WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Jest taki gatunek chłopców - nie "mężczyzn", bo czyż "męskość" nie zakłada, że finalizacja jakaś zaszła dla procesu dorastania [nie zaś jedynie przedłużone dryfowanie na drzwiach zajebanych Józefinie fali adolescencji, rozciągniętej w czasie i przestrzeni niczym zwitek gumy do żucia: truskawkowej, syntetycznej, słodkiej, co palce klei lepkim bezruchem] - którzy niczym nie potrafią się nasycić.
Choć z wyglądu, przyznać trzeba - niepozorni. Drobni raczej, kości same, jak witki brzozowe w swojej długości i cieniznie i mięśni parę skrawków, korą skórą cieniutką pokrytych - kiedyś: pożywka dla szkolnych prześladowców, dzisiaj: turn-on absolutny dla kreaturorów mody, łasych, by ich buźki drobne, bez wyrazu, na billboard jakiś wkleić, albo na okładkę. Kto by myślał, że będzie to-to takie nienażarte.
Z dobrych rodzin zazwyczaj, wszystkiego-zawsze-w-bród; wychuchani, wykrochmaleni, zdawałoby się, równie sztywno, co ich koszulki z emblematem prywatnych przedszkoli, wykarmieni słodyczami po dobranocce i kremem no-dobrze-weź-sobie-trochę wyjadanym z eklerek wzgardzonych przez tumult maminych gości z sobotniego brunchu.
I wychowani jak należy - najlepszy dowód? gdy zamówią już makaron, Harper serwetę od razu na kolanach rozłoży (w żadnym wypadku "rzuci", lecz rozsnuje, jak opowieść czy sieć pajęczą się rozsnuwa, ostrożnie i z namaszczeniem, w ciszy), a widelec trzymał będzie tak, jak chirurg skalpel trzyma (tnij, Jack) - przez najlepsze guwernantki. Bez ojców - nieobecnych ciałem, bo tatajestwpracy-nojaktogdziejesttata-tatamusizarabiać i bez matek - nieobecnych duchem (jak inaczej przeżyć, jeśli nie drogą wewnętrznej imigracji do światów wydumanych wytęsknionych?); nawet bez rodzeństwa, spotykanego co najwyżej w mijance między dziecięcą krav magą i hebrajskim, między zajęciami z baletu i ceramiki, między lekcjami pianina i harfy, między jednym "to ja jestem jedyną nadzieją tej rodziny", a drugim.
To są dzieci, których nikt nie utuli, więc muszą zakneblować utulić się same.

Jest też taki rodzaj pustki, której niczym nie da się wypełnić. Pchać w nią można - jak się wpycha żelki i pańską skórkę w dzień odpustu (gdy się rodzic odwróci) do siedmioletniej gęby, Ozdabiać ją można - też odpustowo - pięknem, sztuką i edukacją; i piętrzą się potem takie, stosy-warstwy-góry rzeczy niepotrzebnych, nieistotnych, trutka na samotność, której nie idzie wyplewić.
"Wszystko się da".
Chuj Ci w dupę, a nie "wszystko się da".
Tego się nie da.

[Choć HJ próbował. Oj, próbował, bardzo. Starał się - przez lat wiele, dziecięco-młodzieńczych, ubić to, co wiecznie wyło w środku, ale jak można ubić środek, jednocześnie nie ubiwszy siebie?
A siebie nie (l)ubił, choć nie raz próbował, stópki stawiając czasem za blisko krawędzi.
Na pasach (białych, długich, cienkich), na szczycie, na moście Aurory].

I jest taki rodzaj głodu, który trawi, trawi, trawi - niezależnie, czym by go zapchać, czym by próbować uwagę odwrócić, jakie rarytasy, jakie atrakcje fundować sobie w nadziei, że jednak się skończy.
Ten głód się nie kończy.
Ten głód rośnie w miarę cierpienia jedzenia.

Są tacy chłopcy. Są takie dzieci. Są takie pustki. Jest taki głód.
Których n i k i m c z y m - słyszysz, Maggie Charlie? - nie da się zaspoukoić.

Harper zamrugał gwałtownie, z odmętów myśli wyszarpnięty podbierakiem cudownie bezpretensjonalnej propozycji Charlie. Patrzył na nią chwilę, wzrokiem niewidzącym; bez słów śledził ruch własnej dłoni, przez jej dłonie sobie przywłaszczonej. Słuchał, ale nie słyszał.
Czuł natomiast ból, co dopiero nadejdzie za nich dwoje, chyba - skoro ona węchu pozbawiona.

Kocham Cię, być z Tobą nie mogę, a teraz może zamówmy makaron?
Pyszny, weź, ten z czarną truflą zamówmy, taka rewelacja, codziennie się zastanawiam, co by było, gdybym z Tobą został.
Tak, i sałatkę jeszcze, tylko prosilibyśmy oliwki czarne, zamiast zielonych, Charlie, wrócić do Ciebie nie mogę i odejść od Ciebie nie umiem.
Chciałbym umrzeć, drugą karafkę proszę dodać do rachunku.
No, Charlie? Wina Ci nie dolać?
Winy Ci nie dodać, Dweller?

