21 września 2033; wciąż to samo, pochmurne Seattle
Miała jedenaście lat.
– I siedem miesięcy.
– Tak, Janey, „i siedem miesięcy”; bo, jak się okazywało, w tym wieku miesiące miały jeszcze olbrzymie znaczenie. Przynajmniej dopóki nie przekroczy się tej granicy, w której cyferki zaczynają pędzić jak szalone. Harper, na przykład – mając, ma się rozumieć, CZTERDZIEŚCI TRZY LATA-
– Czterdzieści dwa!
– Chryste, Jackie, dosłownie j u t r o masz urodziny. Mógłbyś tak nie paniko-
– CZTERDZIEŚCI. DWA.
Okay, nieważne; mając czterdzieści dwa lata, ostatnie na co miał ochotę, to zaprzątać sobie głowę sumowaniem miesięcy – sztucznie opóźniając proces starzenia tak, jak próbuje się odroczyć tego starzenia efekty. Pielęgnacyjnymi rutynami prowadzonymi przed snem, zawierającymi w sobie: oczyszczanie, masowanie, nakładanie – maseczek, kremów, olejków i całej reszty specyfików, którymi zastawione były co najmniej dwie z łazienkowych półek.
Ale tym razem, tak dla odmiany – głównym bohaterem była Mary-Jane.
Miała jedenaście lat i coraz częściej przypominała o tym, że już wkrótce (serio, „już-już, za chwilę”; czyli dokładnie tak, jak reagować będzie na każdą prośbę o wyniesienie śmieci, pozmywanie naczyń albo posprzątanie pokoju) stanie się nastolatką. Wszyscy byli tego zresztą świadomi – w końcu taka już kolej rzeczy.
- Chociaż Zachary nadal nie mógł w to uwierzyć. Chyba nawet bardziej niż Charlotte i Harper-Jack. Przecież jeszcze do niedawna ten dzieciak nie potrafił poprawnie formułować zdań; nie miał ż a d n e j osobowości, potykał się o własne nogi, często płakał – jeszcze częściej wybrzydzał. Był marudny, wymagał całodobowej opieki. Znowu płakał. A potem, któregoś dnia – to jest, dokładnie, w trzydziestym-pierwszym, Zachary zorientował się nagle, o drugiej nad ranem (przed laptopem: z kubkiem kawy i snem usilnie wyskubywanym z kącików oczu), że uczy się zasad futbolu. Bo Mary-Jane grała w szkolnym klubie – i na następny dzień miała rozegrać swój pierwszy, debiutancki mecz; a on obiecał przyjść, więc głupio byłoby nie wiedzieć co się tam, u licha, dzieje. Wystarczy, że ledwo rozróżniał rzut „wolny” od „karnego”.
I uczył się cierpliwie. Nawet jeśli mała M-J za jakiś czas futbol zastąpiła lekcjami gry na pianinie, pianino zamieniła na rower, rower na balet, balet na, cóż-
– Tylko może nie z pracy domowej, co?
Mary-Jane wywraca oczami.
– Wiesz, jak dobrze pójdzie to za miesiąc będę zdawać na pomarańczowy pas – mówi i uśmiecha się, i podskakuje z nogi na nogę – i ze śmiesznym opóźnieniem podskakuje także przewiązany ciasno kucyk; z czerwonym, ufarbowanym pasemkiem (zrobili sobie – ona i Dweller – takie same).
– Aha. – Kiwa głową. – I co, stresujesz się?
– Nie-eee. Tylko chyba gdzieś zgubiłam ten pierwszy… wiesz, ten biały? Szukałam już, kurczę, wszędzie. Razem z mamą przetrząsnęłyśmy cały pokój. I nic!
Więc Zachary (kątem myśli obliczając właśnie ile czasu potrzebują na odebranie tortu i powrót do domu; i przypomina sobie też, że musi jeszcze przedzwonić do Charlotte – dopytać czy pojawi się sama, czy z tym-) hmmm?
– Zgubiłaś? – Szczerze, głupio, natychmiast – i prawie bezbronnie: – Nie no, przestań. Może tata pożyczył?
– Po co tacie mój-
Co?
– Uh- co? – Otwiera szerzej oczy. Patrzy na nią, śmieje się. – Nie mam pojęcia. A czemu nie? – I od razu, żeby załatać sekundę ciszy, w którą Janey mogłaby upchnąć dociekliwość kolejnych pytań. – Na pewno nie jest ci zimno? Zakładaj bluzę. Zawiewa dzisiaj, a ty jesteś- patrz, no – zapuszcza się palcem za kołnierz jej koszulki, tuż poniżej linii włosów, a powyżej karku – cała spocona! A zaraz będzie jeszcze gorzej… ścigamy się do samochodu?!
– TAK.
Biegała szybko. Ale, jak to dziecko – niezbyt ostrożnie. Więc, Zachary, we własnym truchcie (w tempie „taryfy ulgowej”; ale i z głupim, wewnętrznym, ciepłym niepokojem – że, jak tak dalej pójdzie – ich wszystkich zostawi w tyle), zdążył tylko rzucić za nią ostrzegawczym „Janey, ale uważaj, bo zaraz w kogoś-!”.
Czarnowidztwo spełnia się w trybie na życzenie, bo młódka faktycznie zerka przez ramię na Zacha i nie patrzy przed siebie, i tuż przy ich zaparkowanym, czarnym jeepie, na jej drodze wyrasta kobieca sylwetka.
– … wpadniesz...
– Wooow, przepraszam!
Szatyn wzdycha – i jeszcze podchodząc do dziewczynki, jest skupiony tylko na niej. Upewnia się, że nic jej nie jest, szczypie ją w ucho, klepie po ramieniu. Potem podnosi wzrok. I chyba nie za bardzo może uwierzyć.
– Terry? – pyta, ale wie. Chrząka, uśmiecha się. Milczy przez chwilę – i po prostu patrzy.
– Rany boskie. Uh- dobrze wyglądasz. – I, mimowolnie, spojrzeniem zahacza o tę miniaturkę, ręką-w-rękę, wczepioną w Teresę. Dziecko ma może pięć lat i jest śmiesznie drobne; w tej nieśmiałości, którą podłapuje się na rok albo dwa przed pójściem do szkoły.
To głupie. Zdać sobie sprawę z tego, jak bardzo się zmienili.
C h r y s t e .
– Przedstawisz nas sobie?