WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

55.

Zazwyczaj nie prosi o pomoc. Zazwyczaj radzi sobie sama. Zazwyczaj nie płacze razem z dzieckiem, zagłuszając je tym, a to już naprawdę nie lada wyczyn. Nie mogła już dłużej trzymać tego w sobie, a pierwszy na myśl przyszedł jej Harper. Chciała trochę pokazać Harperowi, że rodzicielstwo to nie tylko słodkie uśmiechy i pachnące ciałko mlekiem. Pragnęła też, by był z nimi w trudnych chwilach, a on potrafił uspokoić Charlie jak nikt inny. Agatha akurat chorowała, a Phoenix miała dyżur w szpitalu, więc złożyło się idealnie. Przeczytała za to mnóstwo forów na temat gorączek dzieci i płaczu, lecz to wszystko było absolutnym błędem. Wyszło, że Charlie ma raka, chociaż nie karmi piersią, ale mimo to przekazała dziecku komórki rakowe. Załamała się.

Nie myła się chyba od trzech dni, jako zwiastun najgorszych chwil Janey. Nie puszczała jej, płakała jak na zawołanie i coraz to głośniej. W nocy nawet nie było mowy o spaniu, a w dzień miała jedynie krótkie drzemki, przez co dziewczynka ze zmęczenia irytowała się właściwie wszystkim (Charlie razem z nią). Dzięki temu zapomniała chociaż o swojej zazdrości o Harpera i jego chłopca; liczyła jednak na to, że tym razem Dweller zajmie się swoim własnym dzieckiem, a nie obcym. Chyba jeszcze nigdy nie oczekiwała go z taką niecierpliwością. Wpadła w rytm bujania córki w swoich objęciach i wyglądała przez okno przez godzinę i czternaście minut po napisaniu wiadomości do Harpera. Później musiała usiąść, co nie zostało dobrze przyjęte przez pomiot Szatana, ale udało się, że zasnęła na pół godziny. Oczywiście musiała wtedy siedzieć w bezruchu.
Macierzyństwo było trochę jak pole minowe – tak to zapewne określiłby jej mąż, gdyby dożył ich drugiego dziecka. Pełne pieluchy są jak ukryte miny, które atakują z zaskoczenia; płacz uderza nagle jak fala uderzeniowa po wybuchu; uśmiech dziecka za to staje się wschodem słońca po całej nocy bombardowania. Pytanie tylko: czy Michael poradziłby sobie z przeniesieniem takiej traumy na własne potomstwo? Czy byłoby gorzej, czy może odzyskałby swoje dawne życie i rzuciłby alkohol? Oj, raczej nie.
  • A czy Harper poradzi sobie, gdy zda sobie sprawę, że to nie takie proste? Że to wszystko kosztuje o wiele więcej niż ten cały cholerny dom? Zdrowie się traci przy tej całodobowej robocie, zmysły się traci i ponownie zakochuje w swojej odwiecznej miłości. Ryzykowna gra, gdzie ziemia drży i niebiosa grzmią niezależnie od podjętych decyzji. Ponownie więc: czy Harper da sobie radę? Czy uratuje Charlie z zatapiania się w ruchomych piaskach?
Najpierw usłyszała ciche zamykanie drzwi, a następnie nieznaczne skrzypienie trzeciego i siódmego schodka na piętro. Wiedziała, że to Harper, bo tylko on miał klucze. Ulga, jaka na nią spłynęła w tej chwili była niewyobrażalna. Mary-Jane leżała na środku łóżka, jedząc w końcu z butelki mleko, a Charlie wyciągnęła się obok córki, z podpartą głową na dłoni. Gdy tylko zauważyła Harpera w progu pokoju, uśmiechnęła się przez łzy. Zmęczenie robiło swoje – jedyne na co miała siły to płacz. Janey, wyczuwając Harpera, spojrzała w jego stronę i zawierzgała nogami, odtrącając butelkę. Jednak to było zgubne, bo gdy tylko mleko zaginęło w akcji, rozpłakała się nagle głośno. Nie chciała jej z powrotem, przez co mieli teraz problem.
- Weźmiesz ją? – Sama podniosła się do siadu, poprawiając bluzkę, która zsunęła się z jej ramienia, a następnie ułożyła dłoń na brzuszku córki. – Tak jest od dwóch-trzech dni. Straciłam rachubę czasu, jestem wykończona, mama jest chora, a ja nie mogę pomóc własnemu dziecku.

Tylko, cholera, nie płacz znowu. Ten jeden raz.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Harper już się, w gruncie rzeczy, nawet nie zastanawiał kiedy jego numer stał się nocnym telefonem alarmowym.
Odpowiedź była, zresztą, zatrważająco prosta - pewnie mniej więcej wówczas, gdy został ojcem, i jednocześnie związał się z pogubionym, zabarykadowanym w samym sobie dwudziestoczterolatkiem.
Wiedział, natomiast, że są takie wiadomości, które ma prawo olać (choćby: dwudziestą ósmą fotkę małych stópek - miód na jego serce, jasne, ale od swoich dwudziestu siedmiu poprzedników różniącą się wyłącznie odrobinę-tylko-innym ułożeniem światła między malutkim-największym palcem, i tym malutkim-najmniejszym), oraz takie, które bezwzględnie wyrwać go muszą z objęć wieczoru spędzanego w domu (i z zamiarem, w najbardziej niewinnej definicji tego wyrażenia, zażycia odrobiny relaksu).
Siedząc w taksówce mknącej z Chinatown do Queen Anne samym środkiem jezdni, i samym środkiem parnej, wczesnosierpniowej nocy, próbował wyczytać z wiadomości od Everett na ile sytuacja naprawdę jest poważna.
[Choć, gdy za oknem taryfy mignęła mu biało - czerwono - czarna tabliczka oznaczająca Garfield Street, brunet tylko efektem świadomego wysiłku powstrzymał się przed wyrażeniem sugestii, że przecież mogliby, tak po prostu, skręcić - koło podstawówki imienia Johna Hay'a (ironicznie - tej, do której być może za niespełna sześć lat wraz z Charlie miał posłać małą Janey) - w Nob Hill Avenue, i tak, tak, aż do końca, a potem - w lewo, i będziemy na Lee].

Harper nie miał pojęcia jaki - i czy w ogóle - jest związek pomiędzy nowotworami u dzieci, a karmieniem piersią (przekonany był za to, że Charlie w swoich wirtualnych eksploracjach powinna przerzucić się z portali objętych kuratelą Gwyneth Paltrow na coś bardziej osadzonego w naukowej rzetelności i etycznych standardach; już nawet WebMD byłoby dobrym początkiem). Wiedział jednak - w ramach posiadanej przez siebie wiedzy, do której bynajmniej nie potrzeba było wszak dyplomu ukończenia wyższych studiów medycznych... - że temperatura, tak u dziecka, jak u dorosłego, zazwyczaj jest wskaźnikiem jakiejś anomalii i konfliktu między tą anomalią, a naturalną homeostazą organizmu. Oraz, że trudno ją zmierzyć, gdy się ma w domu jedynie popsuty termometr.
Jego matka - tego akurat nie można było jej odmówić - zawsze miała w domu przynajmniej dwa. I jeszcze jakiś stary, rtęciowy - tak na najczarniejszą godzinę.

