WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Oblał się kawą.
  • - Kurwa!
W chwili, w której faktyczne zrozumienie treści czytanego przezeń właśnie SMSa przedarło się wreszcie przez woal po-nocnego rozkojarzenia, i werżnęło w jaźń -
A jaźń jego była rozespana, bezbronna; przeciągała się właśnie, w zakończonym różowymi chmurkami pierzastych falbanek peniuarze, dopiero szykując na rozpoczęcie faktycznej aktywności - na kolejne dziesięć, dwanaście, może parę więcej godzin.
Tak lubił najbardziej - i tak lubiła jego jaźń, jak się okazuje. Powoli, bez pośpiechu, z każdym kolejnym liźnięciem kofeinowego haju obejmującego i umysł, i ciało (jedynego, na jaki było mu wolno chciał sobie pozwalać) czule i cierpliwie. Nawet za cenę piętnastu minut snu mniej - bo i za sprawą budzika nastawionego na przykład na siódmą-zero-zero, a nie siódmą-piętnaście (albo dziewiątą, i wyłączanego siedem razy, gdy co dziesięć minut rozszczekiwał się wiernie upierdliwą melodyjką przypominaki). Przeciągnąć się, skupić na własnym oddechu, zagapić w cętki porannego światła wykwitające na ceglastym ciele sąsiedniego budynku. Zejść po schodach na bosaka - mając pod stopami chłód paneli nim nagrzeją się nieco czerwcowym upałem. Zacumować przy kuchennej wyspie, silną wolą jak wiosłem odganiając niewygodne wspomnienia. Przejrzeć prawdziwą gazetę (nie newsy na telefonie), omijając sekcję muzyczną i nekrologi (czasem - zaskakująco podobne pod względem treści, jeśliby się porządnie w nią wczytać). Przez wiadomości - te otrzymane i te do napisania - od, i do bliskich, przedrzeć się pod nieuwagę wyłączonych, póki co, powiadomień.

Nie lubił, natomiast, budzić się w sposób, w który niekiedy budziła go matka. Nie tylko złymi wiadomościami, ale i nagle. Bez uprzedzenia - ot, w ramach policzka wymierzonego w twarz noszącą na sobie jeszcze śmieszny hieroglif zostawiony przez poduszkę, czy kołderkę. Którą się tuliło trochę za mocno; kurczowo.
Bo wtedy wszystko musiało nabrać tempa, na które ani komórki ciała, ani serce nie były gotowe. Jak pasażerowie wepchnięci w wagonik diabelskiego młynu wbrew ich woli. Wio, i jazda!
Bez grama litości.

Nie wie czy tak powinno być, ale podtekst rozumie od razu. Może tacy jak oni już tak mają? Co, pedały? Nie. Poeci.
I zaczyna się martwić - bardzo, b a r d z o, nim go jeszcze (ten podtekst, dokładniej) podda prawdziwej intelektualnej obróbce. Przypomina sobie - na fali emocji, nie myśli - spojrzenie Zachary'ego wtedy, w motelowym łóżku i motelowym kiblu. I dziwne rzuty ciszy przetykane dziwnymi rzutami (powierzchownej?) bliskości. I coś jeszcze, czego nie potrafi ubrać w słowa - coś, co ma metaliczny smak i szaro-siną barwę, i co było z nimi od -
  • sam nie jest pewien jak dawna.
8:22
Wstaje. Z barowego stołka dostawionego pod marmur blatu. Z tym, co kiedyś było wrzątkiem, a teraz jest smutną, chłodną plamą lurowatej wilgoci na bokserkach i udzie.

8:25
Siada. Na kanapie.
Ale potem wstaje znowu, podchodzi do okna i do schodów, z telefonem w ręce i wzrokiem wbitym w tego telefonu wyświetlacz. Może nie powinien?

8:30
Kurwa, Prescott. Weź się w-

Jest tyle rzeczy, które chce mu powiedzieć wyznać. Doprawdy? Przecież wyznał mu już prawie wszystko.
Ale gdy chłopak odbierze (po, Harper liczy, trzecim dzwonku), Dweller mówi pierwszą rzecz jaka przyjdzie mu do głowy, i ostatnią, jaką powinien powiedzieć:
- Powiedz mi, że to nie HIV.
I te słowa - wypowiadane przez tyle innych osób w tylu innych, tak niesprawiedliwych kontekstach - teoretycznie opuszczają jego ciało; a jednak Harper-Jack ma wrażenie, że dopiero teraz zaczynają się w nim panoszyć. Gonią serce do pędu, wprawiają w drżenie sopelki palców, zalewają policzki niezdrowym rumieńcem.
Kurwa, Jezu, Chryste.
- N-nie, poczekaj. Zanim powiesz. C-cokolwiek powiesz. Zach, nie chodzi o mnie - Boi się - Nie chodzi o mnie. Chuj ze mną, pierdoli mnie to - (Choć z drugiej strony - może lepiej nie, w tym kontekście) - Boże, cz... Dlacz... Fuck. Przecież mogłeś...
Tak smutny, że...
- Mogłeś mi powiedzieć, skarbie - Jest mu głupio. I jest p r z e r a ż o n y - Mogłeś mi -
Ostatnio zmieniony 2022-06-26, 07:08 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Nie. Wbrew, być może, pozorom (a raczej otwartości, z jaką wystrzelił ni stąd, ni zowąd, jakby faktycznie wymierzał Harperowi policzek; skuteczny, czyli z zaskoczenia) – nie planował mu o tym mówić. A już na pewno nie dzisiaj (wymiennie z: nie-teraz, nie w środku tygodnia, nie na „chwilę” przed Dniem O j c a, a już na pewno nie o tej-godzinie) i nie w postaci czterech słów rzuconych w takim tonie, jakby zamiast przyznać się do błędu – obarczał go winą. Oczywiście o ile przyjąć takie założenie, że literki wklepane przez klawiaturę smartfona mogły mieć t o n.
Dlaczego mu, w takim razie, powiedział?
Bo niedawno – mniej więcej cztery dni i dwadzieścia dwie godziny temu – postanowił, że nie będzie kłamał. Nie, że tak w ogóle. Ale nie przed nim. Pewnie, że nie zanosił się z żadną gruntowną spowiedzią (choć może mógłby). Nie od-razu i nie-na-raz. Zasada polegała na tym, że o ile przyznawał sobie prawo aby przemilczeć nieporuszone dotychczas tematy, o tyle na każde z zadanych przez Jacka pytań – obiecał odpowiadać. W ten sposób, wierzył, dało się dozować ból i złość, i smutek, i zawód (w różnych kombinacjach). I to właśnie do Harpera należeć będzie jak daleko sięgnie po Prescotta. Po miesiące, kiedy nie byli dla siebie (nawzajem, ale też w zupełnie samolubnej odmianie tego słowa).
Tak, żeby to Harper miał kontrolę.
A Zachary wie (myśli, że wie), że właśnie jej potrzebuje teraz Harper. Kontroli. Tej, która pozwala wierzyć, że wciąż stoi się na stabilnym gruncie, a nie po szyję grzęźnie w ruchomych piaskach.

HIV? No, tak. Owszem, to przecież mógł być-

Może to głupie, ale Zachary o tym nie myślał. Przecież wiedział. No, ba, oczywiście, że wiedział. Że istniało takie ryzyko. Tak, takie rzeczy się wie (i takie tematy się porusza, choć rzadko) – ale chyba nie zawsze zdaje się sobie z nich sprawę.
Dlatego-
teraz, kiedy Harper mu przypomina (z jakimi, realnie, efektami mógł liczyć się po tamtej nocy, o której pamiętać zwyczajnie nie chciał), to on się budzi – ale nieco inaczej, niż raptem kwadrans temu. Kiedy zrozumiał, że skoro czeka go rozmowa, to wypadałoby wyjść [z łóżka, z pokoju] i pójść – w inne miejsce [do domu, na przykład].
Póki co jednak pełźnie – takim posuwistym ruchem bosych stóp, którym podłogi smagane czerwcowym ciepłem nie wystarczają w c a l e . Ma na sobie tylko bokserki – i parę kruszynek ryżowego, rozdętego powietrzem wafla.
Co? – Zachłyśnie się.
Zanim coś powiesz. / Ale nie czeka, aż Harper dokończy. Na każde jego „zaczekaj” – Nie. – i „cokolwiek” – Nie, Boże – i „Zach” – Nic takiego. – i o to o co mu chodzi – Jack, posłuchaj mnie. – i o co mu nie chodzi, wszczekuje się – JACK!
Kiedy zapada cisza – bierze głęboki oddech. Zatrzymuje w płucach nieprzesadzoną ilość tlenu, którą wypuszcza tak szybko, żeby następne słowa wyprzedziły wzbierające napięcie:
To nic takiego, okay? To nie HIV. To nie HIV – powtarza tak, jakby za pierwszym razem brunet mógłby mu nie uwierzyć. Uspokaja go. – Miałem... chlamydię, po prostu. Tylko to. Ale poszedłem do lekarza, tak? I zrobiłem testy. Dawno, jak jeszcze- jak jeszcze byłeś na odwyku w Novato. I brałem antybiotyk, tak jak mi zalecili, i wszystko jest okay. Przepraszam, mogłem- mogłem inaczej. Boże, przecież gdyby to było coś poważnego to-
Teraz to jemu robi się głupio.
Gdyby to było coś poważnego, to powiedziałbym ci od razu. I nie w ten sposób. A teraz- nie wiem, skoro już poruszyłeś temat, to pomyślałem, że powinieneś wiedzieć. Powinieneś wiedzieć takie rzeczy. O mnie. Dlatego mówię.
Zatrzymuje się. Milczy. Dopiero teraz orientuje się, że jego własny słowotok zapędził go w nieznajome miejsce.
Chyba rozumiesz, że nie chciałem... że... to nie jest coś, czym się powinno chwalić. – Oddycha. Nie powstrzymuje: się, ani drżenia głosu. – Głupio mi było, wiesz? N-nadal jest.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

A zatem mówią przez siebie.
  • W całej możliwej dwoistości tego określenia, gdyż:
    • "Przez" jak w "jedno przez drugie" - potykając się o rozrzucane na trasie konwersacji okruszki fonemów i zgłosek, z harperowym poczekaj, i cokolwiek, i przecież mogłeś, z rosnącym impetem wpadającymi na coraz mniej łagodne, coraz bardziej stanowcze - ale nie brutalne - "nie" wypluwane przez Zachary'ego w krótkich splunięciach i fuknięciach powietrzem, które nie zdążyło się jeszcze dobrze ogrzać w miechach płuc (a więc może i dlatego tak pędziły - te słowa - bo zmarźnięte, i zwyczajnie nie mogły się doczekać aż przyjdzie im wpełznąć za zapiecek sąsiedniego serca).
      Gdyby to był taniec, Prescott i Dweller obijaliby się teraz o siebie, znacząc miękkość cielesnych tkanek siniakami nabijanymi sobie nawzajem boleśnie, choć bez intencji - łokciem pod żebro, kolanem w udo; i deptali sobie po stopach [z Zachem w oczywistej przewadze - wiedział przecież (pamiętał?) doskonale, który z dwellerowych palców szczególnie zmęczony był życiem].

