notkę o tym, jaki jest nieprzystosowany, niedouczony i tkwiący w zaległościach, których na tym etapie nie dało się już nadgonić).
Straszyli go, że jego matka, poza byciem kurwą, jest też narkomanką i musi się leczyć (nieprawda). Że trzeba go zabrać (to też chyba nie – skoro nikt go, nigdy, nie zabrał).
Uniósł spojrzenie na bruneta. Cottie był od niego niższy i wątlejszy, ale teraz, przede wszystkim, poczuł się po prostu mały. Było mu zimno i od czasu do czasu drżał, podtopiony zagarniającymi go falami dreszczu.
Ja tylko… – Tarł językiem o zęby. Były czystsze niż zwykle i dziwnie gładkie, i ładnie pachniały. Świeżo. – Nie chcę żeby ci się coś stało. To źle? – Pociągnął nosem, podrapał się po nim i skubnął palcami pościel. Jeszcze raz.
Znowu.
Znowu na niego nie patrzył.
I nie chcę spać w jego łóżku.
Mówił co prawda o Elvisie.
Ale myślał nie tylko o nim.

autor

cottie

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Jericho Cel Tradat czasem nie mógł doczekać się momentu, w którym – jeżeli dożyje – skończy trzydzieści pięć, albo czterdzieści pięć lat, i zapomni wreszcie
  • jak to jest
    • być
      • chłopcem.
Pamiętając bowiem co to znaczy – być dzieciakiem, i być wyposzczonym z bliskości tak potwornie, że gotowym się jest szukać jej w śmietniku, gdzieś koło przestudzonej pizzy zalanej nadjełczałym już serem, w rynsztoku, nieopodal własnej matki i innych matek, które media nazywały "pa-to-lo-gicz-ny-mi!", i wyłącznie pod nietrafionymi adresami (to jest, pod adresami należącymi do takich jak - dziś - sam Cel Tradat) - trudniej przychodziło mu się wyzbywać empatii.
A empatia – trochę jak sumienie – zwykła wszystko komplikować.

Pociągnął nosem, i prawie się nie poruszył; tylko mięśnie jego ramion zamigotały w krótkim skurczu. I źrenice - one także drgnęły, a potem wpadły w miarowy suw, od lewej brwi Cottona do prawej, niczym obciążnik starego, przyrdzewiałego nieco zegara. Im bardziej chłopak na niego nie patrzył, tym bardziej Jerry nie mógł chciał odwrócić od niego wzroku.
- Przecież nie musisz spać w jego łóżku.

On także nie mówił o Elvisie. Ale nie mówił, też, o sobie.