Nie był jednak, jeszcze, świadomy własnej złości na Charlie, Charlie, C h a r l i e. Był tylko przestraszony.
I to pewnie lęk właśnie nadawał tempa jego krokom - z taksówki podjazdem, podjazdem przez próg, z ponad progu - załomem schodów na piętro, na którym znajdowała się sypialnia wybrana przez Charlie (bo ten dom należał przecież do owych, w których sypialnię można było sobie wybrać z szerszej gamy).

Kiedy jednak je zobaczył, odniósł silne wrażenie, że trudno jest stwierdzić, która z jego dziewczyn jest w gorszej kondycji. Mary-Jane, faktycznie trochę rozogniona na buźce, ale i gotowa, by wierzgnąć na widok ojca, miejmy nadzieję - w wyrazie entuzjazmu, czy raczej Charlie - widmo spełnionej matki, tak blada, że prawie-przezroczysta - niczym mgła, albo wylinka.
- Oczywiście, że ją wezmę - Zapewnił od progu, od razu też pochyliwszy się łagodnie nad dzieckiem. W krótkim manewrze przetoczył ku niej utraconą butelkę, a potem dźwignął córkę ku sobie - No chodź do taty, potworze jeden! - Mówiąc do Janey w dialekcie, w którym "potwór jeden" może być tylko ekwiwalentem "miłości mojego życia" - Mamy jakieś kuku, tak? - Z biegiem czasu, gaworząc do dziewczynki na iście dziecięcym poziomie, Harper coraz rzadziej czuł się jak idiota, a coraz częściej dokładnie tak, jak powinien (to znaczy: na swoim miejscu) - Straaaaszne, okroooopne kuku? I jest nam tak straaasznie, okrooopnie gorąco, tak?
Przytrzymując dziecko jedną ręką, wysupłał drugie ramię z lekkiej, jeansowej kurtki; potem przełożył MJ do drugiej dłoni - podtrzymując ją pod pupę w całkiem wprawnym objęciu, w którym za podporę obierał także własne biodro - i powtórzył ten sam manewr, zostając jedynie w szarym, naznaczonym już rysą potu, podkoszulku. Przespacerował osią pokoju - od łóżka, do okna i z powrotem, lulając rozkwilone wciąż nieco dziecko w znanym wszystkim ojcom rytmie hop-hop-hop. Dopiero wtedy spojrzał na Charlie.
- I mówisz mi o tym dopiero teraz? Po dwóch-trzech dniach!? - Żachnął się, od uniesienia głosu powstrzymany tylko obecnością latorośli - - Charlie, na miłość boską! Ja... Przepraszam, ale czyś ty, kochanie - Z nalotem brytyjskiego akcentu wkradającym się w ton jak zawsze wtedy, gdy był zdenerwowany - do reszty postradała zmysły!?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Komu miała wysyłać te wszystkie słodziutkie zdjęcia, jeśli nie Harperowi? Był ojcem, choć rolę tę odgrywał na odległość, lecz Charlie wspaniałomyślnie poprzez SMS-y i MMS-y przekazywała mu absolutnie wszystko: każdą zmianę przede wszystkim. Janey rosła jak ciasto drożdżowe, jej ciałko przypominało słodziutką chałeczkę z rumianymi policzkami. Wystarczyło zdrzemnąć się na chwilę, by po otwarciu powiek dziewczynka urosła kolejny centymetr.
Poniekąd było to radzenie sobie z sytuacją. Wciąż miała nadzieję, że uda im się stworzyć rodzinę, która znajdzie swoje szczęście pod jednym dachem. O tym myślała przez większość czasu, a przez bycie niemal bez przerwy z dzieckiem, mogła wyobrażać sobie tylko happy end.
  • Bała się po prostu samotności.
Obecność Thomasa nie pomagała. Wzbudzała wspomnienia, które tak skutecznie zakopała w sobie; głęboko, byle tylko nigdy w życiu nie ujrzeć ich oczami wyobraźni. Serce ją znów bolało, ponieważ wraz ze wspomnieniami o Michaelu, zaczynała nienawidzić Harpera. Przypominała sobie o ich rozstaniu, o fakcie, że traktował ją później jako koło ratunkowe albo lepiej – pocieszenia i przede wszystkim, że nie darzył jej już żadnym uczuciem. Ciekawa była czy chociaż sympatia znalazła gdzieś miejsce w gamie emocji związanych z Everett. Mogła podejrzewać, że właściwie Harper może i chciałby być blisko córki, lecz niekoniecznie blisko Charlie. Najgorsze, że… zaczynała go rozumieć.

Tak bardzo oddawała się w ręce swojego mroku, że traciła radość z życia. Ciężko było wstawać rano, gdy jeszcze temu towarzyszyło zmęczenie. Teraz również towarzyszył jej wstyd, ponieważ na radzenie sobie z nieszczęśliwą miłość wybrała ucieczkę, o której będzie musiała powiedzieć Harperowi i zdobyć jego zgodę na wyjazd do innego kraju (i na inny kontynent). To jednak również musiało jeszcze chwilę poczekać, a także postawić Charlie w niepewności:
  • - czy to aby na pewno dobry pomysł znaleźć się w obcym kraju bez najbliższych? Phoenix, mama, Bastian – oni już nie zjawią się, gdy poprosi ich o pomoc;
    - Harper straci z życia swojego własnego dziecka (nawet jeśli zyska zerwanie zazdrości ze strony Charlie);
    - to wciąż wiązało się z pieniędzmi, bo może i tu galeria świetnie sobie radzi, to i tak nie stać ją na ten dom w Queen Anne, a co dopiero we Francji?
    - czy Francja zapewni jej wieczne zapomnienie Harper-Jacka? Ano nie.
Powinna przestać myśleć o głupotach. Albo jeszcze inaczej: powinna teraz siedzieć w oknie i śledzić swoich sąsiadów, jak to normalnie bywa w bogatszych dzielnicach. Wiedziałaby, że jej sąsiadka z naprzeciwka ma nową torebkę Gucciego, którą ukrywała przed mężem (ten nie zorientowałby się, że jest nowa, gdyby nie wyciąg z karty kredytowej). Jakby porozmawiała z Panią Fernsby z końca ulicy, wiedziałaby, że jej syn prowadzi ekskluzywny bar w Nowym Jorku (i udaje, że ma dziewczynę, bo tak naprawdę jest gejem – och, znajoma historia!). I chociaż wybierała się na spacery po okolicy, nie lgnęła do innych sąsiadów, pogrążona w swoich czarnych myślach.

W tej chwili udało się Charlie wyrwać z objęć rozpaczliwych przemyśleń dość szybko, ale zazwyczaj to dla niej wyzwanie. Odetchnęła chyba po raz kolejny, czując jak ciężar kamieni zsuwa się z jej płuc i oddała ostrożnie córkę Harperowi. Sama za to podniosła się resztkami sił, tęsknie zerkając w stronę łazienki i prysznica z dużą deszczownicą. Boże, gdy Harper czuł się coraz bardziej na miejscu, Charlie wychodziła z siebie – miała wrażenie, że jest Obcą, stojącą obok swojego własnego ciała.
Uśmiechnęła się delikatnie, zerkając na nich, a jej postanowienie wyjazdu zrobiło się nagle N I E M O Ż L I W E, bo jak miałaby zostawić Harpera? Uśmiech jednak szybko zbladł wraz z jego atakiem. Odstawiła leki Mary-Jane drżącymi rękoma i przysłoniła usta, by nie widział jej grymasu.
- Nie mów tak do mnie – wycedziła, odwracając się do niego tyłem. – Nie mów do mnie kochanie. I jeśli uważasz mnie za tak głupią, to jest mi przykro. Dawałam jej leki, by zbić gorączkę i było już dobrze, teraz się nasiliło. Rozmawiałam z Phoenix, ale teraz nie odbiera. Chryste. Tak, chyba postradałam zmysły prosząc cię o pomoc. – Przesunęła palcami po włosach i wzięła głęboki oddech, przymykając powieki. Starała się uspokoić. Naprawdę. – Przepraszam. Naprawdę było już lepiej, a godzinę temu zaogniło się. Phoe ma dyżur i nie wiem… nie wiem, co mam robić.
Tylko żal pozostawał, że tak źle o niej myślał.
- P-pomóż nam i wrócisz do domu czy tam do Zacha. Nie wiem, nie wiem co mam robić. Wciąż płacze.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Nie myślał o niej źle.
Gorzej: nie myślał o niej, w aktualnej chwili, wcale.