      I z "przez", również, jak w - jedno z powodu drugiego.
      Innymi słowy - nie tyle z czyjejś winy może, ale tak jak wtedy, gdy drugi człowiek, kiedyś zupełnie nam obcy, staje się nagle przyczyną wszystkiego, epicentrum świata, głównym punktem zapalnym, czasami, wokół którego pozaczepiano wszelkie najważniejsze nitki naszej egzystencji; pozachaczane starannie, misternie, na pętelkę - o tę drugą duszę, i o umysł, i serce.
      Jak wtedy, na przykład, gdy się mówi: wiesz? nie spałem wczoraj przez ciebie; c-całą noc, a ma się na myśli: krążyłem wokół ciebie i nie mogłem przestać (w myśli, w mowie, w...) - ot, wadliwy bumerang, broń o profilu lotniczym zakrzywionym jednym pocałunkiem.
  • Toteż mówią, ponieważ się dla siebie liczą. Ponieważ coś dla siebie - nawzajem - znaczą. Mówią, ponieważ nie dzwoni się do człowieka, na którego ma się kompletnie w y j e b a n e, o ósmej rano, ze stygnącą kawą cieknącą wzdłuż linii pachwiny tylko po to, by w panice uściślić, że jednak nie umiera on z powodu nabytego niedoboru odporności. Mówią, ponieważ z taką troską, i w takich okolicznościach, i z takimi nutami w głosie dzwoni się do osób, które s-
- JACK!

Policzek - tak, kolejny - lecz wymierzany z troską, bo na ocucenie.
I Jack, owszem, się zamyka -
ale w nowo-zrodzonej ciszy także otwiera. Na chłopaka, i na jego nieporadne trochę, ale szczere (Harper ufa) eksplanacje.
Zaraz więc tylko chlamydia zawiśnie między nimi w koślawej pozycji, brzydka i niewprawiona tancerka na estradzie, i - Chryste - w absurdzie sytuacji, w jakiej konkretna diagnoza choroby wenerycznej może przynieść komuś autentyczną ulgę.
A potem Joachim się uśmiechnie. Z głębokim, szeleszczącym westchnieniem dobywającym się najpierw przez wargi, a potem i nozdrza. Zamknie oczy. Wesprze obydwa łokcie o blat.
Boże. Boże, Chryste, dziękuję.

Nie jest zły.
Nie gniewa się. A przynajmniej nie na Prescotta.
Być może niewłaściwie - bo może powinien na niego właśnie, bezsilnym rodzajem gniewu post factum. Ale pretensję ma, przede wszystkim, do świata, i wszystkich jego kurewsko niesprawiedliwych przypadków.
- Och. Ojejku. To... To dobrze? T-to dobrze, Zach! To bardzo dobrze... - Kiwa głową, śmiesznie energicznie. I nagle czuje jak, wbrew woli i rozsądkowi, oczy zachodzą mu słonym bielmem wilgoci. Krzywi się, pociąga nosem, i ociera powieki wierzchem dłoni, zgięciem - gdzie jej nasada, pałąkowatą linią, przechodzi nagle w chudość przedramienia. - Tylko, że to takie... Och, k-kurwa, to takie głupie i... Niesprawiedliwe? Niesprawiedliwe... - Zach chyba wetnie mu się w słowo z jakimś krótkim pytaniem - Co? No, że nie... N-nie mogłem... - Nie mógł, przede wszystkim, wiedzieć - bo skąd? Tylko, że to nie jest pierwsza myśl jaka wykwitłaby teraz w jego świadomości - Nie mogłem się tobą zaopiekować.
Jasne, Jack - u którego chlamydię podejrzewano dwa razy (choć raz winowajcą była kandydoza, a raz pot, i za ciasne jeansy) - jakąś cząstką siebie oczywiście wie, że to opiekowanie się sprowadzone by było pewnie do przypominania Prescottowi, żeby wziął antybiotyk przed jedzeniem, i nie popijał sokiem, oraz - w razie dość niezręcznej, ale prawdopodobnej potrzeby - częstsze nastawianie pralki pełnej bokserek. Tylko, że i tak robi mu się po prostu źle. Na myśl, że nie mógł. Nie był obok, a przecież powinien chciał - tak bardzo.

Więc kiedy zada kolejne pytanie, to z nadzieją, że Zachary nie usłyszy w nim podejrzeń albo egocentrycznej ostrożności, a jedynie troskę, i próbę przygotowania się na wszelkie możliwe formy zranienia - ton dziecka, które dostawało po dupie sercu zawsze w tych chwilach, w których spodziewało się (miało nadzieję na...?) chałki z dżemem i kołysanki.
- Czy myślisz, że... - Otwiera oczy i zamyka znowu, zmęczony jasnością porannego światła - Czy myślisz, że jest coś jeszcze? Cokolwiek. N-no wiesz, co powinienem... Czego powinienem być świadom?

Z gilotynką języka ucinającą brzmienie słów zanim brunet zdołałby zadać kolejne, zasadne być może w tym momencie, pytanie:
  • Albo coś, co ty sam chciałbyś o mnie wiedzieć?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zachichocze, wiedząc dokładnie co dzieje się z Harperem. W tej wiedzy pomija co prawda otoczenie – i pozwala sylwetce bruneta wędrować w próżni własnej wyobraźni. Ale wie na przykład, że na świat gapi się teraz zza szyby własnych oczu. I to nie takich okiennych, ale drzwiowych, które owszem, przepuszczają rozemdloną wiązkę dziennego światła i pozostawiają nawet jakąś wizję tego, co dzieje się po drugiej ich stronie – ale jednak wszelki ruch, tym łzawym przeszkleniem, brutalnie zniekształcają. Gdyby Zachary tam był – najchętniej stanąłby pod tymi drzwiami, a potem czekał, aż Jackie mu je otworzy. Żeby móc usiąść nie tylko w jego towarzystwie – ale w nim całym. Żeby się tym towarzystwem przykryć (a potem psioczyć na upał). Wcisnąć się pod rynienkę rzęs (przewrotnie, wcale nie „z deszczu”) i tam już zostać.
I wcale nie zamierzał w tych oczach ginąć. Ani umierać. W jakimś dziwnym rozróżnieniu – że to przecież nie jest to samo.
Może wolałby się odradzać. Przy każdym mrugnięciu – być budowanym na nowo i na nowo.
Zresztą, czegokolwiek by nie chciał – wypadłby z nich zaraz, w tej samej chwili, w której (słyszy dokładnie) łokcie Harpera lądują z głuchym stuknięciem o blat. Albo parapet. Zachary nie potrafił jeszcze brać mieszkania mężczyzny „na słuch”. Chociaż pamiętał już, że jeśli drzwi od łazienki (tej większej, na prawo od wejścia) puści się zbyt wolnym luzem, miast zamknąć je jednym, zwartym ruchem – przy samej końcówce ostrego łuku zaczynają nie tyle skrzypieć czy popiskiwać, ale – dosłownie – wyć. W nocy zatem (przeważnie, choć bez reguły); w zależności od tego gdzie zasypiali –
  • Na przykład w otwartej przestrzeni salonu, którą lubił Zachary – kimnąwszy się nie tyle na kanapie, co na Harperze (na tej kanapie leżącym na plecach) – z policzkiem opartym o jego klatkę piersiową. I umazaną plamką śliny, która przez sen spłynęła w zagłębienie obojczyka.

    Albo w sypialni. W pełnoprawnym łóżku – tak, jak lubił Jackie; mogąc wcisnąć się w bok Zacharego albo pod jego ramię. Lub dłoń, którą w przymglonej snem, połowicznej świadomości, fotograf lubił układać na biodrze bruneta (jeśli leżał na boku) lub lędźwiach, tuż ponad linią pośladków (jeśli na brzuchu).

    Albo wtedy, kiedy rzeczywiście istniała potrzeba – lub zalecenie – by Prescottem się zaopiekować; czyli przy skręconej kostce i godzinach spędzonych na (przeforsowanej prośbą i groźbą) rehabilitacji. I ćwiczeniach – podczas których, pamiętał, zdarzyło mu się kiedyś zasnąć. Na podłodze. Niby we wnykach Harperowych dłoni (bo zadeklarował się, że pomoże – za każdym razem naciągając staw mocniej, niż powinien), a potem – jakby w oplocie (kiedy ustalą, że może faktycznie – lepiej wychodzi mu masaż: tak/tu/mhm, d o k ł a d n i e w tym miejscu, w ten sposób; w głupiej, zupełnie niewinnej kalce innych okoliczności). Zwyczajnie odpłynął.
– należało więc albo wybierać wyłącznie łazienkę na półpiętrze, albo zostawiać je otwarte. Drzwi, ma się rozumieć.