- Masz jakieś plany na dzisiaj jeszcze, Char... - lotte - lie?
(Lie to me. Lie to me till I grow to believe you.)
Złożył sztućce - głos matki nakazał uczynić to grzecznie oraz jak należy, na godzinie siedemnastej, żadnych odstępstw od reguły znanej wszystkim przyzwoitym chłopcom z jeszcze przyzwoitszych domów. Górną wargę otarł lekko krawędzią serwetki.
- Zamówię ci taryfę, hm? Albo podprowadzę cię, jeśli masz ochotę... Albo... - spojrzenie błagalne na dziewczynie zawieszone - Może byś chciała wrócić dzisiaj ze mną?

/zt x2

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

04:31
Trochę wcześnie, pomyślał, zaskakująco trzeźwym spojrzeniem - typowym dla osób, które nigdy nie śpią głęboko - liżąc wyświetlacz telefonu. Dwadzieścia dziewięć minut przed budzikiem, w rzucie myślenia życzeniowego nastawionym na względnie rozsądną porę, i trzydzieści osiem po tym, jak otworzył oczy po raz pierwszy tego dnia. Tej nocy?
Gdyby spytać Ettel - zwiniętą w kłębek trzydzieści centymetrów obok, z dłonią, a jakże, niknącą pod poduszką - pewnie stwierdziłaby, że to drugie określenie jest poprawne.

05:22
Biegł dziś szybciej niż zwykle - czyli bardzo szybko, z nierozgrzanym jeszcze dniem, po-nocnym powietrzem świszczącym w uszach i wdzierającym się pod leciutką bawełnę absurdalnie drogiej koszulki sportowej. Czuł swoje kolana - opór rzepek, wysiłek ścięgien i mięśni starających się amortyzować każde odbicie i zderzenie z podłożem. Zamiast zmartwienia - zasadnego pewnie, i takiego, które nakazałoby mu zwolnić i zainterweniować okładami zaraz po powrocie do domu - wypełniała go wyłącznie frustracja.

05:59
Ale zmył ją z siebie pod prysznicem, razem z potem. Metodycznie. Ruchami, jakimi myć można na przykład cudzego psa - to znaczy takiego, w którym widzi się nieprzyjaciela nie przyjaciela, ale brudne zwierzę. Ot, należy więc być skutecznym i prędkim - zanim, przykładowo, ugryzie - i nie spoufalać się za bardzo; omijając także te punkty, które mogłyby to zwierzę rozjuszyć. Albo nauczyć czuć rzeczy, których nie powinno odczuwać w domu tymczasowym.

06:21
Ettel jeszcze spała, i wyglądała ślicznie - spirale ciemnych włosów, twarz podpuchnięta snem, nagie ramię sterczące spod rąbka kołdry, którą naciągała na siebie o piątej-pięćdziesiąt-trzy (gdy Arson brał prysznic), ale rozespany organizm zapomniał o zadaniu w pół kroku i porzucił je - w połowie ciała.
Więc Arson zrobił to za niego. Za jej organizm, ma się rozumieć. Okrywając ją trochę szczelniej, i całując w czubek głowy dla zwieńczenia dzieła.
Z mieszkania wyszedł prawie bezgłośnie -

07:00 - 16:45
Stopniowo coraz bardziej pakując się w codzienny zgiełk.
Najpierw - w metaliczny szmer i rozdzwoniony w uszach pisk metra, w objęcia ludzkich głosów (naliczył cztery różne języki i sześć odmiennych akcentów, w tym dwa nieamerykańskie), zautomatyzowane komunikaty nadawane co stację przez głośnik.
Potem - w szum ulicy, pokrzykiwania gazeciarza na rogu Roosevelt Way i 45th Street, szczekanie psów wyprowadzanych przez jakąś nastolatkę przy Parrington Lawn (Arson szedł naokoło, bo - jak zawsze - był przed czasem).
W końcu - chyba w jakimś sensie kojący (o ile hałas może koić), a z pewnością znajomy rumor teatralnych korytarzy, powoli wypełniających się szelestem kostiumów, wymianami zdań mniej i bardziej z sobą zgodnych, powitaniami i pożegnaniami, a ponad wszystko - w nieskończoność powtarzanymi kwestiami, które wypowiedzieć kiedyś trzeba będzie na scenie.

18:00
Droga do domu zajmowała mu jakieś czterdzieści minut. Prysznic (trzeci tego dnia) i wyjęcie z szafy koszuli zdjętej i założonej w myślach już osiemnaście razy dzisiaj - razem jakieś jedenaście minut. Co on miał, na miłość boską, robić przez cały ten czas?
Bez Ettel, która wyszła, pozostawiając po sobie niedopitą herbatę i stertę notatek na stoliku przy oknie.
Potwornie głodny, ale i z żołądkiem zaciśniętym na supeł?