Ale jeśli miało być to jakkolwiek pomocne czy pocieszające, w bieżącym momencie nie myślał też o Zachu. Ani o Elliottcie. Ani o Maggie-Margaret, niespodziewanym ostatnimi czasy źródle wsparcia.
Ani, (może przede wszystkim, w ramach absolutnego wyjątku od reguły obejmującej wszelkich narcyzów i większość tzw. osób publicznych), o sobie.
Ogniskując wzrok na rozognionym gorączką ciele ledwie siedmiomiesięcznej córki, w ogóle nie myślał o żadnych dorosłych, a o tym jedynie, czego w swojej krótkiej, ale intensywnej, ojcowskiej karierze, zdążył wyczytać w kupionych hurtem podręcznikach, i na stronach internetowych, które teraz instagramowy algorytm raz po raz podrzucał mu już sam z siebie. Gdyby był postacią z kreskówki - patykowatym, dwuwymiarowym bubkiem stworzonym z prostych kresek i uproszczonym do palety jedenastu kolorów - teraz nad jego głową pewnie zawisłaby śmieszna ikonka przetwarzania. W ogniu.
Nie pamiętał już, kiedy głowił się nad czymś równie intensywnie. W porównaniu z tym, pisanie całych albumów to było, cholera, nic.

Jedyną rzeczą, której w całym tym zaawansowanym procesie myślowym nie wziął na razie pod uwagę, była prosta dysproporcja wysiłku, jakiego wymagało bycie ojcem z doskoku, w porównaniu do funkcjonowania w roli pełnoetatowej matki. Nic więc dziwnego, że Charlie dosłownie padała z nóg - a jemu łatwo było wysnuwać przedwczesne, i raczej mało empatyczne wnioski odnośnie tego, jak radziła sobie z całą sytuacją.
- W którym miejscu powiedziałem, że jesteś głupia? - Uniósł się, ale nie głos - z ustami zawieszonymi zbyt blisko nad mikrą, zaróżowioną od gorączki małżowiną dziecięcego ucha - Powiedziałem, że chyba oszalałaś, a to spora różnica - Nie przyjechał tu po to, żeby się kłócić, ale proszę bardzo: oto, co z Harper-Jackiem był w stanie zrobić (zasadny?) stres. Pokręcił głową, po raz kolejny pokonując krótką spacerową trasę od okna do łóżka. Mary-Jane zdawała się odrobinę uspokajać, ale znał swoje dziecko już na tyle by wyczuwać, że jest to tylko chwilowe zawieszenie broni, a nie rozejm, który mógłby trwać przez parę godzin, albo dni. No, i trudno się dziwić - żeby opisać swój stan, dziewczynka przecież nie miała jeszcze nawet słów. Z całej ich trójki to ona musiała być, i tak, najbardziej skołowana.
Pochylił lekko głowę, całując Mary w ciemiączko.

- Co jej dawałaś? - Próbował opanować ton własnego głosu, który wyrywał niestety w stronę wzburzenia i zaczepki - Słuchaj, ja nie chcę się kłócić, Charlie, ale... Phoenix nie jest lekarzem. - Kwaśno, w ramach przypomnienia, które pewnie nikomu nie było potrzebne [do jasnego diabła, każdy kto trzymał się z Bastianem po prostu musiał być świadom całej tej sagi o niedoszłej karierze medycznej Farrell, i jej marzeniach o powrocie na oddział w czymś innym, niż pielęgniarski uniformik (i, zdaniem Harpera nieco bardziej adekwatnie - kaftan bezpieczeństwa)] - Może zadzwonię po Ipswitcha, co? Albo po prostu weźmiemy ją na pogotowie? Sprawdzałaś, czy to nie jakaś alergia? Dawałaś jej to samo jedzenie, które zawsze przychodzi w dostawie?

Za swój bieżący autorytaryzm i surowość spojrzenia, jutro miał poczuć się winny. Ale jeszcze nie teraz.
- Mogłabyś sobie odpuścić choćby dzisiaj - Sarknął, gdy Charlie (na daremno) wspomniała imię Zacha. Jasne, rozumiał, że na nich obydwoje oddziaływał teraz stres, ale imię fotografa brzmiało teraz w jej ustach zupełnie inaczej niż wtedy, w parku, kiedy dopytywała o ich relację związek z opanowanym, niemal serdecznym zainteresowaniem - Wrócę dokąd będę chciał, i kiedy będę chciał, ale na pewno nie teraz.
Bał się.
Tak zwyczajnie - i jak każde przerażone stworzenie, lękiem sprowadzone do poziomu najprostszych reakcji, stroszył się i próbował wyglądać na znacznie groźniejszego, niż w istocie był.
Kiedy wreszcie się zatrzymał, zrobił to przy ustawionym między ściennym załomem, a okienną framugą, fotelu. Pomyślał jak miło byłoby - może w Innym Życiu - przesiadywać tu z gitarą, ledwie gładząc struny samym czubeczkiem palca, albo wydręczonej używaniem kostki.
Założył nogę na nogę, układając dziewczynkę w kołysce z przedramienia i barku, koncentrując się na trochę-jakby-lekkiej opuchliźnie kilkumiesięcznej buźki.
- Charlie... - Chrypnął, chrząknięciem czyszcząc gardło z osadu nerwów i stresu - A sprawdzałaś, czy to nie ząbkowanie?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Prawdę mówiąc, w tej chwili pojawiła się w Charlotte chęć ucieczki – takiej na zawsze, z dala od Harper-Jacka. I nie miała absolutnego pojęcia czy to ona jest dla niego irytująca z samego faktu, czy coś źle zrobiła w wychowywaniu ich córki, czy to on nie miał ochoty tu przebywać. Gdy spotkali się nieco ponad rok temu, podpisali niewidzialny pakt z diabłem. Sądziła wtedy (a raczej cały czas), że Harper jest osobą, z którą chciałaby być do końca swojego życia. Wszystko komplikowało się, gdy dochodziło przemęczenie i brak kontaktów z ludźmi.
Nie zamierzała przyznać się, że nie ma nawet czasu wziąć kąpieli dłuższej niż pięć minut, bo wystarczało, że odkręcała wodę pod prysznicem, a z elektrycznej niani dobiegał przeraźliwy płacz; jakby Mary-Jane wyczuwała, że od matki dzieli ją o jedna ściana za dużo. Harper nie mógł tego doświadczyć, zajęty swoim życiem. Tak bywa z rodzicem z doskoku, który nawet nie przekona się o wszystkim podczas wspólnego weekendu. Nie miała mu tego za złe. Chyba jedynie zazdrościła, że może wziąć długi prysznic i niekoniecznie samemu. Tęskniła za pełnym snem, za winem z kartonu, za porannym malowaniem i nocnym zamawianiem jedzenia.