No, w każdym razie Zachary teraz chichocze.
Też tak zareagowałem. Jak się okazało, że to tylko... wiesz. Że to nic poważnego. Identycznie. – Wgryza się w przekąskę. Chrrrup. I to chrup-chrup zaczyna powoli gasnąć i mięknąć (tak samo, jak rozpływający się w ustach wafelek), językiem dopchnięte do podniebienia.
No i co z tego? – Kantem palca strąca z piersi kilka okruszków. – Przecież teraz też możesz. Tylko się za bardzo nie rozpędzaj.. Potrzebuję fff- aceta? Co, Zach? Co chciałeś powiedzieć?
To znaczy- Nie potrzebuję niańki, okay? Poza tym, o czym my w ogóle gadamy? Gdybyś tu był, to nie byłoby takiej potrzeby. W ogóle nie byłoby żadnej-
I wtedy, zupełnie nagle – zanim jeszcze dotrze do finiszu własnej myśli, nagle zorientuje się, że źle to zabrzmiało. Że Harper ma pełne prawo, aby potraktować jego słowa jak wyrzut. Gdybyś był (gdybyś został).
Znaczy... rozumiesz, o co mi chodzi – chrypi. Gdyby uczucia miały smak, teraz zrobiłoby mu się kwaśno-gorzko. Tylko że, biorąc głęboki oddech – te akurat myśli odgania dość prędko.
Zależy o co pytasz? Jest taka jedna-
Stojąc przy kuchennym blacie – teraz odwraca się do niego przodem. – Jest taka jedna rzecz. – O chłodną, niewygrzaną jeszcze gładź opiera się całą długością przedramion. Pochyla się; cały, ale i nad telefonem – odsunąwszy go od ucha, a podłożywszy bliżej ust. – Powinieneś wiedzieć na przykład, że nie mogę doczekać się środy.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Albo mlasnąć -
- Należało.
Inną, kwaśną kałużkę śliny krzepnącej - tym razem w kąciku ust własnych - rozrywając nagłym jego skurczem. I rozewrzeć wargi o tyle tylko, o ile było to absolutnie konieczne - czyli ledwie, błyskając bielą zęba (no, takim #f9f5f0 raczej - według rozpiski w ostatnim katalogu Pantone, zważywszy na ilości wypijanej przez Harpera kawy) i różowością dziąsła.
- To drzwi - Powiedzieć; przez sen, a więc melodii głosu dając tylko częściową możliwość ułożenia się w cokolwiek względnie-kształtnego i zrozumiałego-w-miarę (To-szwi) - W łazience - Wzience.
I pacnąć.
  • Dłonią, ciepłą i rozprężoną, i ramieniem nienapiętym, a więc zupełnie miękkim - tak ciężkimi, jak ciężkie są kończyny osób zwyczajnie nieprzytomnych.
    (Bezwolne, ale także: bezbronne.)
Bark albo pierś, albo bok - misterną konstrukcję żeber skrytą pod warstewką skóry, mięśni i, choć nieczęsto, bawełnianego podkoszulka. Nie własne. Chłopięce.
Przyszpilić go do pościeli. Albo do siebie - jeśli, no właśnie, spali w salonie: to znaczy, Harper na kanapie, na plecach, i Zach na Harperze (trzymającym, tak swoją drogą, kolano już poza linią mebla - tak, aby noga szatyna, zwłaszcza w okresie rekonwalescencyjnym, gdy jeszcze wznosił dramatyczne skargi pod adresem własnej kostki - nie musiała zwisać niewygodnie nad podłogą, ale by miała oparcie).
- Śpij, Zach. - Raczej: Śij-zach, w oczywistym skojarzeniu, które za dnia, i w stanie pełnej świadomości, przywiodłoby na myśl obrazy jednoznaczne, ale teraz jest zupełnie niewinne - jak niewinne są dusze o tej porze dnia nocy, omotane snem i zmęczone koniecznością, by za dnia przebywać z daleka od siebie nawzajem - Nhhh, ghmk-k.
W luźnym tłumaczeniu: Spokojnie, jeszcze się nauczysz. Mnie. Tego domu. Daj mi tylko sobie czas, trochę [tego czasu] więcej. Parę dodatkowych nocy i poranków. Kilka kolejnych powrotów -

Poprawka: chichoczą w duecie.
  • Za jakiś czas - paręnaście godzin, już po zmroku, ponownie w samotności smaganego przeciągiem loftu - Harper usłyszy owego chichotu echo, i się zasmuci. I znajdzie w tym brzmieniu coś niepokojącego, coś, co pozwoli mu zasnąć dopiero o trzeciej nad ranem [bo samo się - to coś - już znuży nieustającą wewnętrzną potyczką: Śmiał się naprawdę? Czy to było dla niepoznaki? A jeśli tak, to dlaczego? Czy raczej: dla - czego (ta niepoznaka) A ja? Czemu ja się śmiałem? Czy bawiło mnie - co właściwie? Czy to nie za wcześnie? Czy naprawdę w o l n o nam, by nam było tak w e s o ł o (po tym wszystkim)]?
Ale teraz są razem. I piosenkarz myśli, że nie ma co czym się martwić. Dryfując na łagodnej fali kolejnego, głębokiego wydechu przepełnionego ulgą. Przynajmniej w tej kwestii, bo zostały jeszcze dwie -
[1] W nagłej konsternacji:
- Zach? Co ty jesz, na miłość boską? To są wafle ryżowe? - Wsłuchany czujnie w chrrrup - pisk-sk-sk - mlask, niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym dźwięk wydawany przez nadmuchane ziarenka ryżu w kontakcie ze śliną (i tłumiony, charakterystycznie, otoką policzka i barierą jedynek i dwójek) - Obrzydliwe. Na to się powinieneś leczyć. Masz przynajmniej jakiś humus?
Ale Zach, jak się okazuje, nie potrzebuje humusu.
Zach potrzebuje fff-
  • gdyby mógł, Harper podrażniłby to - fff palcem (jak wtedy - kącik ust drżący powstrzymywaną salwą śmiechu); i drażnił zawzięcie, metodycznie, tak, jak promienie słońca drażnią roślinne pędy, aż te dorosną wreszcie do swojej pełnej, i dumnej postaci -
    • aż by się przeistoczyło w swoją formę pełną i bezwstydną.
Tylko, że -fff się fff-stydzi. I cofa.
- Tak. Tak - brunet kiwa głową, spokojnie i smętnie. Dopija kawę, ale gorycz panosząca się pod podniebieniem ma zupełnie inne źródło - Myślę, że rozumiem. I - Zach?
  • – Jest taka jedna-
Harper zastanawia się, jak on ma to, na miłość boską, powiedzieć.
Bo przed środą jest niedziela. I jest chłopak w trykocie, zagrożenie spacyfikowane żartami - ale też, Dweller zakłada, czemuś służącymi, a nie robionymi ot tak, po prostu. A przed chłopakiem w trykocie jest dziewczyna na instagramie. Być może tylko wspomnienie - z prostokątów wirtualnej fotograficznej rolki jednak wymownie nieusunięte.
[2] - Pomyślałem, że wiesz, w środę, będę chciał... - Porozmawiać. Z Tobą. Na poważnie. O tym, czego nie znoszę, ale przede wszystkim o tym, czego nie zniosę. O wszystkich siedemnastu różnych odmianach bólu serca, które udało mi się zidentyfikować w ciągu nocy skazujących mnie na sen w pojedynkę bez Ciebie (i to bólu zupełnie niezwiązanym z nadchodzącą zapaścią). O rzeczach, które mogą wydawać się być oczywiste, ale w istocie oczywistymi się nie stają, dopóki się ich nie omówi. O tym, z czym sobie (jakoś) poradzę [jeśli on (jakikolwiek "on"; ale też jakakolwiek "ona") Cię pocałuje, na przykład, a Ty z jakiegoś względu się nie cofniesz (jak to "-fff", biedne, spłoszone)], ale też tym, z czym zwyczajnie będę potrafił się - [jeśli, luźna myśl, on (znów: jakikolwiek "on") będzie Cię kochał pieprzył tak, jak ja. Jeśli w Tobie dojdzie w Tobie zostanie] - Zabrać cię do takiej nowej knajpy. Wegańskiej.
  • Harperrrr?
(Patrzy na siebie - rozmyty rys sylwetki wypisany w metalu lodwókowych drzwi. I się uśmiecha - w słuchawkę).
  • Co. Do. Kurwy?
- Mają takie tiramisu, że zobaczysz. Zupełnie stracisz zmysły.
Tyle przynajmniej, że wtedy będzie ich dwoje.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

No i Zachary, jak zwykle, podrażniony (i może też rozdrażniony, ale nie na poważnie – o czym poświadczy kolejna salwa cichego ćwierćśmiechu), na nagły przytyk Harpera odpowie dokładnie tak, jak można było się tego (po nim) spodziewać. Z podłużnej, walcowatej paczuszki – idiotycznie zawziętym tiptopem palców forsujących szeleszczący papierek opakowania – wyciągnie jeszcze jedną tarczkę wafla, a potem wciśnie go pomiędzy wargi. Oprze o dolną – zanim zagryzie:
Obrzy- obrzydliwe, hę?! Co? C-co mówisz? – Już nie z żadnym kulturalnie wyciszonym „chrup-chrup”, ale raczej repetetywnym „TRZASK-TRZASK-TRZASKSZSZSZ”, przeciw któremu nie zaprzątał sobie głowy, by stawiać jakieś tam bariery z jedynek, dwójek, siekaczy kłów czy trzonowców. – Wiehsz... Nie słychszę...
Potem zrobi idiotyczne „gulp” (przełykając chyba te czubiące się głoski i podźwięki); a jeszcze potem „tak?” – telefon znów, nagle zupełnie poważnie, przysuwając do ucha – wcisnąwszy go pomiędzy policzek i pagórkowatą nagość ramienia.
Więc, żeby poddać zdarzenia jakiejś sensowniejszej chronologii:
Potem zrobi idiotyczne „gulp”; a jeszcze potem:
Tak? – Uśmiecha się. Z drobinką przesuszonego, wiórowatego ryżu w prawym kąciku ust, zagarniętego wywinięciem języka. – Będziesz chciał? W środę? – Trochę się z niego naśmiewa; niegroźnie – a jeśli odwraca jego uwagę od wątpliwości, to robi to nieświadomie (może przeczuwać o czym myśli Harper – ale woli nie). – A teraz jeszcze nie chcesz? W sensie... „będziesz chciał” dopiero w środę? – Kąsa go – tylko że w taki śmieszny sposób, który kojarzy się z ukradkowym czajeniem się za plecami i opuszkami palców brutalnie wepchniętymi pod boki, albo chłodnym, niepokojąco wilgotnym wionięciem powietrza, wymierzonym w ucho („kurwa, Zach, oplułeś mnie!”), albo wyjątkowo perfidnym podszczypnięciem u zbiegu uda i pośladka.
Zachary trochę się wygłupia. Ale wygłupia się tak, jak robi się to w przypływie dobrego humoru – w naprzemiennie obustronnym wkładzie przekomarzanek. Wygłupia się z, a nie przed nim.
Pewnie – przytakuje wreszcie. – A ta knajpa jest jakoś po drodze? Wiesz, na ten twój księżyc z wegańskiego sera. Czy tam styropianu. – Zawiesza wzrok na grafice z opakowania. – Hej, a w sumie... jesteś pewien, że to był styropian? Może to były te wafle? Przecież i jedno, i drugie, wygląda identycznie. – Kołysze się z boku na boku. – Mam nawet pewne przypuszczenia, że smakiem też się za bardzo nie różnią. Nie wiem, nie mam porównania. Ale gdybym miał strzelać...
A potem bierze głęboki oddech.
Tylko że, wiesz... – Najpierw się przeciąga. Ziewa. Nie może sobie znaleźć miejsca, dlatego decyduje się na szybką migrację: przenoszą się, razem ze swoimi myślami, na jedną z salonowych kanap. Po drodze, zanim brunet nie usłyszy w słuchawce wygodnego pomruku sofy:
Harper, ja nie przepadam za tiramisu. I bezą. Chryste, jak ja nienawidzę tortów bezowych. I pianek. – Wzdycha. – Ale może będą mieli coś orzechowego, co? O, wiesz co bym zjadł? Ale to raczej nie w knajpie... Cannoli, słuchaj. Już nie pamiętam kiedy jadłem po raz ostatni. Mogłoby być nawet wegańskie. Ej, Jackie? Gdybym był deserem, to jakim? Tylko błagam ja ciebie, poważne odpowiedzi. Nie chcę usłyszeć, że... nie wiem, „smacznym”. Obraziłbym się.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Rough play. Ewentualnie: rough-and-tumble.
No, tak się to nazywa. U psów i u dzieci -
Ten rodzaj niegroźnej szarpaniny właśnie. Ręka-noga-mózg-na ścianie, tylko bez rozlewu krwi i faktycznych ofiar w ludziach (gdyby, dla przykładu, lufę wsunąć nieco głębiej między wargi, i pociągnąć za spust, Zach?).
Ten rodzaj prescottowych wygłupów.
Przed nim? Po nim? W przerwie? Między Jack'iem i Jackie'm?
Nie. Przecież ustaliliśmy już, że Zach wygłupia się za nim. Skryty za plecami bruneta. Kąsając go w kark, na przykład, znienacka. I, faktycznie, opuszki palców wciskając między żebra i dmuchając, zimno-mokrym uderzeniem powietrza, prosto w niespodziewającą się ataku małżowinę ucha piosenkarza.
Kurwa, Zach, a-ła!