- Wystarczy, że dasz mu się zerżnąć. To (chyba nie aż tak) źle?
Gdyby kpił - a więc gdyby ton jego głosu był kwaśny i sykliwy - może Cotton dostałby to, czego chciał (albo przynajmniej to, co wolał od wyrzucania jedzenia): sążnisty, celny cios, policzek wymierzony bez taryfy ulgowej, choć i bez najkrótszego chociaż ruchu dłoni.
Ale Jericho nie kpił.
Jericho mówił do Cottona - przycupniętego w nogach łóżka, wczepionego nadsiniałymi chłodem palcami w zbyt-dawno praną pościel - z pewnym rodzajem... No, jeśli nie współczucia, to przynajmniej pożałowania. Pomyślał, że za dzień albo dwa blondyn będzie musiał stąd pójść, i skurwić się za skrawek materaca, i za dach nad głową. Pomyślał, że to smutne. Pomyślał, że nie chciałby być na jego miejscu.
- Mówiłeś, że lubisz.
Chyba nie chciał go upokorzyć. Chyba chciał go pocieszyć.
  • - Ja tylko… nie chcę, żeby ci się coś stało.
    Za późno, Cottie.
Wstał. Niedoszlifowane, chłodne deski zaskrzypiały pod jego stopami gdy dotarł do ustawionej pod ścianą komody. Łypnął na Cottona przez ramię; w ciemności białka jego oczu błyskały jak latarnia morska. Ale nie taka, ku której chce się płynąć.
- That doesn’t answer my question, though. I didn’t ask what you need for me – Kolejne słowa wymawiał powoli, starannie. Bo o Cottonie mówili różne rzeczy. Tak, to, że lubi w tyłek. I, że jego matka jest taka i owaka. Ale czasem mówili też, że Cockburn jest opóźniony, albo ociężały (Jerry nie był pewien; blondyn w zasadzie wydawał mu się być dość szybki – w odruchach ciała, które usuwało się z drogi przeczuwając cios, i kryło w cieniach, gdy czuło się nieproszone, i lekki – z tymi kośćmi, które uchodzić mogły za pneumatyczne, jak u ptaków). Ale to samo mówili o jego synu, chociaż kiedy Louna poszła z nim do lekarza we Fremont (bardzo, swoją drogą, drogiego skurwysyna), okazało się, że Elvis ma ADHD, dysleksję, i może być na spektrum - chociaż na jakim, to Jerry nie był już pewien. Dlatego Cel Tradat zwolnił. Bo może Cottie też był na spektrum.
Na pewno, w każdym razie, wyglądał (teraz) jakby był na granicy.
- I asked what is it that you need from me, Cotton? What is it, huh? - Wyłowił z szuflady ręcznik, i bokserki, które w odpowiednim świetle i nastroju uchodzić mogły za czyste. Podszedł do drzwi, i zahaczył dłoń o klamkę.
- Was it hot, at least? – Spytał takim tonem, jakim w sobotę rano pytali siebie nawzajem chłopcy ze Złomowiska, wracający z nocek z różnymi dupami z Fauntleroy, Roxhill i Riverview. Ale pytał o coś zupełnie innego - The shower you took. Did you take a hot one?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Fakt.
Jericho miał rację. Cottiemu zabrakło natomiast argumentów (głównie dlatego, że musiałby wtedy zaprzeczyć samemu sobie – i temu, co tak odważnie konstatować próbował raptem kilka godzin temu, na kanapie – i wcześniej, prześlizgując się palcami do rozporka własnych spodni).
Dlatego kiwnął głową. Tak.
Lubię.
Nic więcej; rzucone od niechcenia – wstydliwie i cicho, ale za to w bezpieczny sposób pozostawiając sprawy takimi, jakimi były. Rzeczywiście – trochę jak dziecko, które nie potrafiło zdecydować się na jedną wersję – a zmieniało ją tylko dlatego, żeby zwrócić na siebie uwagę. I żeby można było zadawać mu pytania – na przykład takie: „to jak to w końcu z tobą jest?”. Sam już nie wiedział. Może nigdy się nie zastanawiał.
A może zwyczajnie odpuścił. Często to robił. Nieważne, czy Jericho chciał go upokorzyć, czy pocieszyć – pozwoliłby mu dziś na wszystko.
W końcu wystarczy, że da się zerżnąć. Pocieszył się, że to tylko parę nocy – i że później, kto wie, może będzie mógł wrócić do mamy. Albo że ona wróci do niego; wydana mu obcymi rękoma.
Póki co był jednak tutaj, a nie tam (w Delridge).
Tutaj: zakasłał w rękaw bluzy, spojrzeniem śledząc pokojową (od pokoju-pomieszczenia, nie stanu pozbawionego wojny; ta w Jericho toczyć miała się już chyba zawsze) wędrówkę bruneta. Faktycznie, w ciemnościach błyskały białka oczu. Ale błyskał też niewielki krzyżyk – przez niektórych noszony jak ozdoba, przez innych – jak wpinka u obroży. Taka z wygrawerowanym na niej adresem właściciela, pod który można byłoby zwrócić zagubionego psa.
Albo zbłąkaną owieczkę.