W tej chwili pojawił się żal, że nie była sama. Pierwszy raz w życiu chciałaby zostać s a m a, a Harper stał się kimś na rodzaju wroga. Łzy paliły ją coraz bardziej, chcąc wydostać się na zewnątrz, by wyżłobić doskonale im znane koryta w policzkach. Niemal czuła ich słoność na języku, choć wciąż walczyła ze sobą dzielnie. Rzucała utęsknione spojrzenie w stronę drzwi, by powracać nim do Harper-Jacka z Mary-Jane w objęciach. Chwilowa cisza była ukojeniem, nawet jeśli miała potrwać niedługo. Przysiadła na łóżku, wpatrując się w nich – teraz już – z rozczuleniem. Nie mogliby mieć tego na co dzień? Byłoby wtedy tak… prosto, łatwo i przyjemnie. Janey zawsze uspokajała się w objęciach taty, co dziwiło ją niesamowicie. Wydawało się to jak bułka z masłem; wystarczyło wziąć ją na ręce i pochodzić trochę po pokoju. Dlaczego jej nie wychodziło również bycie matką?
- Dawałam jej coś na zbicie gorączki, farmaceuta mi doradził. Phoenix ma wielką wiedzę i pomaga mi bardziej niż… Ty ktokolwiek. Więc proszę, nie mów tak o niej. – Możliwe, że nie miała takiej siły przebicia i głos jej drżał niekontrolowanie. Odchrząknęła kilkakrotnie, zmuszając się do opanowania. Postać Harpera-ojca przygniatała ją; miał w sobie siłę i jakąś złość, która według Charlotte nie była uzasadniona. Stał się potężny, mężny, a jedno spojrzenie wystarczało, by ona sama poczuła się przygnieciona tą siłą. Nie miała już szans, by mieć większy autorytet. Czuła, że Janey już zawsze będzie bardziej słuchała się ojca.
  • Charlie musi stąd uciec.
- Dawałam jej to, co zawsze. Nie zmieniła jej się dieta na ten moment. Alergia nie powinna się tak ujawniać, czytałam o tym. I to też nie kolka, jestem tego pewna. Może pogotowie to dobry pomysł? Albo… albo lekarz, by przyjechał tutaj? Jezu, nie wiem.

Nie wytrzymała. Stłamszona autorytaryzmem Dwellera, odwróciła się do niego plecami i pozwoliła słonym łzom, by wypłynęły na świat. Znała te uczucie, które teraz jej towarzyszyło. Czuła się mała, bezradna, a przede wszystkim głupia. Kiedyś Michael sprawiał, że Charlie pragnęła jedynie zapaść się pod ziemię; dziś natomiast jej Harper-Jack. Odetchnęła płytko, wycierając mokre policzki wierzchem dłoni. Nigdy nie pogodzi się z losem ani z samotnością. Już zawsze za to będzie czuła się gorsza od Harpera. Właściwie nic się nie zmieniło – kiedyś fundowali jej to Bastian i Phoenix, więc jedynie wróciła do korzeni swojego jestestwa.
Dlaczego nie umarła wtedy, podczas porodu? Byłoby o wiele prościej, a dla Janey Harper trzymałby się jeszcze dzielniej.
W Innym Życiu więc z pewnością byłoby inaczej; czy milej, czy nie to już kwestia sporna. Może kiedyś Harper przysiądzie na fotelu jak dziś i skomponuje piękny utwór dla Janey? Albo będzie ją brał do siebie, gdzie będą się bawić we dwoje albo we troje, z Zacharym i tworzyć cudowne piosenki oraz układać puzzle. Brzmi fantastycznie; zwłaszcza, że z mamą będzie jedynie odrabiać okropne lekcje i ewentualnie malować czy tworzyć ceramikę. Niby fajne, ale jednak z tatą jest lepiej.
- Co? T-to nie za wcześnie? – Podniosła się, choć stało się to okropnym wysiłkiem. Opuściły ją wszelkie siły. Zwilżyła wargi językiem, wychodząc zaraz z sypialni, by w kuchni zgarnąć odpowiednie leki przynoszące ukojenie. Miała już w zapasie, jak doradziła jej Agatha. Już za moment klękała przed nimi, podając córce syrop i smarując dziąsła pastą. – Mama mi kazała je kupić, ale nie sądziłam, że to może być to i tak wcześnie. Mam nadzieję, że nie mylisz się. Zobaczymy… zobaczymy za niedługo – powiedziała cicho, pochylając się, by pocałować córkę w główkę. – Wybacz mi, kochanie. Zaraz już nic nie będzie cię bolało.

Odsunęła się, siadając na podłodze pod łóżkiem i podparła głowę na dłoniach. Była okropną matką. Najgorszą. Nie potrafiła ocenić, co dolega jej własnemu dziecku, więc męczyło się od dwóch dni. W końcu rozpłakała się, ukrywając twarz w dłoniach przed Harper-Jackiem. Zawiodła ją. Zawodzi wszystkich, odkąd sama pojawiła się na świecie dwadzieścia dziewięć lat temu.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Dziwił jej się:
  • Zawsze. Teraz - z wiadomych przyczyn, ale także kiedyś - przed siedmioma, ośmioma, dziesięcioma laty, gdy byli młodsi, ale niewiele głupsi niż teraz.
Jak mogła w ogóle zakładać, że Harper-Jack Dweller może być osobą, z którą ktokolwiek chciałby spędzić resztę swoich dni (i, tym bardziej, z takim zapałem podpisywać się pod tym stwierdzeniem)? Wytrzymać do końca życia?
Bo z Harper-Jackiem Dwellerem nie wytrzymywał przede wszystkim sam Harper. Jackie. Joachim. Jak zwał, tak zwał.
Nie wytrzymywał z wahaniami jego nastrojów, z humorem, który zmieniał się tak często, jak Zachary zmieniał majtki, gdy robił sobie (dla Niego) zdjęcia. Ze złośliwością, która jak nagłe strzyknięcie jadem pojawiała się na jego języku czasami nie-wiadomo-skąd. Z błędnym kołem lęku i niskiej samooceny, autokrytyki i nader wysokich standardów. Z nierealistycznym spojrzeniem na świat, które nakazywało mu pędzić stale w przód i w przód i w przód, jak w wyścigu szczurów z jednym tylko zawodnikiem, a do tego - bez nagrody.
Nie wytrzymywał z jego krnąbrnością, niecierpliwością, tandetnym romantyzmem. Nie wytrzymywał z jego nałogami.

I może dlatego to wszystko; cała ta wieczna miotanina, z której nikt nie mógł wyjść bez szwanku. To wieczne staranie, żeby znieczulić się - choć na chwilę, i zwykle za wszelką cenę.

- Boże, Charlotte - Sarknął, gdy (ponownie) nie utrzymał już języka za zębami - Czy ja powiedziałem, że Phoenix nie ma wiedzy, albo, że wam nie pomaga? - Bardziej niż ja - Nie. Nazwałem tylko fakty: Phoenix. Farrell. Nie. Jest. Lekarzem. I będę tak o niej mówił, ponieważ to prawda.
Nawet, jeżeli ta prawda mogła zostać uznana za jakiś gargantuiczny afront w ich kręgu znajomych, w którym wszyscy najwyraźniej zmówili się, że będą żyć w zgodzie z cudownym mitem, w którym Phoenix nie rzuciła medycyny, nie straciła - na parę dobrych lat - rozumu, nie nosiła na nogach całej, dość koszmarnej przy tym, kolekcji głębokich, białych blizn, i generalnie wszystko było w najlepszym, kurwa, porządku.