Ale także: zanim.
Zanim - jak to w przekomarzankach tego typu, Harper po prostu się odwinie - starszy, większy, silniejszy (?). I zamachnie. I nakryje chłopaka swoim ciałem.
  • Ale zamiast do taniego lastryko rzędu publicznych umywalek, dociśnie do pościeli. Z uśmiechem - szerokim, wilgotnym śliną, zwieszonym nisko, nad linią jego obojczyków. Aha, tak: groźnie, może, ale i bezpiecznie -
- Chrrryste, ty to nawet mój księżyc musisz kwestionować, co? - parska, krzywiąc się na chrupanie, szuranie i kląskanie dobiegające z drugiej strony łącza. Odsuwa telefon od ucha.
  • Tylko, w gruncie rzeczy bardzo mu się to podoba.
    Nie, nie dźwięki wydawane przez ostentacyjnie rozżuwany wafel, ale sposób, w jaki Zach - nie od dzisiaj, przecież - podważyć jest, i poddać pod wątpliwość, niemal wszystko. Dostawiając zygzakowaty symbol, jakby jedną trzecią lemniskaty, nad kropką na końcu każdego stwierdzenia, jakiego Harper-Jack był w życiu stuprocentowo pewien.
    Występując, wbrew pozorom, nie w roli adwokata, a samego -
Harper, nieuchronnie, pomyśli o tamtym razie, kiedy go zobaczył w świetle świtu - nabrzmiałą fioletem pręgę siniaka pączkującego pod skórą, ławicę szramek, niczym małe rybki płynących gładko cieśniną męskiej chłopięcej talii, regularność czterech purpurowych krwiaków wykwitłych na szczytach otłuczonych kręgów - jakby Zach spadł z bardzo, bardzo wysoka -
  • po drodze ścinając rozcapierzonymi palcami wszystkie gwiazdy nieba.
    • I później, w szpitalu - z łopatkami podrywanymi płaczem strzępionego ruchu – i ucinanym nierówno oddechem, i uciskiem dłoni oplatających rozmiętą pomiędzy palcami narzutę sztywnej, szpitalnej pościeli -
Bardzo, bardzo nisko.

Kręci głową. Przeczy sam sobie. Przywraca się rzeczywistości.
- Tak, fuj - Śmieje się w słuchawkę. Też nienawidzi bezy. I pianek - Jezu Chryste, co za obrzydlistwo!. Nigdy nie rozumiał, co widział w nich Bastian (dopiero, jakieś pół roku temu może, zrozumiał wreszcie - że Bastian widział w nich Phoenix).
- To może - Nie zdąży się powstrzymać - Na Sycylii? Te Cannoli. Nie mówię, że teraz, ale...
Zatacza palcem łuk - wiodąc nim wzdłuż rantu odstawionej na wyspę filiżanki. Słyszy stęknięcie kanapy. I kolejne pytanie.

- Byłbyś...
Zajmuje mu to jedenaście sekund. Niespełna trzy, nieszczególnie płytkie, ale też i nie dramatycznie głębokie oddechy. Dziewięć mrugnięć, w tym jedno podwójne. Dziesięć uderzeń serca - jedenaście, jeśli liczyć ostatnie, rozpoczęte, ale niedokończone, gdy dzieli się z Prescottem wyrokiem werdyktem.
- Byłbyś Crêpes Suzette. Flambé.

Drogim w wykonaniu - jakby zsumować koszt świeżutkich - i importowanych - pomarańczy Valencia, i triple sec, i Grand Marnier Cordon Rouge, z organicznym kryształem cukru - ale mającym imitować coś powszechnego i przystępnego, coś, co jest tak wyjątkowe, że musi się kamuflować pod płaszczem przeciętności.
Czymś, co się pamięta z dzieciństwa - przyjaznym zatem, i przyjemnym z definicji? - tylko w wersji bardziej wyrafinowanej, jak i brudniejszej - bo umazanej sadzą i oklejonej lepkością syropu.
Przez niektórych uważanym za szczyt tandety - przez Harpera jednak (z całym tym jego uwielbieniem dla błysku cekinów, bufiastych rękawów, stukotu podbitych metalem obcasów o deski estrad i wszelkich możliwych form dramatyzmu) - ukochanym sobie od pierwszego wejrzenia (1999, podczas rodzinnego obiadu w paryskim Ritzu).

I z całym, realnym ryzykiem, że będzie można trzeba się poparzyć.

- Jedzonymi w celi śmierci. Wiesz, na ostatni posiłek.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Wyglądało więc na to, że wszystkie wygłupy odbywały się w przerwie pomiędzy imionami. Albo występami. W przerwie pomiędzy Harper i Jackiem. Czasem mniej lub bardziej poważne. Za to trochę jak ten myślnik. Kreska, jakoś tak permanentnie wmontowana pomiędzy to twoje "H" i "J" – trochę jak omen albo przestroga, a trochę jak fatum. Jakby któregoś dnia próbowała się przecisnąć pomiędzy jednym a drugim inicjałem, a potem – w wyniku kombinacji i eksperymentów – utknęła tam i została już na zawsze. Więc... może faktycznie – „to zawsze już tak”.
I w taką kreseczkę ściągnięte są też przez chwilę usta Zacharego. Dopóki Harper nie parska śmiechem w słuchawkę; a szatyn czuje się tak, jakby śmiał się w niego. I ten śmiech zapętla się pomiędzy nimi. Przygasa samoistnie, więc i Zach, wciąż podążając tym tropem, trochę przygasa.
Tak. Teraz i tak by to chyba nie za bardzo wyszło. Jesteś ostatnio trochę zajęty, no nie? Jak ci idzie? – Musi zagryźć zęby, żeby nie westchnąć; z tą nieładną (a nawet – brzydką) manierą milczącego wyrzutu. – Ale taki większy wypad to dobry pomysł, podoba mi się. Może za rok? Albo za dwa. No, tak żeby zdążyć zanim na wakacje będziesz wyjeżdżać na dwie raty. – Wcale nie musiał tego mówić. Wcale nie zamierzał – i, tak naprawdę, nawet nie chciał. Tylko że czasami są takie rzeczy, które same chcą o sobie porozmawiać – więc formują się w słowa dość pospiesznie i bez wcześniejszej konsultacji po prostu torują sobie drogę na zewnątrz. Wbrew zakazom ze strony rozsądku.
Wiesz co, nieważne. To było głupie. Możemy udawać, że tego nie powiedziałem? – Poza tym: jest jeszcze Teresa. I to wcale nie zobowiązania Harpera wobec dziecka (względnie klarownie otoczone postawionymi granicami?) stanowiły jakikolwiek cierń, tylko czekający aż ich zaufanie zahaczy o nie ręką albo nogą. – Powiedz mi lepiej... Wybrałbyś je? Te crêpes. Na ostatni posiłek? – pyta, teraz dopiero zdając sobie sprawę że palce zaciska mocniej na telefonie. Telefon natomiast – mocniej dociska do policzka. Do ucha. Do siebie. Jakby Harper faktycznie zgonował właśnie po drugiej stronie połączenia (a nie tylko dopiero oczekiwał na egzekucję; w stanie gorszym od śmierci, w gruncie rzeczy). Jakby miał zaraz wyszeptać ostatnie słowa – które, jeśli niedosłyszane, nie padną już po raz drugi.
Natomiast gdyby przysiąść się do salonowej rozmowy Zacharego, lub gdyby podejść pod oszklenie głównych drzwi – tylko po to, żeby na niego spojrzeć, w oczy rzuciłaby się sylwetka podzielona na dwoje. Z głową i czupryną potarganą dłonią słońca (które dziś, z lepszym humorem, postanowiło zagościć na dłużej). I z kolanami przygiętymi bliżej – ale nie za blisko – klatki piersiowej; jakby Prescott przesiadywał sobie pod kocem lub narzutką domowego półcienia.
Wolną dłonią, zupełnie bezwiednie, dotyka czubka dużego palca u prawej stopy. A jego prawa i lewa stopa tkwią teraz jedna obok drugiej, złączone w jakąś nieporadną niby płetewkę albo wachlarzyk – i Zachary wygląda tak, jakby porównywał długości własnych palców albo ich naturalny rozstaw. Albo jakby zastanawiał się nad zupełnie niezdiagnozowanym, ale nawracającym zaczernieniem paznokcia, albo symetrią otarć (i jej brakiem). Jakby na każde słowo Harpera potrzebował jakiegoś realnego, fizycznego nośnika, z którym mógłby je związać. Tak, jak palce jego dłoni nosiły imiona miasteczek na drodze Kalifornia – Oregon.
Ty... nie byłbyś deserem. – Zagryzie skórkę, po prawej stronie dolnej wargi. Zapiecze go; i na to podkłucie trochę cmoknie, trochę syknie. – Zdecydowanie nie.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Żeby tradycji stało się zadość:
Pierdolą go zalecenia umysłu. I, tak do pary, wszystkie zakazy ze strony rozsądku.
(Może też najwyższa pora zauważyć, że – w towarzystwie Zachary’ego – nie jest to żadna nowina, co może być zarówno złą, jak i dobrą wiadomością - zależy po czyjej której stronie chciałoby się stanąć, i z której spoglądać).
Harpera nie interesuje bowiem co Zachary uważa, że powinien mu powiedzieć (i, automatycznie, co wolałby skrywać pod językiem - rozpuszczające się, być może, jak tabletka kwasu, powoli, aż toksykant opanować zdoła cały organizm), tylko co zdąży mu wyznać przed narzuceniem na siebie auto-cenzury. I brunet chwyta się tych słów, wyplutych przez Prescotta (jak ta sama narkotyczna pastylka, rozmiękczona już nieco śliną, ale nadal cała – pozostawiwszy po sobie tylko gorycz, gdyby rozmyślił się w ostatniej chwili) odruchowo; liny ratunkowej, splotu łączącego go nie z tym, co fotograf myśli, ale co czuje.
- Nie – Dweller odpiera chłopięcą defensywę, możemy udawać, że tego nie powiedziałem? - Nie możemy.
Bo udawać, że Zach tego nie powiedział to w odczuciu Harpera tak samo, jakby udawać, że nigdy ich nie było. Że nie zdarzyli się – sobie; wynikiem przypadku, jasne, ale teraz (taką przynajmniej Harper miał nadzieję), także skutkiem wysiłku. Wkładanego w to, cokolwiek mieli między sobą, przez obydwie strony, z tremą godną nowicjuszy – którzy nigdy nie zaangażowali się jeszcze w nic w taki właśnie sposób.
Na zabój, na oślep; na Obrazek.
A stracić to, co mieli, to jak -