18:18
Mógł po prostu iść. To znaczy - ruszyć, na spotkanie. Wieczór był ładny: jasny, ciepły, smagany lekkim wietrzykiem, który przynosił ulgę od czerwcowego żaru, ale nie bezcześcił włosów zaczesanych może nieco zbyt starannie. Tylko, że - nawet zatrzymując się przy co drugiej witrynie, czytając na telefonie dwa artykuły w The Guardian (nawykiem nabytym podczas drugich studiów, w Europie), pisząc SMSa do żony, do mamy i do któregoś z kumpli... Miał, szlag by to trafił, maksymalnie dwadzieścia minut na piechotę, żeby znaleźć się pod Eve.

18:57
Ale tak, jak James "nie zamierzał wpadać tam" (to znaczy - tu; do niewielkiej, popularnej w sąsiedztwie restauracyjki o wysokich oknach i stolikach porozsiewanych po dwóch kameralnych salkach) "w porze śniadaniowej", tak Arson nie zamierzał mu dawać cholernej satysfakcji.
Nie był pewien, czemu jest to dlań tak potwornie ważne (żeby nie usłyszeć: zobacz, nic się nie zmieniłeś!), ale czuł się tak, jakby walczył o życie honor, więc czaił się.
Boże, co za absurd!
Za sąsiednim budynkiem, z widokiem na restauracyjne drzwi.

19:00
I czekał.
19:01
Czekał.
19:03
Czekał.
19:06
Dopiero teraz uświadamiając sobie, że przez cały ten dzień - a może nawet od ostatniej, przedwczorajszej, komunikacji z Ettel - nie użył w myślach (ani w ogóle) Jego imienia. Myślał o nim, oczywiście. Cały czas. Ale jakoś tak bezosobowo, jak o zjawisku meteorologicznym, które nie zostało jeszcze sklasyfikowane i obciążone nazwą.
Ale teraz, gdy wyłaniał się wreszcie zza winkla, i uśmiechał, i unosił dłoń, zapominając, że ma też drugą - zaplątaną bez sensu w połę przewieszonej przez przegub marynarki...
Nie istniało nic oprócz Niego niego właśnie. Nazwy własnej na dwa uderzenia serca.

19:07
Raz:
James. James. James. James. James. James. James. James. James. James. James. James.
James. James. James. James. James. James. James. James. James. James. James. James.
James. James. James. James. James. James. James. James. James. James. James. James.

Dwa:
- James.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

[3] + outfit
 Nie lubił czwartków.
 Istnieje takie przekonanie, że aktorzy zajmują się tym, czym się zajmują, bo cali są jacyś tacy... odklejeni. Od świata, od standardów, od jakiejś rzeczywistości, z którą dzień w dzień mierzą się zwyczajni (... czy raczej "normalni", jeśli pokusić się o ironię) ludzie. A zwyczajni ludzie, na przykład, nie lubią poniedziałków. Nie to, co aktorzy (teatralni) - dla których to poniedziałki właśnie, najczęściej, są wolne. Jako skrócone wersje weekendów, dwudzień wciśnięty na siłę w jeden tylko dobowy komplet dwudziestu czterech godzin. O ile więc nie należało się do typu pracoholików, można było nie lubić każdego innego dnia. Ale nie poniedziałków.
  Dlatego Jamie - który był pasjonatem, ale na pewno nie pracoholikiem - wymyślił sobie, że to właśnie do czwartków będzie należało każde możliwe czarnowidztwo. Takie postanowienie, realnie, sprowadzało się najczęściej do regularnych psioczeń. Takich wymruczanych pod nosem w stylu: "Aha, no tak - czwartek", któremu przypisywał najdrobniejsze niepowodzenia. Za to na niefortunne zbiegi okoliczności, które działy się poza czwartkami, nie zwracał w ogóle uwagi. A gdyby zwracał, pewnie i tak mówiłby coś w stylu "no pewnie, za dwa dni czwartek". Do czwartków należy więc rozlana kawa, przypalone jedzenie, tymczasowo-zaginione (bo tylko w obrębie mieszkania) klucze albo telefon. I nawet jakiś gołąb, który przysiadłby na tej akurat gałęzi, która stanowiła punkt przecięcia jego wędrówki - i wędrówki blondyna, do pracy.
 Albo kolacja z osobą, którą ostatni raz widziało się osiem lat temu.
 Oczywiście widywał go - pomiędzy treściami rzucanymi przez wspólnych znajomych na Facebooku czy Instagramie. Na zdjęciach, coraz rzadziej sam. Coraz częściej z tą swoją śliczną małżonką. Widywał go w piśmie - w charakterystycznej pętelce "o" (która sprawiała, że to "o" wyglądało, jakby w środku miało drugie, mniejsze "o", albo jak "8", które jakoś tak skurczyło się w sobie) oraz "x", w pośpiechu lub pomyłce zapisane ruchem ciągłym, czyli bez oderwania długopisu od frontu koperty.
  Ale od ośmiu lat nie widział jego twarzy - nadawanej na żywo - nawet jeśli z natury Arson faktycznie urodę miał nieco trupią. Wszyscy mówili, że wydaje się taki, bo jest blady. I że gdyby złapał trochę słońca, to byłoby zupełnie inaczej. Tylko, po pierwsze, mówić o łapaniu słońca w Seattle to jednak nieporozumienie. Po drugie, gdyby go znali, to wiedzieliby, że Arson nie potrafił "łapać" słońca. Parzył się na czerwono, tylko po to, żeby cera lada moment wróciła do swojej naturalnej bieli.