Wiecie, Cottie nie za bardzo wierzył w Boga. Tak naprawdę chyba niewiele o Nim wiedział. Nie miał skąd. Jego matka (matka Cottiego, nie matka Boga) była kurwą, a nie dewotką – na Stworzycielu już dawno postawiła krzyżyk, skoro niebo mogła sobie załatwić za życia doczesnego – i to bez przechodzenia przez cały ten cyrk Sądu Ostatecznego.
Wystarczył dobry towar.
Biblia była za to dla Cottiego wyłącznie dużą, ciężką książką o cienkich, ale za to gładkich i bardzo przyjemnych w dotyku stronach (podobało mu się, jak miękko szeleściły, przekładane liźniętą opuszką palca – i że ściany tekstu brane pod słońce prześwitywały jak witraże). Tylko że nie potrafił jej czytać – nawet jeśli łączył literki w słowa (po-wo-li, sy-la-ba-mi), a słowa – w zdania – i tak nie miały one większego sensu. Jak wszystko, co trzeba było uprzednio poddać interpretacji.
Zostawał jeszcze kościół. Ale w kościele było zimno i ciemno – i to sprawiało, że Cottie z jednej strony walczył z przemożną potrzebą rozdziawiania ust w ogromnym zie-e-eeewaniu – i chęcią, żeby na jednej z drewnianych ław zwinąć się w kłębek, i zasnąć. Poza tym nie lubił wszystkich tych ikon i obrazów ze smutnymi i pełnymi boleści twarzami. Więc tam też nie chodził.
Gdyby jednak Cottie wierzył – tak, jak wierzą w Boga głównie dzieci – bo wiarą okrojoną z dorosłości… pewnie uznałby Jericho za anioła stróża. Niekoniecznie swojego. Może Elvisa.
Może Yosefa.
Sęk w tym, że o ile nie była to prawda – nie było to też do końca kłamstwo. Jasne – o ironio – z Jericho żaden był cherubinek o jasnych, kędzierzawych włosach; ani o łagodnym, trochę płaczliwym spojrzeniu. Ale – t u t a j – w miejscu, z którego ludzie sami zdążyli eksmitować Boga (zwykle zamiast rzewnych pożegnań odprawiając go wznosem środkowego palca), musieli też przejąć jego obowiązki. Na przykład decydować komu i co się odpuszcza. A czego nie.
I don't know. – Potarł policzkiem o ramię. – Then could you promise me you’ll be fine? – Wspiął się na łóżko; w każdej chwili gotowy, żeby z niego zejść. Zeskoczyć. Dać się zrzucić.

Spojrzał na dłoń chłopaka. Tą, którą trzymał na klamce.
Yeah, it was… hot. – Bez przekonania. Gdyby faktycznie mówił o jakiejś dupie – to mówiłby tak, jakby nad ranem – wyłowiona z pościeli – okazała się mniej atrakcyjna, niż poprzedniego wieczoru podpowiadał mu alkohol. I jakby musiał teraz bronić swojego honoru. Gdyby Cottie był chłopakiem ze Złomowiska. I gdyby lubił dziewczyny.
Ale nie był. I nie lubił. Więc położył się tylko na brzuchu, ze splecionymi ze sobą nogami – dwie cienkie łoziny owinięte wokół siebie jak laska Asklepiosa.
Potem zamilkł. Na chwilę.
Po dłużącej się ciszy jego głos zawsze brzmiał łagodniej. Zbyt delikatnie.
I like your tattoos.

Zastanawiał się, jak pachnie jego poduszka – ale bał się sprawdzić. – Bolały? – Zamrugał. – Gdzie najbardziej?
Być może gdyby Cottie należał do odrobinę mądrzejszego sortu, zapytałby o ich znaczenie. I historię. I o to gdzie zaboleć musiało najpierw, żeby potem zabolało na skórze.
Ale Cottie nie był mądry.
Inteligentny też niezbyt. Nie był nawet bystry.
Może przy odrobinie szczęścia – "opóźniony" także nie.

Czym – oprócz chipsów i piwa (je Cottie czuł wyraźnie) – pachniał Jericho Cel Tradat?

autor

cottie

ODPOWIEDZ

Wróć do „113”