Po pierwsze, to są ważne rzeczy. Wiesz, warte omówienia, jeśli… Jeśli nadal będziesz mnie chciał. Za rok, albo za dwa; krzywi się – Chodzi o to, że to się przecież wcale nie wyklucza. To znaczy, ja i moje… Obowiązki. I ty, i twoje obowiązki – Harper mruży oczy, nagle dziwnie przesuszone, próbując skoncentrować spojrzenie na półksiężycu kawowego zacieku zasychającym na dnie filiżanki, i nie zapaść się we własnych myślach jak w… bagnie? Nie. Jak w grobieWiesz, ty też mógłbyś wyjeżdżać na dwie raty. Nawet teraz. Raz ze mną, raz z…
Z rodzicami, na przykład?
Nie. Z nią.
Nie jest pewien czy chce, żeby ta rozmowa toczyła się w ten sposób, i w tym kierunku. Ale z niektórymi konwersacjami jest jak z lawiną; żywiołem poza naszą własną kontrolą i panowaniem.
  • Więc może to dobrze, że Zach przyjmował właśnie taką, a nie inną pozycję (obronną): z nogami przykulonymi do torsu, zamknąwszy kolana w zacieśnianym stopniowo objęciu – z braku drugiego ciała, które mogłoby go osłonić. Tak podobno łatwiej było przeżyć.
- Nie, jasne, że nie deserem – mówi. A potem –
Uśmiecha się, i robi mu się
tylko
trochę smutno.

Bo wie doskonale czym jest, a czym być nie może. I bardzo, bardzo, b a r d z o chciałby się teraz mylić.
Przystawką. Pierwszym kęsem, takim na pobudzenie apetytu.
Bo wie też, co (Zachary) robi.
  • Zachary się nauczył.

    Zachary uczy się [go] dotykać. W bolesnym wyparciu świadomości, że w tej samej chwili uczy się dotykać wszystkich innych mężczyzn. Zrozumie to – kiedyś?
    • na nim.
Chyba przechwycił to samo pełne wyrzutu westchnienie, które Prescott zdusił przed chwilą pod kontrolowanym uciskiem przepony. Nie powstrzymuje się - omiata dociskany do policzka głośniczek telefonu długim, ciężkim pływem powietrza. Zastanawia się, jak robi się teraz chłopakowi po drugiej stronie linii. Cieplej? Chłodno? Słabo? Niedobrze?

Panikuje. I myśli, że jest skończonym idiotą - zapychając kalendarz zbytkiem spotkań i pseudo-priorytetów, które, postawione nawet w dalekim sąsiedztwie Zachary'ego Prescotta, nagle zupełnie tracą na znaczeniu. Nie powinno być go tutaj - jego, to znaczy Harpera, w półnagiej bezbronności przycupniętego przy kuchennej wyspie. Powinien być tam - tam, czyli wszędzie gdzie mógłby wpleść palce w te zaskakująco wypłowione słońcem, niedoczesane z rana kosmyki włosów, docisnąć wargi do podrażnionego szorstką pieszczotą pościeli pergaminu skóry. Prześledzić trakt wiodący wzdłuż łopatki i przez linię dziewiątego żebra - odcisk zostawiony przez prześcieradło lub wciśniętą pod bok poduszkę. Kochać go. Z bliska.
- Hey, Zach? - Drapie się w prawą łydkę dużym palcem lewej stopy, mierzwiąc serpentynki porastających goleń włosków - Do you... Do remember… Huh. The question you asked me back then, in the motel? You know which one.
Choć - przecież pamięta - bardziej niż pytanie, była to prośba.
- I meant it. I really did. And I may be going crazy, but I think I am physically unable to stop. Even if I’d want to. Which… - Chce mu się śmiać i płakać jednocześnie - nad złożonością tej rozmowy, która miała być o chlamydii, potem o deserach, a skończyła się, jak zawsze na nich.
Może od teraz już zawsze wszystko miało kończyć się właśnie tutaj. - …which I don’t.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Nie. Nie możemy.
Zachary najpierw wywraca oczami. Ma ochotę wcisnąć źrenice pod kopułę własnej czaszki; swoje spojrzenie zmiażdżyć i rozsmarować o wnętrze ciemienia, a potem wyjść z siebie – wyrwać się razem z kręgosłupem albo wziąć i, kurwa, odstrzelić. Potem prostuje nogi i powoli osuwa się na kanapę – na płasko.
„Warte omówienia”? – jęknął, wyraźnie ale sceptycznie. – I serio, chcesz to omawiać akurat t e r a z , tak? Przez telefon? – To nie był najlepszy moment. Szatyn naprawdę miał nadzieję, że ta rozmowa pomoże mu odsunąć na bok wspomnienia ostatnich niepokojów. Sposobu, w jaki wymijali się, regularnie, od paru tygodni – każdy z nich zajęty swoimi „sprawami” i „zobowiązaniami”. – No to czekaj. Może zaczniemy od tego, że skończymy o tym wszystkim dyskutować w taki sposób? Bezosobowy. „Ważne rzeczy”. Słyszysz jak to brzmi? Harper, kurwa, to nie jest kwestia wyniesienia śmieci, odrobienia pracy domowej albo opłacenia podatków. Jesteś- To jest twoje dziecko. Więc skoro tak bardzo chcesz przegadać naszą sytuację, to chyba jednak lepiej czułbym się, gdybyśmy nazywali sprawy po imieniu.
Teraz gapi się w sufit. I, jak to Zachary – nie kontynuuje, kiedy nie ma na to ochoty. Dlatego urywa temat; porzuca go, choćby na moment – razem z wyrzutem złośliwości, którą zdążył pokąsać muzyka tkwiącego po drugiej stronie połączenia. Nie po to, żeby mu coś udowodnić. Nie umyślnie, w każdym razie.
Był po prostu zmęczony i poirytowany jego nieobecnością.
Wiem, że mógłbym. – Przełyka ślinę. Słońce, przebijające się przez tafelkę szyby ciepłym światłospadem, razi go po oczach. Dlatego Zachary wyciąga przed siebie rękę, rozkłada palce dłoni. W całej swojej nieporadności próbuje się zasłonić. Przed słońcem, w przeciwieństwie do Harpera – jest w stanie. – Ale nie chcę. Wolę zostać w Seattle i na ciebie poczekać.
Obydwoje stosowali własne defensywy. O, Harper za jedną z nich chował się nawet teraz, z tym swoim pesymistycznym przekonaniem za kogo Zachary go ma, za kogo nie ma, a za kogo mógłby mieć. Tylko że Harper się myli – naprawdę, a nie z desperackiej próby zaspokojenia jego samopoczucia czy we współczującym zrywie zagłaskania ego. Bo Zachary nie miał na myśli przystawki. Nie miał na myśli niczego na zaostrzenie apetytu. Nie miał na myśli marnego entrée, ani przekąski – niczego uszczkniętego na dobry – ale, wciąż, tylko początek.
Wbrew dalszym przypuszczeniom, być może – dla chłopaka brunet nie był też daniem głównym, ani, jak już zdążył zapowiedzieć, ostatnim kęsem deseru wciśniętym w siebie z przyjemnością, ale już trochę na siłę. Harper byłby-
Comfort food. Jesteś trochę jak comfort food, Jackie. Mój – to słowo (zupełnie łatwe do przeoczenia), owszem, rozpływa się w ustach – comfort food.
Do którego można wracać. Czasami w ramach kaprysu. Innym razem w ramach symbolicznego uświęcenia sukcesu. Na pocieszenie. Albo, żeby tak zwyczajnie, otoczyć się bliskością znanych bodźców. Na przypomnienie – i na zapamiętanie. Skrawek przeszłości dający poczucie bezpieczeństwa. I jakiś fragment domu, żarzący się w cieple znajomego smaku. Ze świadomością, że każde nadużycie niesie swoje ryzyko; i że nawet z takimi drobnymi zastrzykami euforii należy być bardzo ostrożnym.
Więc może nie było większej różnicy. Pomiędzy tymi przedśmiertnie serwowanymi crêpes, a teorią Zacharego. Jedno od drugiego dzielił po prostu krytyczny dramatyzm.
Prescott bierze głęboki oddech. Nie jest pewien jak Harper to robi, ale nawet kiedy go odpycha (kiedy powie coś, na co Zachary wie – powinien być zły – i jest zły – ale tylko przez chwilę) – zaraz przyciąga z powrotem do siebie. Jak wtedy, wyrzucając go z samochodu; na tamtym cholernym poboczu.
Pamiętam. Zresztą, trudno zapomnieć o czymś... takim – pomrukuje. Wzrokiem łaskocze grzbiet swojej dłoni. Przeskakuje po kostkach. Czasami, przez przypadek, omsknie się pomiędzy żebra palców; i wtedy bolą go oczy. Ale w gardle pali go z innego powodu. – Wcale nie. Nie oszalałeś, Jackie. – Teraz rękę zaciska w pięść. Ma wrażenie, że udało mu się złapać jakiś zabłąkany, ciepły promyk – teraz grzejący go od wewnątrz. – No, w każdym razie wolałbym, żeby to jednak nie było to. Żebyś nie oszalał. Wolałbym, żeby to był... Uh-
Tak bardzo trudny- i skomplikowany, i-
Wybór. Decyzja, wiesz? Nie jakiś magiczny przymus.
Wreszcie – puszcza dłoń wolno. Kładzie ją na mostku; jasnym. Nagim. Odsłoniętym (więc i nieco bezbronnym, gdyby tak dłużej się nad tym zastanowić). Oczekującym pieszczot, ale z łapą podkuloną w gotowości do ucieczki.
Jack? Co się stało rok temu? Na tamtej imprezie, na którą nie przyszedłem. Do ciebie.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Nie, to nie był najlepszy moment.
Ale przynajmniej Harper ma w sobie, jak się okazuje, na tyle przyzwoitości, by uznać własną odpowiedzialność za taki, a nie inny rozwój wydarzeń – to znaczy za to, że rozmowa staczała się na tory nierówne, przyrdzewiałe wyrzutami sumienia i wstydem. Tory będące, w dużym skrócie, niemal stuprocentowym gwarantem wykolejenia katastrofy.
Cóż: sam się prosił.
Słyszy, jak Zachary zmienia pozycję - niby rozłożony na łopatki, wbijane teraz w oparcie kanapy, a jednocześnie: z obrony przechodząc w atak. Zastanawia się, czy kiedykolwiek oduczą się tego tańca; efektem nowego nawyku albo, jak mówił fotograf, świadomej decyzji, i w egzekwowanie tej decyzji włożonego wysiłku.
- Nie powiedziałem, że… - Chce go zapewnić, że przecież nie muszą; rozmawiać - teraz, ani nigdy, jeśli szatyn zapadłby na permanentny brak chęci by do tych tematów powracać. Ale Zach rozpędza się, a mięśnie mimiczne Harpera spina teraz brzydki, bolesny grymas; to, co miało być po jego stronie wyrazem szczerej troski i autentycznych chęci, żeby rzeczy zacząć rozwiązywać inaczej niż w przeszłości, staje się... No cóż, chyba zaczepką; zarzewiem nowego konfliktu. Takim, do którego można tylko westchnąć męczennym sposobem, pocierając nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym drżącej dłoni. Gdyby Zachary tu był, pewnie kazałby mu przestać.