  Z kolei Jamie wrócił właśnie do domu. Prosto z próby. Zdążył wziąć - drugi tego dnia - prysznic. Złapać jakąś przekąskę. Najlepiej taką, której nie trzeba ani przygotowywać, ani podgrzewać w mikrofalówce, ani myć przed spożyciem, ani nawet otwierać. Jeśli, oczywiście, uznać, że obranie lekko przejrzałego banana ze skórki (czyli takiego, którego indeks glikemiczny wyjebał pewnie w kosmos - ale na całe szczęście ??? Jamie był astma- a nie diabe- tykiem) nie zaliczało się do żadnego z powyższych. Zrobił sobie kawę - czwartą tego dnia. Ale o kawie zapomniał, uderzając w ekspresową drzemkę. A potem... I Chryste, i Chryste - koło kurwy, i cholery, i całej reszty wszystkich świętych, którzy oczywiście nie za bardzo mieli prawo rozumieć, dlaczego miesza się ich w jakieś choroby i prostytucje.
  A no dlatego, że ekspresowa drzemka równie ekspresowo pchnęła Jamesa o prawie dwie godziny w przód - a nie jedną, jak sobie ustalił z biologiczną czujką, w tym zegarze, który przy szczególnie ważnych okazjach lubił zrobić psikusa. Na przykład na rozpoczęcie roku. Na przesłuchanie. Na zakończenie roku. Na własną imprezę urodzinową. Na kolację z osobą, którą ostatni raz widziało się osiem lat temu? Ta - no, no - to też, najwyraźniej.
  Szczerze zdziwił się, kiedy docierając na miejsce (spóźniony, ale nie bardziej, niż się tego spodziewał) - i wzrokiem jakoś tak machinalnie przewiercając się przez szyby lokalu, po drugiej ich stronie nie mógł namierzyć swojego przyjaciela.
 Swojego byłego - najlepszego - przyjaciela.
 Najlepszego nie na papierze. Najlepszego pod tytułem: jeśli idziesz na dno, to ze mną. Jeśli powiedziałeś, że wolisz tę markę kawy - to w moim domu od tamtej pory nie pijało się (i nadal nie pija) żadnej innej. Jeśli ktoś odpowiadał za rozwleczone rękawy mojej bluzy, to były to twoje dłonie, kiedy ściągałeś mnie z drogi (przed wyrosłym ni stąd, ni zowąd słupem albo rowerzystą), albo na chwilę przed "Ej, Jamie, patrz!". I najlepszy przyjaciel jak - "No, patrzę? Co jest?" - zawsze w tym samym kierunku. Jak: "Wiem, że się nie uczyłeś, a moja grupa ma łatwiejsze pytania, to... chcesz się zamienić?". Jak: "Hej, jeśli nie chcesz wracać do domu, to możesz u mnie nocować". Najlepszy przyjaciel jak "Jeśli cię nie przyjmą, to rezygnuję - i na odwrót?".
Były, jak: "Chyba musimy porozmawiać" lub "Muszę ci coś powiedzieć," ...
... Arson.
Które mogłoby zabrzmieć tak, jakby widzieli się po raz pierwszy. Jakby sprowadziło ich tu wyłącznie spotkanie biznesowe. Jakby stawali naprzeciwko siebie jako kontrahenci albo korporanci, przypisani do tego samego zadania. I to tacy, którzy znają się od pięciu minut, a nie od piątego roku życia. Jakby imię Jamesa należało do Arsona. A imię Arsona, do Jamesa.

Imię?