No ale, niestety, nie było.

- Okay - Przełknął ciężko, i już sięgał po telefon - To nie ma co czekać. Zadzwonię po Ipswitcha. Albo niech kogoś przynajmniej przyśle.
Z dzieckiem na ręku, znów przeszedł bliżej okna - kto by się spodziewał, ale nawet w Queen Anne, z całym jej blichtrem i wszelkimi udogodnieniami, zasięg komórkowy bywał po prostu zły. Ktoś z zamiłowaniem dla teorii spiskowych mógł zasugerować, że to na pewno dlatego, iż najbliższym sąsiadem Charlie był chyba jakiś rosyjski szpieg, który nie robił nic, tylko siedział, i zakłócał sygnały.
Harper stuknął w wyświetlacz, i już miał nacisnąć wymowne call na przycisku wyrysowanym pikselami obok nazwiska swojego lekarza prowadzącego (z Ipswitch, nie dało się zaprzeczyć, prowadził go jakby startował w Formule 1, z zacięciem i wirtuozerią kogoś godnego zajęcia najwyższego miejsca na podium), gdy jego wzrok osiadł i przycupnął na sylwetce Charlie - nagle jakby jeszcze drobniejszej niż zwykle. Wyglądała tak, jakby miała ochotę ukryć się w samej sobie. Przed światem. A przede wszystkim - przed nim.

I chciał jej powiedzieć, że nie ma potrzeby. I chciał potrafić ją zapewnić, że to przecież nic. Że wszystko się ułoży. I, że wszystko jest w istocie łatwiejsze, niż im się teraz wydaje. Że wszystko będzie dobrze.
I, że ją przeprasza. Też,
a może przede wszystkim.

- Kurwa - Powiedział za to, szeptem, ponad delikatną tkanką dziecięcego ucha - Możesz przestać? Mówisz jakby miała umrzeć. A to tylko Dentinox. - Odczytał nazwę na opakowaniu znieczulającej pasty, marszcząc przy tym i nos (pachniała mocno, mentolem i nie-bólem), i brwi - Daj.
Zachowywał się jak ostatni kutas, ponieważ był zły.
A zły był dlatego, że łatwiej było się wściec niż przyznać, że jest przerażony.
Przerażony był natomiast faktem, że - nie trzeba było być ostatnim geniuszem, aby to zauważyć - żadne z nich ewidentnie nie wiedziało, co tak naprawdę powinno zrobić. Albo - co robi.

Wiedziała natomiast Mary-Jane, która w międzyczasie owinęła małą łapkę wokół Harperowego palca, i wciągnęła go niepostrzeżenie pomiędzy podpuchnięte, wysmarowane maścią wargi. A potem zaczęła cmokać. Oraz -
- O jasna cholera, Janey! - gryźć.
Niewiele mu pozostało, kiedy - bez omyłki - poczuł na skórze pokrywającej paliczek drobniusieńki, ale ostry ząb.
Gdyby miał więcej siły, pewnie zacząłby się śmiać.
- Charlie - Zaczął zamiast tego, przyklęknąwszy obok dziewczyny na podłodze (co było dość skomplikowaną akrobacją, zważywszy na podtrzymywane jednocześnie dziecko) - Czy ty chcesz, żebym zabrał ją do siebie? Przynajmniej na dziś.
Ostatnio zmieniony 2022-09-04, 22:01 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy to nie jest normalne? Czy nie kocha się wyobrażenia albo ducha przeszłości? Charlie zatracała się w nim tak bardzo, że nie chciała dojrzeć absolutnej prawdy jaką był fakt, że nie ma dla niej miejsca w życiu Harpera (ani dla niego w życiu Charlie). Już tak długo funkcjonowali jako osobne jednostki, że nie zdawali sobie sprawy. Nie dowierzali może? Harper-Jack był raczej bardziej świadomy, ponieważ ruszał dalej i pozwolił sercu otworzyć się na inne osoby zaraz po ich rozstaniu.
Zrobił tak, jak powinno być. Dla własnego zdrowia należy pozbyć się wszelkich demonów, czy to z pomocą, czy samemu. Charlie została w przeszłości, chwytając się jej tak uporczywie jak w tej chwili Mary-Jane trzymała palec ojca.

W tej chwili uświadamiała sobie, że już nie odzyska Harpera, a nawet gorzej – może go stracić. Wpatrywała się w niego jak w obcego człowieka i widziała w jego spojrzeniu pogardę oraz nienawiść. Do tego stopnia bała się tych odczuć z jego strony, że zapragnęła cofnąć czas. Chciała być znów samotna, pogrążona w żałobie po mężu i dziecku oraz nie chcieć znów mieć nikogo. Wcześniej nie myślała o jakichkolwiek zbliżeniach, a teraz wciąż miała ochotę – aż do teraz. Znienawidziła siebie, Harper-Jacka i swoje dziecko (kolejność prawidłowa), a do tego chciałaby zapaść się pod ziemię i już spod niej nie wychodzić. Chyba… chyba nie chciała już żyć; a przynajmniej nie w ten sposób.

Mądrzył się, pogrążał jej przyjaciółkę, wywyższał się i po raz kolejny pokazywał swoją przewagę na Charlie w postaci posiadanego majątku. Harper wezwie lekarza. Harper uratuje ich córkę. Harper zabierze jej córkę. Harper, Harper, Harper, najlepszy, kurwa, ojciec świata. Wróci sobie do domu, padnięty, oczywiście, ale rano już będzie uprawiał dziki seks ze swoim chłopakiem, bo przecież zregeneruje się przez kilka godzin snu bez żadnych zakłóceń. Charlie za to będzie pragnęła tylko podciąć sobie żyły i w spokoju wykrwawić się; mieć wszystko gdzieś i zostawić w końcu te wiecznie ryczące dziecko. Ona nawet nie jest do niej podobna. Woli jak ją Harper tuli do snu, woli jak ją karmi mlekiem syntetycznym (bo Charlotte jako najgorsza matka tego świata nie ma własnego pokarmu od niemal pierwszego dnia żywotu swojej pociechy), woli absolutnie wszystko co jest związane z ukochanym tatusiem.