Kiedy znowu się odezwie, zrobi to tak cicho, jakby nie mogli rozmawiać prywatnie. Jakby byli na bankiecie albo na pogrzebie - wszelkie niesnaski zmuszeni rozwiązywać semi-szeptem, poza zasięgiem zmysłów podatnych na urażenie gości. Jest niemal zdolny zobaczyć - spojrzeniem wyobraźni - jak pochyla się powyżej prostej linii okrytego marynarką ramienia Zachary'ego. Jak omiata jego ucho ciepłym, wściekłym świstem.
Jak go odpycha i przyciąga jednocześnie.
- Jestem - ? No, kim jestem? Zach, to ty chciałeś nazywać rzeczy po imieniu, więc wykrztuś-że to w końcu z siebie, skoro aż tak cię, kur... Cholera, świerzbi – Powiedziałby teraz coś o chlamydii. Albo o tym, że Zach przecież o płaceniu podatków wie chyba tyle, co nic. Ale gryzie się w język tak gwałtownie i silnie, że za dwie sekundy poczuje na wargach metaliczny posmak krwi. Dociera do niego, nie po raz pierwszy zresztą, że wiedziałby gdzie uderzyć, gdyby chciał żeby bolało bardziej. Ale myśli, że nie chce. Że boli już wystarczająco. I że osiągnęli taki etap, na którym ból Zachary'ego staje się jego własnym bólem, i - być może - wzajemnie – Jestem jej ojcem. Okay? Nie musisz mi przypominać, że – o tym co… - Brakuje mu słów; wymykają się - poza jego zasięg i kontrolę. Oplatają krtań i przełyk ciasnym supłem. Boże, jeszcze tego brakowało, żeby się popłakał. Pociąga nosem i chrząka - Przepraszam. Po prostu nie rozumiem... Nie rozumiem czemu musimy o tym wszystkim myśleć w taki sposób, jakby jedno wykluczało się z drugim. Jakbym nie mógł być jej tatą, i jednocześnie twoim... - fff - - ...twoim mężczyzną. Przecież ludzie łączą różne role, tak? Zrezygnuję... Zwolnię. Zwolnię tempo. Muszę się tylko trochę odkuć po tym... Po tym wszystkim, Zach. Są ludzie, którzy na mnie liczą. Ale to jest kwestia miesiąca. Może dwóch. Więc jeśli ty jesteś gotowy, żeby poczekać, to ja jestem gotowy, żeby się zmienić.
Żałuje, że nie ma pod ręką swojego głupiego, miedzianego żetonu - prezentu z Novato, który otrzymał na ostatnim spotkaniu grupy; żeby obrócić go w palcach i przypomnieć sobie, że potrafi.

A potem chyba się obraża. Bo nie wie, czym chciałby być, ale na pewno nie chce być żadnym comfort food – aluminiowymi tackami makaronu z serem wrzucanymi do mikrofali w dni trochę smutniejsze, i trochę bardziej deszczowe niż zwykle; tandemem gorących czekolad z bitą śmietaną i piankami, pęczniejącymi słodyczą w gorącej kąpieli; półlitrowym kubełkiem lodów naznaczonych ścieżkami płynnego karmelu i wysepkami chrupiących cząstek herbatnika; puchatymi kostkami z chleba kukurydzianego i parującymi ramekinami pękającymi w szwach od zapieczonej pod beszamelem dobroci - w jego własnym, rodzinnym domu surowo zabronionymi (z racji kalorycznej wartości, ale także faktu, że nostalgię u Dwellerów równano ze słabością, a słabość traktowano jak zbrodnię).
  • Czymś, w każdym razie, do czego owszem, może i się wraca… Ale też czymś, o czym w lepsze dni kompletnie się zapomina.
- Ależ Zach - Protestuje, gdy się już otrząśnie z własnego focha - To nie jest żaden magiczny przymus. Wolałbym raczej myśleć o tym jak o... - Jak mu wyjaśnić m i ł o ś ć? - Kompromisie między szaleństwem i świadomie podjętą decyzją, okay? Chodziło mi o to, że...