Imię. Ściągnięty na ziemię własnym i przywołany uniesioną delikatnie dłonią. Arson wyglądał tak, jakby zgłaszał się do odpowiedzi (tak naprawdę: wyglądał jak marionetka, która w tym podniesieniu dłoni wcale nie miała zbyt wiele do gadania). Może dlatego James poczuł, że w takim razie powinien zadać jakieś pytanie. Najchętniej, na przykład - jak? Jak zaczyna się takie rozmowy. Albo co zrobić z ciałem, które stanęło w żałośnie nieporadnym, ale za to bardzo ciężkim rozkroku.
  Chyba chciał się z nim powitać. Objąć go - tak, jak mógłby go objąć, gdyby stali teraz na lotnisku. Gdyby dopiero co wrócił z Europy. Gdyby Jamie za nim czekał. Gdyby nigdy nie stało się to coś, co sprawiło, że przestali dla siebie istnieć.
Spóźniliśmy się? — zapytał. Nie był tylko pewien czy o siedem minut, czy siedem lat (i dziewięć miesięcy). Nieważne - przynajmniej spóźnili się razem.
  Na uśmiech przyjaciela odpowiedział uśmiechem. Potem wyciągnął przed siebie rękę - na powitanie. Gdyby Arson powiódł za nią wzrokiem, zobaczyłby: moment zawahania. Dłoń, drogą zwyczaju, skierowaną odrobinę zbyt wysoko, w haczykowatym wygięciu. Pamięć mięśniową, przygotowaną raczej na zbicie głośnej, pękatej piątki, niż poważny, dorosły uścisk. Chyba zapomniał, że zupełnie niedawno stuknęła im trzydziestka. Dlatego się poprawił (poluźnił nadgarstek, pozwolił palcom swobodnie zawisnąć).
I czekał. Na wślizgnięcie się chłodnej dłoni w ujęcie własnej. Odkaszlnąwszy na boku, jak zwykle pozwalając astmie przypomnieć sobie, że się stresuje.
A w ogóle to, skoro już o spóźnieniach mowa... spóźnione wszystkiego najlepszego. Chciałem do ciebie napisać, ale wiesz... — Wiesz, trochę głupio, kiedy nie zrobiło się tego rok temu. I dwa lata temu. I trzy.
To co, wchodzimy? Umieram z głodu. A i... pamiętałeś, żeby rezerwować stolik z daleka od klimatyzacji? — Chrząknął. — Ostatnio coś... gorzej znoszę.
  Dopiero teraz zwrócił uwagę jak lejący się z nieba róż przysiada na jego ramionach. I że jest koniec czerwca, i lato. I wakacje. I już po szkole - i w sumie nie ma się już czym przejmować. Nieodrobioną pracą. Nieobecnością. I, hej, może spóźnieniami też już nie trzeba?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

ech, ja Ciebie bardzo przepraszam za to co tu się zadziało :D

Ach, a więc jednak lilie. Białe. Lilium candidum.
  • Wybór ponadczasowy; wymowne w swojej smukłej strzelistości. Podobno szczere.
    Pokonując konkurencję: lejkowate kalie w trzech uniwersalnych kolorach, goździki - przeciętne, choć wytrzymałe, i róże - zdaniem wielu nieadekwatne, jakby nie można było się zdecydować, czy się idzie na randkę, czy jednak na ostatnie pożegnanie.
Przyniósł mu. Ekologicznie i rozsądnie, bo tylko na koszuli - wpisane linią nadruku w materiałowe włókna. Trochę wymięte, jakby się spieszył - oczywiście, zawsze spóźniony.
Ale ważne, że przyszedł.
Bo jak to tak - nie przyjść na pogrzeb byłego -
  • przyjaciela?
No dobrze - na urodziny, to jeszcze można zrozumieć (i, od razu, także wytłumaczyć). Zwłaszcza na pewnym etapie życia, gdy wszyscy się nagle robią strasznie poważni, i strasznie zajęci, i nawykli do egzystencji w permanentnym niedoczasie. [A nie jak wtedy, iks-lat wstecz, kiedy o kolorze cukrowej posypki na torcie, i nagrodach w konkursach dla zaproszonych gości myślało się przez ostatnie trzysta-sześćdziesiąt-cztery albo -trzy dni (czyli od urodzin poprzednich, poczynając na dzień następny, gdy się już przejrzy wszystkie prezenty, i kiedy opadną emocje)].
Ale na pogrzeb? Pogrzeby, o ironio, zazwyczaj przyciągają wszystkich byłych.
I niedoszłych, którzy nagle postanowili jednak dotrzeć.
To chyba przejaw egoizmu. Bo jaka w tym wszystkim, do jasnej cholery, logika - nieobecność na dwudziestych piątych urodzinach tłumaczyć bardzo napiętym grafikiem, na dwudziestych szóstych: nagłą malfunkcją piekarnika, na dwudziestych dziewiątych - naglącym deadline'm w "robocie"... I pojawić się wreszcie wtedy, kiedy już nie tyle nie było o czym, ale jak rozmawiać?

Arson gardził tym, co się powszechnie mówiło - że na pogrzeby się przychodzi, aby okazać zmarłemu ostatnie wyrazy szacunku. A na co trupom szacunek? Co sobie miał taki nieboszczyk z tym szacunkiem zrobić, niby? Na pogrzeby przychodziło się dla siebie. Żeby móc potem zasnąć spokojniej. Z myślą, że się przecież było. Może trochę po fakcie, ale mimo wszystko -
I z nadzieją, że ta świadomość wypleni w nas poczucie winy, nim to wykiełkuje na dobre.
A jednak miło, że przyszedł. I teraz witał się z nim trochę tak, jakby się jednocześnie żegnał?