Obserwowała więc go jak krąży z dziewczynką po pokoju, ratując całą kiepską sytuację i przeistaczając ją w sytuację stabilną. Nie czuła się dobrze w jego towarzystwie. Mogła wyrzucić go z własnego domu? Kwestia do przemyślenia na przyszłość. Przy tym uzależnieniu od Harpera, wyjazd do Francji nie wydawał się złym pomysłem. Czy jednak byłby to dobry pomysł, jeśli w grę wchodziła jego relacja z córką?
Nie ma zamiaru go jednak przepraszać za to wszystko, co się wydarzyło. Współuczestniczył w tym błędzie od samego początku, więc teraz oboje po równo ponoszą konsekwencje. I nieważne, że żadne z nich nie wie, co się dokładnie dzieje. Udają wciąż wielkich rodziców z wrodzoną wiedzą. Prawda jest taka, że wiedzę czerpią z książek i blogów parentowych, a te nie zawsze są aktualne czy w ogóle dobre.
- Znowu to robisz. Znowu sprawiasz, że przy własnym dziecku czuję się jak idiotka – szepnęła drżącym tonem, wbijając zawstydzone spojrzenie w podłogę. Nie miała już siły walczyć, pokazywać wiecznie Dwellerowi, że jest coś warta.
Przy nim chyba jednak nigdy nie była wartościowa.
Zatrzymała się w czasie, marzycielskim spojrzeniem zerkając w stronę sceny, by podziwiać swojego ukochanego. Zamiast zadbać o siebie, ona wciąż się odwracała za Harperem. I co z tego miała? Wyśmiewał ją już jawnie, więc ona płakała jawnie. Odruchowo podniosła się, by zabrać od niego córkę. Miała już swoje sposoby, by puściła z objęć bezzębnej szczęki palca albo skórkę policzka i przytuliła ją do siebie. Wsunęła nos między jej szyję a ramię, przymykając powieki i napawając się tą bliskością. Żałowała, że nie czuła jej zapachu.
Długo jednak nie zastanawiała się nad pytaniem Harpera. Uzna ją za jeszcze gorszą matkę, ale przecież już nic jej nie zostaje, prawda?
- Tak, zabierz ją. - Nawet i na zawsze, by zdążył poczuć samotne tacierzyństwo. Pocałowała córkę w czoło, odkładając ją za chwilę do łóżeczka. – Zabierz ją – powtarza z rozpaczą, po czym opuszcza sypialnię. Zamknie się w łazience, zanosząc niekontrolowanym płaczem, ale tylko na chwilę, bo musi spakować jej rzeczy. Harper przecież nie zna tych szuflad: która należy do jego córki, a która do Charlotte.
Gdy swojej miłości przysięga się miłość, wierność i uczciwość; Charlie tego wieczoru przysięgła Harperowi wieczne milczenie.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

A która do Thomasa, co?

No, Charlie?

Jedna szuflada należy do Ciebie. Jedna do Mary-Jane.
A która, kurwa, należy do Thomasa?

Harper nie wie.
Może też, jak Charlie, stracił rozum węch, bo póki co zwyczajnie nie wyczuwa obecności innego człowieka. Nieważne już czy mężczyzny, czy nie. Zwyczajnie: intruza. Kogoś, kto pod jego nieobecność panoszył się w tym domu. Kogoś, kto spał w zamówionej przez niego pościeli, przechadzał się sprowadzonym przez Cleo - ale przecież na harperowe polecenie - hypoalergicznym dywanem, pięknym jak pełnoprawny perski, ale i bezpieczniejszym dla dzieci, kogoś, kto mógł sobie wypić rano kawę w cieniu wiązu, który wpadł muzykowi w oko w dniu pierwszej wizyty na posesji (przymknięte wprawdzie narkotyczną opuchlizną, jasne, ale wciąż na tyle przytomne, by wychwycić urok zimozielonych liści i fikuśnie powyginanych wiatrem pędów). Kogoś, kto bawił się z jego dzieckiem.

I dobrze. Gdyby wiedział -
Gdyby wiedział, pewnie pękło by mu serce.
Już tam pal sześć dumę - jeśli o jakiejkolwiek dumie mógł w ogóle perorować ktoś, kto przeszło miesiąc z życia (i to nie po raz pierwszy) spędził na permanentnym haju, a potem - siny jak gruźlik z powieści Dostojewskiego czy innego, cholera, wygłodzonego rosyjskiego wieszcza - runął ze sceny na oczach setek-tysięcy (tych co przy stolikach - niewielkiej, wybranej grupki, i tych po przeciwnej stronie odbiorników, tudzież wlepionych w przekaz w mediach społecznościowych). I pies drapał jego honor.
Chodziło chyba o te śmieszne ostatki zaufania, którym darzył matkę swojego dziecka. Świadom, że każde z nich miało swoje przywary - i, nie oszukujmy się, te należące do Charlie, w świetle trudności Harpera wypadały dosyć blado - nie oczekiwał, że będzie matką idealną, taką z retuszowanych zdjęć na wszystkich tych pastelowo-cukierkowych blogach o blaskach rodzicielstwa.
Liczył, po prostu, że nie wystawi Mary-Jane (ani siebie; może - w tym kontekście - nawet w pierwszej kolejności), na niebezpieczeństwo.

A tym właśnie było zapraszanie do domu kogoś, kto choć ciutkę przypominał Michaela Hangroove'a, jeśli ktoś zapytałby HJ'a Dwellera o zdanie. Jebanym, kurwa, zagrożeniem.

Ale - i tu znowu pojawiał się pewien problem - nikt go o zdanie ewidentnie nie zapytał.
Harper mógł sobie więc, póki co, paradować po sypialni w błogiej nieświadomości - z dzieckiem na ręku i przekonaniem, że chwilowe załamanie Charlie to ich największa, w tym momencie, trudność.
- Jezu Chryste - Przewrócił oczami, gdy dziewczyna ponownie zobaczyła w nim coś, czego w nim nie było. Nienawiść? Pogardę?
Boże. Nie był lepszy od Charlie, to prawda, ale nie był także od niej gorszy. Po prostu znajdował się chyba w równie beznadziejnym stanie absolutnego pogubienia, w którym starał się robić wszystko najlepiej jak potrafił, a ponosił fiasko. Bo potrafił, w gruncie rzeczy, niewiele - od kogo miał się, niby, uczyć rodzicielstwa?
Od Ginny? Dobre sobie. Harper-Jack nie miał nawet takiej Agathy, jaka w udziale przypadła dwójce najmłodszych w linii Everettów. Wszystko co robił, robił na instynkt.
A do tego próbował jeszcze łożyć pieniądze na cały ten beznadziejny galimatias.
- Przykro mi, że się tak poczułaś, Charlie. Nie taka była moja intencja - Zmobilizował wszystkie resztki mieszkającej w nim cierpliwości, i dał się szatynce wyminąć, gdy uciekała wychodziła do łazienki.
Odetchnął dopiero gdy został sam z córką. Głębokim, ciężkim wyrzutem powietrza wycelowanym, świadomie, poza zasięg delikatnego, dziecięcego ciała (jakoś, zatem, ponad własnym ramieniem - żeby dziewczynki nie przestraszyć albo nie wybić z odzyskanej na moment równowagi i wolności od dławiącego płaczu). Lulał ją, ułożoną na jednym ramieniu; chwilę spoglądał w mrok za oknem, przerywany tylko gdzieniegdzie błyskiem strzelistych latarni. Potarł nasadę nosa i ten punkt, w którym zbiegały się brwi, jeśli by je zmarszczyć.
Nie miał ochoty na dziki seks ze swoim chłopakiem. Nie myślał nawet o narkotykach.
Po prostu chciał -
  • chyba po prostu chciał, żeby ktoś go, do cholery, zwyczajnie przytulił.
Zamiast tego utulił się sam przytulił szczelniej własne dziecko.
- No już, mała. Strasznie boli, co? Straaasznie swędzi, i szczypie, i drapie! - Pomruczał jej trochę w ciemiączko, zanim w drzwiach nie dostrzegł ponownie szczupłej sylwetki Everett.
Nie wiedział jak to ubrać w słowa.
- Porozmawiamy jutro. Tak? Porozmawiajmy jutro, Charlie, błagam - Trochę westchnął, trochę jęknął, trochę pozwolił własnemu głosowi załamać się gdzieś w dwóch-trzecich sentencji - Zadzwonię. Albo przyjadę - Nie będzie miał daleko - I zastanowimy się co robić. Myślę... Myślę, że ty potrzebujesz pomocy. Rozumiesz co mówię? Potrzebujesz pomocy, Charlie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Och, rzeczywiście, serce mu pęknie! Thomas to etap chwilowy, nic ją z nim nie łączy, jedynie pomaga mu i odkupuje własne winy. Chciałaby wskrzeszyć swojego męża i żyć normalnym życiem, z dala od Harper-Jacka i jego Zachary’ego, a także z dala od wszelkich dramatów związanych z zależnością od kogoś innego.
Prawdę mówiąc, wtedy również była poniekąd uzależniona od męża, bo jeździła za nim po świecie i jego pensja w większości była tą główną dla ich rodziny. Nie czuła się jednak przy tym tak podle. Może dlatego, że wspólnie żyli? Byli razem, zakochani (bardziej bądź mniej), mieli wspólne plany. Teraz dręczyły ją wyrzuty sumienia, o których najchętniej by zapomniała. To jednak należy do większej sztuki, nauki i wiecznego starania się. Nie potrafiła tak, była zbyt niecierpliwą osobą. Już wystarczająco pokazała Harperowi swoich słabości.