Nie dokończy - gdy kolejne słowa Prescotta wypchną powietrze z jego płuc, rozpalą nasadę karku żywym ogniem, wypełnią umysł - teraz doświadczany przez Harpera raczej jako wypełniona helem, pusta przestrzeń pod sklepieniem czaszki - i nakażą mu usiąść, choć wstawał właśnie (z zamiarem uzupełnienia filiżanki o nową porcję kawy).
- F-fuck, baby - Jęczy; w najbardziej nieerotyczny, żałosny z możliwych sposobów - Naprawdę musimy do tego wracać akurat teraz, tak?
  • Nie mówił tego jeszcze nigdy - ani na głos, ani nikomu.
Ale wie, że jeśli jest Zachary'emu cokolwiek winny, to jest mu winny szczerość. I to nie jakiś tam marny ochłap prawdy, zrzucony na odwal się z pańskiego stołu. Prescott zasługuje na więcej wszystko. Nieważne, jakie przyniesie im to konsekwencje.
Chyli głowę, koncentrując wzrok na falujących żyłkach szarości i czerni, znaczących marmur kuchennego blatu. Jak się takie rzeczy opowiada - wprost, nie w piosence albo w metaforach?
- Mój najlepszy przyjaciel od pierwszego dnia w Ballard High... Bastian... - Przecież Prescott musi pamiętać Bastiana. Przyczynę, dla której w jesiennych miesiącach Harper gościł w Swedish częściej niż by chciał - Bastian kocha Phoenix... Pamiętasz Phoenix? Chyba od samego początku świata. Zawsze udawał, że nie, a ja wolałem mu wierzyć, bo byłem zazdrosny, wiesz? Że takie rzeczy zdarzają się innym, ale nie... - Myśli o Charlie i kręci głową - W każdym razie... Bastian i Phoenix krążyli naokoło siebie przez... Nie wiem, z osiemnaście lat? Dziewiętnaście? I w międzyczasie ona była z innymi, a on był smutny, i ten smutek... Wiesz co smutek potrafi zrobić z ludźmi, prawda? - Wiesz, co potrafiłby zrobić ze mną? - Na tamtej imprezie, na którą nie przyszedłeś... Doszło do ogromnego nieporozumienia. To było jak głuchy telefon, i domino jednocześnie - Nie potrafi inaczej wyjaśnić serii wydarzeń z dwudziestego pierwszego września - Ktoś coś zrobił, ktoś inny coś powiedział. Phoenix zgubiła telefon, albo nie wiem, może wpadł do wody? - Nie ma go tu przez chwilę; przechadza się za to skrzypliwymi deskami pomostu w Portage Bay, zaglądając w seledyn toni w poszukiwaniu komórki o martwym ekranie - niezdolnym by wyświetlać mnogość nieodebranych połączeń - Bastian miał w czubie. Porządnie. Nigdy go takim nie widziałem. Ale to był taki czas, w którym on... W którym my... Rzadko byliśmy trzeźwi, okay? I tamtej nocy przesadził bardziej niż zwykle. A potem pojechał na przystań w Portage Bay, i myślał, że robi to, co należy, a popełniał błąd, i... I miał przy sobie broń. - Mówi to, czy myśli tylko? - I ta broń, Zachary...
Miał czas, aby o tym myśleć. O kartoniku mleka truskawkowego, i o Bastianie wybiegającym z jego loftu z zaciekiem wymiocin na kancie żuchwy. O Maggie i jej gniewie, o ogniu obejmującym jego policzek pod ciosem jej dłoni. O mężczyznach w policyjnych mundurach, którzy przyszli do niego następnego ranka. O słowach, których nikt-nigdy nie chciałby usłyszeć. Oglądał wszystkie te zdarzenia w niezliczonych projekcjach wyobraźni. Torturował się nimi w masochistycznej kompulsji, raz po raz wduszając mentalne stop i play, play, play i rewind. Ale dopiero teraz o tym mówi. I mówi do Zacha.
Zważywszy na treść tych słów - być może po raz ostatni.
- Ta broń była moja.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Prawda; Zachary by się zgodził, gdyby Dweller zasugerował – wtrąceniem jakiejś sugestywnej przerwy – że w ogóle oczekuje odpowiedzi. Na tamto pytanie – o smutek; co może, co potrafi, a w ostatecznym rozrachunku także i to, co robi – z ludźmi. Wydaje mu się, że wie. I wie też, że jakiś przykład tego smutku mógłby znaleźć, nieważne którego końca telefonicznej linii się nie złapać. Jak z przechodzeniem przez jezdnię; przez rządek białych kresek wmalowanych w asfalt ulicy – i lewo, i prawo, i le- (w przezorności przed rozpaczą artysty, który nie przepadał za hamulcami, na haju chwili uznając, że jedyne czemu służą – to psuciu dobrej zabawy); a potem wyrżnąwszy się o własne, rozwiązane sznurówki.
Póki co, pozostawało mu jednak słuchać. Pośpiesznie sporządzonej relacji ze splotu zdarzeń; szybko podsumowanej przez Zacharego krótkim:
Chrrryste, co? – Wyjęczane w słuchawkę. – Czekaj, czekaj, czekaj. Nie za bardzo... n-nic z tego nie rozumiem. – Sapnie; z nieprzyjemnym przesterem po stronie Harpera – jakby dwudziestoczterolatek wdał się nagle w jakąś gonitwę z nadmorskim porywem wiatru. Próbuje się skoncentrować. Połączyć fakty – odpowiedzi na własne wątpliwości znaleźć pomiędzy słowami bruneta. Miał cichą nadzieję, że tamten wieczór był krótką piłką; ktoś się z kimś przespał, ktoś wciągnął kreskę – komuś odjebało – więc, drogą logiki – postanowił się odjebać. Tylko niezbyt skutecznie.
Ale nie wie: o co brunet był zazdrosny. Jakie ta zazdrość miała znaczenie dla tamtego dnia. Czy Phoenix była „na” czy „poza” imprezą. – Wiesz co, może masz rację. To nie jest rozmowa na teraz. Nie dlatego, że nie chcę, ale- może w środę? Albo- albo kiedy wyczujesz jakiś lepszy moment i sam zechcesz-
Tylko że zanim chłopak zdąży się zorientować, Harper zabiera go już ze sobą – na ten pierdolony pomost w Portage Bay. I Zachary rozumie jeszcze mniej; kiedy poruszona zostaje kwestia nietrzeźwości, i błędów, i-
Najpierw przechodzi go nieprzyjemny, kąśliwy dreszcz. Całą swoją uwagę poświęca temu, żeby uspokoić oddech. Żeby [jego?] mężczyzna nie usłyszał nagłego wyrzutu powietrza klinującego się w tchawicy – w jakimś mdlącym go, metalicznym zatorze.
Nie wie jakiej reakcji spodziewa się Harper, ale Prescott jednego jest pewien – musi przez jego wyznanie przebrnąć czym prędzej. Z jakąś dozą uwagi, poświęcenia i lojalności, ale i w pozbawionym szacunku sprincie. O własne życie (w ucieczce; nie w drodze na pudło).
Uh- n-no i co z tego, że twoja? Dopóki go do niczego nie namówiłeś to- przecież nawet gdyby nie dostał jej od ciebie, to taką spluwę można- można dostać wszędzie – wyrzuca dziwnie płytko – i dziwnie prędko.
A potem wstaje: robi kółko po salonie; myśli o papierosach, o dużych ilościach dymu kłębionego w cudzych płucach – z tych płuc wydyszanych w jego twarz. Ostry, duszący zapach nieudolnie maskowany dezodorantem albo perfumami (o zapachu jakby-żadnym, który za nazwę mógłby sobie obrać, po prostu, „męski”). Ale Harper nie zna jego myśli; zamiast tego może usłyszeć: kliknięcie elektronicznego czajniczka, kilka kroków o nierównym pogłosie, miękko domknięte (za chłopakiem) drzwi łazienki. Szmer skóry w migracji telefonu pomiędzy dłonią a cieśniną policzek-ramię. Strumień ponocnego moczu w zderzeniu z porcelitem sedesu.
Słuchaj, Jack. Po pierwsze – tak. Kompromis brzmi dobrze. Dużo lepiej. Po drugie- – Może powinien dać już sobie z tym spokój. Mimo to – wraca. Względnie wyspokojony wcześniejszym przeskokiem pomiędzy tematami. Ale też dziwnie rozbrojony wspomnieniem tamtego wieczoru. Pamięta: usta delikatnie zahaczone o występy w szkielecie pistoletu. Strużkę śliny. Chłód rozcieplony jego ciepłem. I sporo smutku; takiego, który z człowiekiem potrafi zrobić różne rzeczy. Do różnych rzeczy zachęcić. Do różnych - zmusić. – Powiedz mi tylko, czy ty możesz na nich liczyć? Na tych ludzi? Bo, widzisz, ja też na ciebie liczę. I liczę też na to, że to działa w obydwie strony, że- że możemy na sobie polegać. – Spuszcza wodę, myje ręce, kurwi na ręcznik, kiedy ten wymsknie się z dłoni i – jeszcze przed ich wytarciem – spadnie na podłogę.
I właśnie dlatego ci powiem. Powiem ci dlaczego„musimy” myśleć o tym w taki sposób (jakby jedna rola wykluczała drugą). – Bo nie da się tego – to znaczy, tych ról – połączyć, dopóki nie będziesz mnie uznawać za część swojego życia. Całego, nie tylko... jego części. Dopóki będziesz mnie trzymać na boku i szczędzić szczegółów i separować od – ma ochotę się roześmiać; na przegonioną myśl o odstawianym właśnie popisie hipokryzji. – twojego ojcostwa. Myślisz że siedziałbym tam, gdyby nie zależało mi na tym, żebyś nim był? Ojcem, znaczy się. Naprawdę myślisz że- że gdyby mi nie zależało, to przez kilka godzin szlajałbym się po salach, korytarzach i porodówkach, z osobami, z którymi – mógłbym uznać – nie mam NIC wspólnego? Że co, z nudów? – Łamie mu się głos; ale nie płacze. Panikuje, ale bez histerii. – W oczekiwaniu na wiadomość czy mój niedoszły chłopak przeżył, czy może jednak się zaćpał, ja pierdolę! Jak to w ogóle brzmi? Chryste chodzi mi- chodzi mi chyba o to, że ja ci nie każę wybierać. Właśnie... na odwrót, Jackie. Chcę, żebyś mówił o tym... jakoś tak... nie wiem, normalnie? Żebyś widział się z córką, a nie „wykonywał zobowiązania”. Będzie mi... łatwiej.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Nie wierzy mu.
Ufa, owszem. Zabawny zwrot akcji, zważywszy na to, od czego zaczęła się, i jak rozwijała dotychczas cała ta ich relacja.
Ale mu nie wierzy.
„Dopóki go do niczego nie namówiłeś” brzmi prawie jak sławetne „dopóki nikt ci niczego nie udowodnił…”; słowa powtarzane tak w serialach nadawanych w sobotnie wieczory na NBC i NJN (Due Process, Crime & Punishment oraz Law and Order – ulubiony Etty-Rose), ale i faktycznie wypowiadane przez prawników w momentach równie niewyobrażalnych, jak krytycznych.
I Zachary próbuje chyba zrobić zbyt wiele rzeczy jednocześnie: zapewnić Harpera o jego własnej niewinności (wbrew jego woli, choć w zgodzie z potrzebą), oszukać własny instynkt, uwierzyć samemu sobie. I, dokładnie jak wtedy gdy próbuje się ulicę przekroczyć na czas, i – sprawdzając właśnie lewo, prawo, le – , z szumem Portage Bay za prawym ramieniem, papierowym kubkiem z mrożonym latte w jednej, i telefonem, słuchawkami i balsamem do ust w drugiej ręce oraz żmijami sznurówek rozplątującymi się zdradziecko nad języczkiem tenisówki, pędzi się wprost ku porażce na każdym z obranych frontów.
Tak się nie da – zrobić wszystkiego na raz.
(Wie, próbował.)
- Tak, może lepiej w środę – Brunet wcina się prosto między dostać i wszędzie, bezwiednie wciskając też palec pod gumkę wyciętych niespokojnym snem bokserek. Szarpie, nerwowo, strzeliwszy listewką materiału prosto w kant szczupłego biodra; tak na otrzeźwienie. Opuszcza pomost – pajęczyny światła rozszczepionego w pryzmatach fal, jęk ogorzałych bukowych desek uginających się pod naciskiem bosych stóp. Znowu może; skoncentrować się na tym, co po drugiej stronie, w zasięgu dotyku wzroku słuchu wszystkich zmysłów tego, który -
- Zach, czy ty…?

Tak. Jak najbardziej. Dzieciak, który mu zawrócił w głowie – i który go zawrócił z drogi do ostatecznego samozniszczenia – szcza wprost w porcelanę łazienkowej muszli,
ale Harper czuje się tak, jakby szatyn szczał na niego. Na jego żałosną, nieproszoną spowiedź snutą sponad pustej filiżanki, i z pustego mieszkania, i z życia – także pustego, choć pełnego ludzi. Oraz ze śmierci; tych zawinionych, nawet jeśli tylko w elementarnych cząstkach.
Wzdryga się i krzywi, lecz zagryza tylko wargi. Nie wie, czy bardziej brzydzi się tego aktu bez-szacunku, czy faktu, że nań zasługuje.

Przypominając Harperowi o tym, gdzie był i co robił w tamtą noc (nie, nie – tę inną, pod atramentem kalifornijskiego nieba upstrzonym migotaniem gwiazd i roziskrzonym suwem samolotów kierujących się na LAX), Prescott przypomina mu także, gdzie samego muzyka nie było. I, że mogło nie być go wcale. Wynikiem idiotycznej wtopy, kretyńskiego popisu zuchwalstwa i naiwnej, przesadnej wiary w wytrzymałość własnego organizmu.