I pewnie był zaskoczony. Jamie, ma się rozumieć, gdy Arson -
Gdy Arson przywarł do niego. Ciasno. Zapominając zupełnie o tej biednej, rozcapierzonej dłoni drugiego mężczyzny, teraz chwyconej między ich dwa ciała jak zwierzę we wnyki, uwięzionej już może na zawsze. W dziwnym przychyleniu sylwetki, z czołem dociśniętym najpierw, niewygodnie, do występu obojczyka, a potem wkulonym w załom szyi blondyna; i z barkiem wsuniętym pod jego ramię, i z biodrem dopchniętym do biodra.
W sposób, który całym sobą mówi: Jesteś.
A skoro Ty jesteś, to ja też muszę być. I skoro Ciebie nie ma, to mnie też nie będzie.
Trochę jak wtedy, kiedy się, wbrew niechęci, idzie na tę nieszczęsną mszę w szkolnej kaplicy, bo wypada, albo nie jedzie na wymarzoną licealną wycieczkę, bo tego drugiego angina właśnie złapała w zaropiałe szpony i nie wypuści z łóżka mimo wdrożonego już antybiotyku i trzech różnych rodzajów płukanek na gardło.

Łapczywie wciągając w nozdrza to, czym Jamie pachniał. A pachniał kawą - trzema już wypitymi, a więc od wewnątrz (zapisanymi w oddechu lekko kwaśnawym, choć kiełznanym też mentolowym zapachem pasty do zębów) i czwartą zrobioną, ale zapomnianą - czyli od zewnątrz - aromatem wdrukowanym tylko w materiał ubrania. Drzemką uciętą sobie na niedoprasowanej pościeli. Policzkiem - ale raczej czułym, takim o, przyjacielskim klepnięciem, wymierzonym sobie samemu na obudzenie. Biegiem - schodami w dół, potem szybkim krokiem, gdy już został zastrofowany zadyszką.
Ale też wszystkimi ciałami - w sposób zupełnie nieerotyczny niekiedy - które miały go wtedy, kiedy nie miał go Arson. W swoim zasięgu i sąsiedztwie.
Pachniał jak siedem osiem lat odległości.
I sześć. I pięć. I cztery. I -

Prawda była taka, że de Loughrey-Cox czekał na te życzenia urodzinowe, wmawiając sobie, że robi to jak król w oczekiwaniu na wizytatorów podczas audiencji - rozsiadły wygodnie wśród blasku złota i kosztowności, wraz z obojętnością na uczucia poddanych skapującym po nim jak woda po przysłowiowej kaczce, podczas gdy faktycznie był jak pies. Zostawiony pod sklepem spożywczym. W deszczu, i w niewygodnej obróżce - nowej; praktycznej i ładnej, ale zupełnie niewyprawionej (takiej, co to przez pierwsze dni użytkowania po prostu musi zostawić na szyi czerwoną obwódkę odparzeń - trochę jak obrączka dopiero wsunięta na palec), gdy się o swoim bólu nie zdążyło, albo nie chciało, właściciela poinformować bolesnym skomleniem. No i, przede wszystkim, zupełnie nieświadomy, że jego właściciel leży. Na zmaltretowanym mnogością ludzkich kroków, trochę lepkim gumolicie sklepowego parkietu - między alejkami numer 6 (Produkty dla Pupili) i 7 (Wszystko dla Twojego Gospodarstwa). Z ręką jeszcze niedawno wyciąganą (trochę jamesowym gestem zresztą - nagłym obniżeniem lotu, kiedy się sięgało do najwyższej półki, a potem się okazało, że wcale nie trzeba), po te małe, podłużne przekąski w kształcie kosteczek, wzbogacone w prawdziwe mięso i fortyfikowane wapniem - a teraz rzuconą bezwładnie wzdłuż nieprzytomnego obumierającego ciała. Wynikiem głupiego, życiowego przypadku. Że ten zawał, to akurat dzisiaj, i teraz.
Jak pies, który jakąś częścią siebie - nawet odholowany do schroniska (jeśli miał mieć pecha - więc pewnie w czwartek), albo oddany w wygody nowego, kochającego domu - będzie szczekał i wył już zawsze.
- Jezu Chryste - Arson sięgnął tylko po ten jeden klasyk, nierząd i epidemie zostawiając w spokoju, może na inne okazje - Jamie, Jezu Chryste.
Pomyślał, że już go nie puści. Nigdy. Nigdy, kurwa, nigdy w życiu. Mogą próbować. Mogą go szarpać i dźgać i odciągać, ale on nie -
  • - … Arson?
    • Co?
Zagubił zagapił się. Dziwne - to zwykle było zadaniem Jamiego.
- James. - Powtórzone, ale trochę pewniej - Wow, Jamie. Kopę lat, co? - Uścisnął tę jego dłoń, wyciągniętą doń tak grzecznie i oficjalnie; drugą - klepnął go w ramię, na znak, że się cieszy i nie gniewa - Dzięki, nie no, daj spokój, to przecież zrozumiałe.
Potem:
- Och, cholera - Takim tonem, jakby mówił o śmierci w rodzinie, nowotworowym nawrocie u matki, dożywociu wpisanym w kartotekę niesfornego brata, który całe życie się prosił i doprosił się w końcu: - Nie wiedziałem.
Nie, że Jamie ma astmę. No, na miłość boską, o tym nie mógłby zapomnieć nawet gdyby chciał. Do dziś podnosił głowę - znad stroniczek książki albo arkusza zapisanego tekstem studiowanej właśnie sztuki, albo znad sznurowadeł wiązanych starannie przed wyjściem na jakiś bankiet czy teatralną oficjałkę - ruchem też godnym psa, ale tym razem - Pawłowa - gdy z łazienki albo sypialni dobiegał go cichy, szeleszczący syk. Przez ułamki sekund szukał: źródła dźwięku tak sobie dobrze znanego, pozwalając… Sercu się chyba łudzić, poza kontrolą umysłu, że James Montgomery zaraz wychynie, ze swoim nieodłącznym inhalatorem, zza ściennego załomu w jego własnym, modnie-industrialnym, apartamencie. A potem przypominał sobie, że to Ettel i jej lakier do włosów, albo dezodorant, albo nowy rodzaj mgiełki do cery wrażliwej.
Nie wiedział, natomiast, że James znosi gorzej niż kiedyś [co? chłód? zmiany (temperatury)?]. Bo skąd? O takich rzeczach raczej się nie pisało na Facebooku - no, przynajmniej nie tak bezpośrednio, na głównej tablicy, tam, gdzie się udostępnia informacje o zaręczynach, awansie i ewentualnie, wyjątkowo, wakacjach na Kubie albo śmierci jakiegoś akademickiego idola. A nie śledził poczynań Montgomery’ego na tyle, by potencjalnie zapędzić się w treści postów publikowanych przezeń w tych kameralnych pod-forach dyskusyjnych [Grupa: Astma w Seattle. Wszystko o leczeniu i prewencji]. Zresztą James nie był z tych - co to prywatność lubią tak przewlec przez żarna mediów społecznościowych. Na tyle, na ile Arson pamiętał.
- Ugh, przepraszam. Poczekaj, załatwię to z nimi.
Podszedł do managera, posyłając jej jeden z tych praktycznych, codziennych uśmiechów, który jest ewidentnie tylko taktycznym skurczem nastawionym na osiągnięcie konkretnego rezultatu, a nie wyrazem faktycznej sympatii. Montgomery, pozostawiony przy kontuarze wejścia - koło rozwartym w dwóch trzecich rejestrze rezerwacji i specjalnych zamówień - mógł zobaczyć jak Arson przekrzywia głowę, kiwa nią, wymownie wstrząsa złożoną na pół, i zawieszoną na przegubie, marynarką. Potem mógł też zaobserwować półkolisty ruch dłoni de Loughrey-Cox’a, takie bezsłowne: jak okiem sięgnąć, posłane wnętrzu restauracji. Następny uśmiech, następne kiwnięcie głową.