Wstyd oblał jej policzki kolorem czerwonym, stres oprószył tęczówki słonymi łzami, strach wezbrał w niej drgawkami, gdy UCIEKAŁA do łazienki. Jak teraz ma się mu pokazać? Jak ma chwycić w objęcia swoją wymarzoną pociechę i oznajmić głośno, by zniknęła z jej życia chociaż na dobę? Powinno jej być najlepiej przy matce, lecz ta właśnie matka jej nie chciała. Marzyła jedynie o ucieczce i to jak najszybciej, i nie do łazienki, a gdzieś daleko hen.
Miał trochę racji, bo Charlie panikowała, więc powinna już dawno wezwać lekarza, zamiast czekać i radzić się Phoenix, która i tak nie miała dla nich czasu. Odnosiła wrażenie, że wzbudza w nim najgorsze emocje, więc czuła się jeszcze gorzej z tego powodu. Pewnie powinna zasięgnąć pomocy, o niani myślała z wielką radością, chociaż wolałaby mieć kogoś na stałe, tak aby ten ktoś mógł ją przytulić; zapewnić, że poradzi sobie z tą niezwykle trudną rolą. Względnie więc mają bardzo podobne potrzeby, a jednak tak różniące się od siebie. Nigdy nie staną się drużyną, a po oceanie trudności żeglować będą samotnie. Nikt nie pomoże im tutaj w tej kwestii, ponieważ ani Zachary, ani Thomas, ani ktokolwiek inny nie będzie wiedział jak odciągnąć ich od fatalności sytuacji oraz tego okropnego samopoczucia. Charlie wciąż obawiała się, że Mary-Jane uzna ją w przyszłości za najgorszą matkę, a z kolei Harper-Jacka będzie wielbić miłością nieposkromioną, chociaż jego nieobecność zawsze zostanie usprawiedliwiona. Zaczną się więc kłótnie, trzaskanie drzwiami, ucieczki z domu, częstsze zaglądanie do kieliszka z winem i pomysły nie z tej ziemi, by tylko dopiec sobie nawzajem.