- Zach, ja po prostu… Chyba sam nie wiem jak to się robi - Głos łamie mu się na wyboju przedostatniej głoski – Rozumiesz? Jak się polega… Jak się ufa. Jak się jest z drugim człowiekiem, a nie tylko bywa. Tak po prostu. I to nie z kimś, kogo się zna od dzieciaka, tylko… Wiesz, bez podpisywania tych wszystkich NDA’ów, i innych prawnych idiotyzmów. N- nie – Poprawia się szybko - Nie, żebym tego chciał z tobą, absolutnie. To znaczy, cokolwiek podpisywać i ustalać prawnie - Zanosi się krótkim, niewesołym śmiechem – Brzmię jak idiota, co? Po prostu… Nie zrozum mnie źle. W tym… Przecież wiesz. W tym życiu… Nigdy nie wiadomo, czy…
Czy po kolejnym przedawkowaniu człowiek się obudzi?
 Nie, gorzej. Co przeczyta w mediach następnego ranka.
I kogo zastanie u krawędzi własnego szpitalnego łóżka. Jeśli - kogokolwiek.
- Przepraszam. To… To co powiedziałem – N-nie było sprawiedliwe, okay? Wiem, że nie z nudów. Wiem, że z –
Nabiera powietrza w płuca, przepuszcza je przesmykiem tchawicy i warg.
- Posłuchaj. Nie chciałem tego mówić dzisiaj, ale… Zach, chyba chciałbym, żebyśmy mogli… No wiesz. Kiedy będziesz gotowy… Żebyśmy nie musieli się chować. Ukrywać. Żebyś mógł być taką częścią mojego życia, z której mogę być dumny, rozumiesz? I żebym mógł trzymać cię za rękę idąc na spacer z moją córką. Niezależnie od… Pomimo konsekwencji. Nie tylko w jakiejś nadmorskiej dziurze, kiedy tak piździ, że nie uświadczysz na ulicy nikogo oprócz paru wygłodniałych mew. Wiem, że to będzie trudne. I że będzie głośno - W nieuświadomionym deja vu ostrzeżenia wydanego pewnego świtu, nad rantem marmurowego blatu w loftowej łazience. - I boję się, że będziesz żałował, ale… Chcę tylko, żebyś wiedział, że jeśli ty tego chcesz, to ja też. Niczego nie pragnąłbym bardziej.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zacharego natomiast nie orzeźwia nawet wcześniejszy chlust wody roztrzaśniętej na opłukiwanych dłoniach, osuszonych naprędce – więc i niestarannie, ciśniętym na haczyk ręcznikiem.
Gdyby tylko mógł, słowo „córka”, wypadające z ust mężczyzny jeszcze niezbyt swobodnie – obszedłby teraz naokoło. Dokładnie tak, jak obchodzi się oszklony eksponat w rozsnutej korytarzami przechadzce po muzeum. Eksponat kontrowersyjnie p r z e c i ę t n y (szczerze mówiąc, Prescotta pierdoli to, czy Harper by się z nim zgodził, czy by się obraził – że jego córkę nazywa przeciętną; prawda jest taka, że dzieci na świecie jest cała masa i jedne od drugich w gruncie rzeczy nie różnią się niczym). Na litość boską, nie rozumiał dlaczego ktokolwiek miałby nad nią piać z zachwytu.
Przecież wiedział – że odchowana zostanie na pół gwizdka i bez większego planu. Nie dlatego, że nie wierzył w inny, bardziej optymistyczny scenariusz; ten po prostu – w jego środowisku – wydawał się szczególnie prawdopodobny. Realistyczny.
Dużo o tym myślał, w sterylnych warunkach; w bezpiecznym biegu dnia albo sypialnianej przystani. Na chwilę przed snem, ugniatając w dłoni kącik dogrzewanej z wolna pościeli. Jak to będzie – kiedy pytając Harpera o to, jak minął mu dzień – jakiś fragment relacji zdawanej ponad kęsem wegańskiej paelli, zarezerwowany zostanie kwestii jego ojcostwa.
Teraz okazywało się, że jest dziwnie. Że trochę drapie, swędzi. Trochę podszczypuje – ale nie boli. Póki co, jest okay; dopóki wyobrażeniami nie zapędza się za daleko. Dopóki przypomina sobie o ultimatum (że ludzi przyjmuje się tak skomplikowanymi, jakimi są, albo nie „bierze się” ich wcale – i że nie za bardzo istnieje od tej reguły odstępstwo, albo inne wyjście). Ultimatum, którego nie dało się ani obejść, ani przeskoczyć, ani przekopać się przez nie dołem. Gdzieś po drugim metrze dotarłoby do niego, że stoi w grobie; nie tyle swoim, co wszystkiego, co mógłby stworzyć razem z Harperem.
Ale denerwował się. I martwił.
Bo Mary-Jane to przecież kopia zapasowa Harper-Jacka. To „przyznaj się”, które potwierdzić można prostotą laboratoryjnego badania (że krew z krwi – i że się do kogoś należy; skoro jest jego córką); bez wątpliwości, bez zapewnień i bólu wyplutego w lustrzane odbicie publicznego kibla. To komplet nie tylko przekazanych w genach oczu – ale także sposobu, w jaki podglądana rzeczywistość przesączać będzie się do jej serca; powoli, małymi kroczkami. Dzień po dniu.
Bo Mary-Jane to także i Charlie.
Bo Mary-Jane to przeszłość, teraźniejszość – i przyszłość.
Bardziej pewna, od Zacharego.
Dlatego stara się o tym nie myśleć. No, dopóki nie musi. W prostocie trzaśnięcia za sobą drzwiami łazienki. Szastnięcia torebką herbaty o dno kubka – stojącego na blacie nieopodal w stałej gotowości.
Tak, zauważyłem. – Czerwoną kontrolkę błyskającą nagłym i dość nieprzewidzianym spięciem mięśni; tamtej nocy, jakby wspólna kąpiel stanowiła jednocześnie symbol wszystkich zobowiązań tego świata – i wszystkich papierów, które można prawnie przypieczętować czytelnością podpisów roztrzaskanych po kopiach dokumentów. Tych samych, których Harper-Jack Dweller nie chciałby – absolutnie – z nim, nigdy (?), podpisywać.
Nie precyzuje jednak – czy chodzi właśnie o to, czy o trudności muzyka w powierzanym zaufaniu, czy wreszcie o życiową niepewność; że nigdy nie wiadomo.
To znaczy- czekaj, co? O-oczywiście, że chcę, ale-
Wzdycha.
A-ale ty chyba nie mówisz poważnie? O mnie, na twoich „spacerach”? Rozmawiałeś z- z nią o tym? Czy ona wie jakie masz plany? Chryste, kurwa, Harper. To nie są konsekwencje, które poniesiesz ty albo ja. – Zagryza paznokieć przytknięty do ust. – To nie są konsekwencje, które poniesiemy wyłącznie my. Zastanowiłeś się nad tym?
Przełyka głośniej ślinę. Próbuje pozbyć się goryczy własnych słów przysiadających na języku i tych wczepionych w podniebienie, i przeciskających się pomiędzy rzędami zębów. Ale nie może.
Będę musiał porozmawiać z rodzicami. Lepiej, żeby dowiedzieli się tego ode mnie, a nie z jakiegoś- nie wiem, portalu plotkarskiego. I- i... Jack, chcę, żebyś był tam ze mną. Przy tej rozmowie. – Prycha. – Jeśli, jakimś cudem, znajdziesz czas.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Zmartwienia Harpera - w stosunku do tych, które nieszczególnie może brutalnie i krwawo, ale jednak dość wytrwale i systematycznie podgryzać okazywały się ostatnio Zachary’ego - prezentują się w przewrotnym rewersie.
Z jakiegoś względu, może naiwnie (i, jednocześnie, błędnie - beztroskim przeoczeniem pakując ich w jeszcze większe relacyjne tarapaty), nie przejmuje się tym, w jaki sposób fakt jego ojcostwa wmontowywać będą pomiędzy wszystkie inne aspekty ich relacji.
Tak, jasne: poznali się gdy przez większość czasu bywał nawalony, a także nie miał dziecka (z jakiegoś względu dzisiaj tamten okres jego życia wydaje mu się niezwykle odległy, choć tak na dobrą sprawę w jego wieku trzy lata nie są już jakimś szczególnym szmatem czasu), a teraz próbował być był trzeźwy, i miał dziecko.
  • Ale. Co. Z. Tego. Wielkie rzeczy.
Nie był pierwszym w branży, i też pewnie nie ostatnim, który popełnił błąd tej akurat kategorii - na fali tęsknoty za tym, co się traci w stosunku przeciw-proporcjonalnym do zdobywania sławy, i kilku haustów drogiego Petite Sirah za dużo - i teraz musiał się liczyć z jego konsekwencjami.
Od tego były pieniądze. Esperal, terapia, i niańki. Szkoły Montessori. Rodzinne wakacje w grodzonych szpalerami palm kurortach w Tulum - po osobnym pokoju dla obydwojga rodziców, i kolejnym dla ich dorastającej pociechy. No i, wreszcie, prywatni ochroniarze - w razie potrzeby gotowi znokautować każdego paparazzo, który zbliży się do jego latorośli na odległość większą niż zapisana w harperowym widzimisię.
To go nie martwi.
Martwi Zastanawia go, natomiast, coś innego.
Bo każde dziecko, to przecież także Rodzice - nie kopia zapasowa, a m a t r y c a.
  • A Prescott, powiedzmy sobie szczerze, nie tylko ma nie byle jakich, ale także jest w tym dziwnym wieku, w którym na własnej, ciut niedociętej pępowinie, nadal można się powiesić.
Więc, zgadzając się z tym samym ultimatum, które w myślach przywoływał Zachary, Harper jakoś tak... jakby... nie ma wyboru? I akceptować (i kochać) musi zobowiązuje się szatyna wraz z duetem jego pierwowzorów. Jakkolwiek by ten duet nie był koszmarny (nawet obserwowany z bardzo daleka - no i przy pewności, że z bliska tylko straci na uroku).

- Nie na "moich" spacerach, Zach, a na naszych. Tak, mówię zupełnie poważnie. Dlaczego niby nie? - Odpiera pośpiesznie. Chyba się boi, że Zach uzna go to (wszystko) za żart i androny - Ona… Charlotte - Świadom jest własnego wykroczenia - poza przez lata negocjowane z Everett normy (że "Charlie" tak, lecz "Charlotte" nigdy i pod żadnym pozorem)... Ale “Charlotte” brzmi doroślej, poważniej. Jak ktoś, kto pewne sprawy skłonny byłby zrozumieć. Inne - zaakceptować. Pogodzić się z nimi. Myślenie Harpera jest, być może, w dużym stopniu czysto życzeniowe.- Bywa... Jest rozsądna. I rozumie więcej, niż mogłoby ci się wydawać, naprawdę. Zresztą, jutro się z nią widzę. Będę miał okazję, żeby wszystko wyklarować. Jeśli, no wiesz, jeśli coś nie byłoby jeszcze jasne.
W reakcji na uzasadnioną, ale też niepotrzebną docinkę, chce szatynowi powiedzieć, że znajdzie czas wtedy, gdy już - najpierw - znajdzie pieniądze. Na cały ten cyrk.
(Te szkoły montessoriańskie i hotelowy kompleks z basenem oraz wieczornymi pokazami tańca i fajerwerkami nad krawędzią morza, na wszystkich Everettów, których aktualnie utrzymywał, oraz na spłacenie długów, których sobie ostatnio narobił u osób, u których już wcześniej był porządnie zadłużony).
Ale nie mówi.

Zamiast tego - decyzję podejmuje tak, jak z bezbronnych płaszczyzn ciała odrywa się plaster. Boli, owszem - ale jedynie przez krótką chwilę. Potem tylko okazuje się, że ogołocona tkanka jest odrobinę bledsza i wrażliwsza od innych; rozmiękczona, bardziej podatna na szkodę.
- Okay. No pewnie. Kiedy tylko będziesz gotowy. Chcesz ich odwiedzić? Mogę to załatwić, kupić nam bilety, czy coś. W jakiś weekend po piętnastym lipca? Którykolwiek. Albo w inny dzień, dostosuję się, daj mi tylko jeszcze ze dwa tygodnie, nie więcej. No wiesz. Żeby stanąć na nogi. N-no chyba, że... byliby tutaj? W Seattle. To wtedy możemy ich zabrać na kolację - Plecie - Hm, myślisz, że warto? Byłem ostatnio na brunchu w Canlis - I wmawia sobie, że "z Jingyi Jiangiem; tak, tym - którego może znasz z TikToka, albo z ostatniej okładki TeenVogue" dusi pod językiem tylko dlatego, że piosenkarz nie ma najmniejszego znaczenia - a nie ponieważ sam jest zmęczony koniecznością odpierania pasywno-agresywnych zaczepek Prescotta. Które, może i owszem, kocha.
Ale miłość też może męczyć.
- Znasz? Blichtr, ale nie tandeta. Dużo szkła, metalu, kuchnia fusion, ale nie szczędzą na porcjach. No i wpada się tam tylko na określony rodzaj osób. Jestem pewien, że im się spodoba.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „rozmowy telefoniczne”