Dostali stolik w bocznej sali. W kąciku, pod przyjemnym o tej porze dnia skosem światła wpadającego przez duże, czyste, tnące ścianę okno. Arson chciał odsunąć mu krzesło; następnie pomyślał, że to przecież idiotyczne. Więc wsunął się za stolik, z zamiarem opadnięcia na kremową, skóropodobną płaszczyznę restauracyjnej kanapy i z radością, że to nie była knajpa, w której zaściełano blaty stołów bielą krochmalonych obrusów, bo ściągnąłby teraz cały, razem z nakryciem. A potem się zorientował, że - skandal - w pobliżu nie ma wieszaka na marynarkę. Więc znów wstał, i:
- Pozwolisz?
Zanim przewiesił swoją przez oparcie krzesła przypadłego w udziale Jamesowi.
Przez cały ten czas omijając go spojrzeniem - rozśmiganym od kelnerki, u której zamówił im na razie tylko wodę, do talerzy podawanych gościom w ich najbliższym sąsiedztwie i menu obróconego w dłoniach raz, i drugi, gdy w końcu siadł na swoim miejscu i próbował się rozprężyć.
- Więc... Um... - Z uśmiechem, i palcami w drodze po serwetkę rozściełaną odruchowo na kolanach - St. Patrick, co? Kto by się spodziewał.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