Pokiwała głową odruchowo, jakby przyjmowała od niego przeprosiny, choć nie miały one wiele wspólnego ze szczerością (według Charlie). Chciała po prostu zniknąć. Dlaczego to było takie trudne?
Harper jednak znalazł jeszcze lepsze rozwiązanie: zniknie Mary-Jane, z jej życia na kilkanaście-może kilkadziesiąt godzin i alleluja. Poczuła ulgę, choć właściwie według modelu przykładowej matki – nie powinna. Przez to jej ciało drżało jeszcze bardziej, niekontrolowanie wręcz. Czuła, że od zawsze jest dla wszystkich wokół ciężarem (oprócz Marka, bo on kochał ją najmocniej na świecie, zazwyczaj), ale teraz przechodziło to ludzkie pojęcie. Chyba nie potrafiła odnaleźć dla siebie odpowiedniego wsparcia, by chociaż trochę zdjąć zmartwień związanych ze sobą i dzieckiem z ramion innych, bliskich jej osób.
Przyglądała im się, gryząc mocno wargę, dopóki nie ściekła z niej strużka krwi. Charlotte w tym momencie odnalazłaby się na obrazach jako monstrum, które nienawidzi własne dziecko. Było jej coraz gorzej. Zaczęła kręcić głową przecząco, byle tylko nie powiedział tych kolejnych, równie raniących słów.
Proszę, nie.
- Nie potrzebuję pomocy. Po prostu muszę odpocząć, muszę odespać. Nie potrzebuję pomocy, nie. T-tu masz jej rzeczy. Wiesz, możesz ją w sumie wziąć na weekend, ona mnie już nie potrzebuje. Przecież nawet nie mam pokarmu ani… Idźcie już. – Odłożyła torbę z rzeczami córki na skraju schodów i podeszła do nich, by pocałować jeszcze raz Mary-Jane w główkę. – Kocham cię, maleńka. Zawsze będę cię kochać – szepnęła i ruszyła schodami na dół, dając Harperowi do zrozumienia, że na nich już czas.
I na nią też.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Och, więc Charlie nie czuła się podle u boku mężczyzny, który nierozwiązane konflikty próbował, zależnie od nastroju, rozwiązywać haustem wódki, zaczerpywanym zwykle bez większej kurtuazji, bo z gwinta, albo trochę zbyt mocnym (w dobre dni) uściskiem ręki, oraz niekiełznanymi niczym ciosami wymierzanymi na oślep (w te gorsze)? Czuła, że żyją razem, choć Michael traktował ją gorzej, i gorzej z każdym miesiącem coraz bardziej toksycznej, zależnościowej reakcji?
Harper nie był pewien, z której strony życie Charlie u boku Michaela byłoby normalne, ale na szczęście nie znał jej myśli (choć czasem, kontrolnie, wolałby widzieć ich treść - wypisaną złotawą kursywą na zwojach dziewczęcego umysłu), więc przynajmniej to mógł skreślić w przedbiegach z nader długiej już, i tak, listy trosk i zmartwień.
Liczyło się to, że nie było tutaj Hangroove'a. Był tylko Harper-Jack. Tak bardzo nieporadny, jak ktoś, kto wcale nie chciał, ani nie planował, zostawać w najbliższym czasie ojcem, ale oto był - o drugiej nad ranem, w powiekami podtrzymywanymi na przysłowiowych zapałkach, dzieckiem na ręku, i duszą na ramieniu w chwili, w której dotarł do niego sens everettowych słów.
Chyba ruszał już przez próg - skupiony na żonglerce przewieszaną przez ramię torbą, i nieco spokojniejszym, choć nadal rozkwilonym cicho dzieckiem, nawigując przez półmrok przedpokoju pachnącego nadal świeżością farb i anonimowością domów oddanych pod dłoń nabywcy nie od poprzednich właścicieli, ale wprost od dewelopera. Chyba zaczynał marzyć już o prostej drodze do domu, ale nie do Chinatown.
  • O kubku lurowatej, pseudo-kofeinowej cieczy - wciąż (i być może już nigdy) nie będąc w stanie powiedzieć swojemu chłopakowi, że to, co mu serwuje pod mianem kawy smakuje raczej jak przedwczesna śmierć na nadkwasotę (ale także jak: "zostaw, ja zrobię; ty sobie siedź"), gorącym prysznicu - dla odmiany branym solo, bo przecież ktoś musiał zostać z Mary-Jane, opatuloną w kaszmirowy szal Serene, widoku na niepoprawnie nieużywany - mimo letniej pory - basen obserwowany z drugiego stopnia na ganku, o świcie, co chyba stało się nagle ulubioną tradycją Harpera, kultywowaną ostatnio stosunkowo często w Queen Anne. A przede wszystkim o silnym, choć w takich chwilach i ostrożnym, oplocie chłopięcych ramion, do którego nadal chyba jeszcze musiał się przyzwyczajać, ale i tak wiedział już, że chyba nie potrafiłby bez niego -
- Co? - Brzmienie słów Charlie musiało odbyć niemałą podróż korytarzykami harperowej jaźni, by jego echo skonsolidowało się wreszcie w ich faktyczny sens. Wolałby się przesłyszeć. Mało tego: być może jakaś jego część wolałaby wręcz, żeby nie usłyszał ich wcale - zajęty dopinaniem bocznych guziczków jednoczęściowego kaftanika małej Janey, albo wysyłaniem kierowcy wiadomości, żeby czekał, że już idą, będą za minutę, albo dwie. Wtedy mógłby spać spokojnie, a następnego dnia powiedzieć (komu? Bastianowi? policji? pierdolonej-kurwa-Phoe, z wyrzutem w tych jej dziwnych, dzikich oczach pytającej go - bezczelnie - czy był ślepy, że naprawdę niczego nie dostrzegł?), że nie czuje, aby miał wtedy, u stóp schodów, powody do jakichkolwiek zmartwień. I, że Charlie przecież zachowywała się jak zawsze - zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic.
No, tylko, że wcale nie.
- Charlie, czekaj - Odwrócił się zdecydowanym szarpnięciem ciała, tak prędko, że nawet Mary-Jane, zaskoczona nagłym zwrotem akcji, przestała marudzić, wlepiwszy się tylko w ojca kompletem dwojga zaskoczonych oczu - Cz-czekaj, co?
Nie zauważył nawet, że zdejmuje buty i rozpina ledwie-co dopiętą kurtkę, a potem wraca tam, gdzie był przed chwilą - na prostokąt przestrzeni, na którym zaczynały się występy stopni i serpentyna balustrady, na pierwszy stopień i na kolejne dwa.
- Nie. Jezus Maria, dobra, nie. Nie ma mowy. Nigdzie nie idziemy, tak? - Zachłysnął się prędkością, z którą wyrzucał z siebie kolejne słowa - Słuchaj, Charlie, chodź. Posiedzimy na kanapie, co? Zabiorę ją dopiero za jakiś czas, jeśli będziesz chciała, ale najpierw może... Po prostu nie. Nie tak, okay? Przecież ja cię teraz nie zostawię.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jest coś złego w rutynie i świadomości, że co by się nie działo, ma kochającego męża u boku? Teraz Harper również był, oczywiście, ale nie przy niej. Wybierał dziecko i swojego chłopaka, co jest absolutnie zrozumiałe. Tym bardziej Charlie chętniej wracała do wspomnień związanych ze swoim małżeństwem, pomijając wszelkie siniaki i upadki ze schodów, ponieważ chciała pamiętać Michaela tylko jako dobrego człowieka, a nie męża, co nie radzi sobie z życiem i traumą powojenną. W tej chwili mogłaby położyć się obok niego i zasnąć snem wiecznym, byle tylko ominąć resztę życia w zazdrości i samotności. To nic złego.
Patrzyła więc na swoje dziecko i Harper-Jacka, którzy odchodzili tak jak wszyscy od niej odchodzą: do swojego życia pełnego normalności oddalonej od koloru kupy. Patrzyła, myśląc o Michaelu i planach dołączenia do niego w przyszłości, ale nie z zamiarem odejścia ze świata w tym momencie tak fizycznie. Owszem, planowała wziąć leki nasenne, by w spokoju odespać dwa lata (w ciąży nie sypiała za dobrze, spędzając większość czasu przed toaletą), ale nie chciała zabić się! Nie pomyślała, że Harper odbierze jej słowa w taki sposób, choć świadomość z tej nocy dotrze do niej z kilkunastogodzinnym opóźnieniem. Oddychała głęboko, coraz głębiej, na nogach sunąc już w oddaloną krainę. Ocierała policzki, jakby były mokre od łez, ale – nie były; całkowicie suche, wcale nie rozpalone, a blade jak kość i z pewnością bez oznak rumianego zdrowia.
Chciała już zostać sama, a to rzadko się zdarza w jej przypadku.

Odwróciła się na pięcie, zaciskając dłoń na drewnianej balustradzie schodów; wspinała się krok po kroku powolnym krokiem, a każde podniesienie nogi wiązało się z ogromnym wysiłkiem. Dopiero po chwili dotarło do niej, co Harper robi. Podłapała zaskoczone spojrzenie Mary-Jane, by następnie przenieść wzrok na Dwellera i pokręciła głową, uśmiechając się kwaśno.
- Przestań, oboje jesteśmy zmęczeni życiem i będziemy się męczyć. Idę spać, też idź – zsunęła się po schodkach ku niemu, odgarniając włosy za uszy, bo zgubiła gdzieś gumkę pomiędzy bujaniem Mary-Jane, a zmienianiem jej pieluszki.
Naprawdę chciała być sama.
Przesunęła dłońmi po twarzy i odetchnęła głęboko, kręcąc głową. Podeszła do niego bliżej, by naciągnąć na niego kurtkę z powrotem oraz zapinać guziki. Cała drżała, choć nie znała źródła tego przerażenia czy może bardziej stresu. Zwilżała usta nerwowo, co jakiś czas automatycznie uśmiechać się do córki, by nie była już tak zdezorientowana.
- Pomieszkasz teraz z tatą, tak? – zagaiła ją szeptem, unikając przy tym spojrzenia na Harpera. Nie mogła natrafić guzikiem na jeden otwór w jego płaszczu, więc jeszcze bardziej chciała, aby wyszli jak najszybciej. Nie mógł uznać ją za niezdolną do opieki nad ich córką. Przeraźliwie obawiała się, że zabierze jej prawa do Janey, a tego nie przeżyje. Musieli więc wyjść, żeby nie zobaczyli jej załamania, a to zbliżało się coraz to większymi krokami. – Harper, nie chcesz tu być, więc nie zmuszaj się. Idź odpocznij, weź ją jutro do lekarza i bawcie się dobrze. A ja dalej was kocham, tylko… chcę być sama, dobrze? Proszę, idź już. – Pocałowała go w policzek, następnie córkę i po odnalezieniu w sobie siły, właściwie uciekła do sypialni.
Ten rok wieczór był dla niej ciężki. Odsłaniała swoje słabości, a co gorsze – pokazywała je Harperowi. Czuła się już niepotrzebna. Ba! Dojdzie do sytuacji, że za dziesięć lat nawet jej dziecko będzie wolało wybrać sobie inną matkę i nie spędzać czasu z Charlie. Skoro nie była już im wszystkim potrzebna, to po co mieli się wszyscy męczyć? Nie potrafi być szczęśliwa, nie potrafi być w związku, nie może nawet nakarmić córki własnym pokarmem, więc – to koniec.

Przycupnęła na łóżku, znowu (Chryste – znowu!) szlochając i szukając w szafce nocnej swoich magicznych tabletek, które pozwolą jej zasnąć. Naprawdę miała nadzieję, że Harper wyszedł z Janey i to on pomoże jej ulżyć w bólu.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Zablokowany

Wróć do „Domy”