 Lilie. W oczach Arsona - Lilium candidum. Wybór. Dla Jamiego natomiast...
 Chuj, a nie wybór.
 To znaczy w życiu już tak chyba było, przeważnie. No bo okej, jasne, każdy miał - lub miewał - wybory. Dające się na spokojnie przemyśleć i przeanalizować. Na przykład: edukacja. Czy się chce studiować (i jeśli tak, to co, w ogóle) w mieście, w stanie, w kraju, czy za granicą. Albo, w wersji mniej istotnej (choć zależy dla kogo...), czy chce się na kolację zjeść butter chicken, czy mac and cheese. Klasyka, która w uszach świszczała mu głosem siostry, żeby - litooości - nie żarł tego gówna.
 No albo wreszcie jaką koszulę założyć. Wiecie, na spotkanie. Na kolację. I to jeszcze na domiar złego taką, której powodem jest zawód - w całej umyślnej dwuznaczności tego słowa.
 Właśnie wtedy na salony wkrada się zapowiedziany wcześniej "chuj", który wszelki "wybór" spycha na boczny plan. A potem robi z niego jakąś smętną alternatywę albo konieczność. Na przykład: że ta decyzja dotycząca studiów, to nie kwestia tego czy będziemy uczyć się tutaj, w Seattle, czy za oceanem - tylko czy wybierzemy siebie, czy siebie nawzajem (wiecie, na krzyż). I okazuje się, że jednak trzeba wybrać siebie. Trochę w ramach egoizmu, a trochę szacunku. Trochę z potrzeby, a trochę z... konieczności właśnie.
 Albo z kolacji - że ten kurczak, który w lodówce przeleżał ciut za długo, w procesie wtórnym niedługo znowu zacznie chodzić. A jak się zaczeka do rana, to może nawet i sam się z tej lodówki wyczołga, i wyniesie - razem z resztą śmieci. Więc - makaron, odpowiednio doprawiony zgryźliwością rodziny.
 Albo z koszulą. W bezpiecznej, niezadrukowanej żadnym wzorem bieli lub czerni. A potem okazuje się, że tylko ta jedna - w lilie - broni się jeszcze przed oskarżeniem "jak psu z gardła". Nie dlatego, że prezentuje się jakoś szczególnie dobrze. Wzorzysta przykrywka po prostu dobrze maskowała mankamenty.
 I to wszystko, najczęściej, działo się oczywiście w czwartek. Najchętniej wziąłby te lilie i sam się legł na jakimś katafalku.
To chyba ja powinienem. — Przeprosić. — W sumie, skąd miałeś wiedzieć, no nie? To raczej ostatnia rzecz, o jakiej się myśli. Jeśli w ogóle. — Chociaż może jednak łudził się, że tak. W ramach jakiejś przezorności, na którą stać najlepszych przyjaciół. Takich, którzy w busie wciąż wyglądają przez własne ramię, zanim usiądą "od okna". Nawet jeśli nie ma to zbyt wiele wspólnego z preferencjami, a z tym, żeby Tego Drugiego przypadkiem nie zawiało. A zawiewało tylko chłodem, że w miejscu, w którym kiedyś było ciało, teraz tego ciała nie ma. I przy nagłym olśnieniu urywało się też zdanie rzucone w twarz przypadkowego pasażera, który akurat zawieruszył się za tym ramieniem, zza jakiego rzucone zostało wcześniejsze spojrzenie.
  "Siadamy..." / "Oj, przepraszam. To nie do pana."
... tutaj?
Pozwolił się poprowadzić. Trochę za wskazaniem zarządzającej lokalem kobiety, a jednak - przede wszystkim - za Arsonem. Gdyby nagle skręcił, Jamie w nosie miałby jakieś tam wcześniejsze wskazówki i instrukcje. Poszedłby za nim (wiecie, jak to się mówi - choćby i w ogień). Potem zajęli miejsca. Rozdysponowali między sobą rozpiski i serwetki. Blondyn przyłapał się na myśli, że przez chwilę zrobiło się całkiem zwyczajnie.
Pewnie, daj ją — zapewnił, osuwając się lekko z krzesła, na którym zdążył przysiąść. Na sam jego skraj, okręcając tors w lekkim półobrocie. I nawet pomógł brunetowi poprawić materiał, którego część zahaczyła się o dalszą mu część oparcia. Do którego - to już swoją drogą - przylgnął, dosłownie chwilę później. Przycisnąwszy uprasowaną narzutę własnymi plecami. Wydawało mu się, że trzyma ciepło, zapożyczone z kącika w zgięciu męskiego łokcia. Z tym ciepłem dzielił się teraz zewnętrznym zapachem kawy i drzemki, i ciał, i ośmiu lat rozłąki. James, w przeciwieństwie do Arsona o tym nie wiedział, ale mógł podejrzewać: że ten aromat, którym teraz zaciągały się poła arsonowej marynarki, już wkrótce ustąpi miejsca słodkiej woni całkiem kobiecych perfum.
 Ale nie teraz. I James też nie wyglądał na takiego, który przejmowałby się ewentualnym zagnieceniem odpowiadającym wzorkowi odbitemu przez wypukłości własnego grzbietu.
No, St. Patrick. — Zaczął się śmiać. Nie, żeby było mu jakoś wesoło. I nawet St. Patrick, sam w sobie, nie był zbyt zabawny (a jeśli już, to na samą myśl o nim James prędzej zanosił się śmiechem przez łzy). — Ehh, St. Patrick... — powtórzył, mnąc własny podbródek pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Próbował powstrzymać: grymas, zrezygnowane westchnienie albo chichot.
Widziałeś scenariusz? Co zamawiasz? To będzie dramat. I mam na myśli dramat-katastrofę. To campanelle może być całkiem niezłe. — Przytaknął na własną, słowną żonglerkę, przenosząc spojrzenie z mężczyzny na menu. Zastukał palcem w jedną z pozycji, z jadłospisu przed nim. I z menu, to spojrzenie, przeniósł na mężczyznę. — Hej? Czy ty jeszcze się... no wiesz, zastanawiasz? Czy to już potwierdzone? Nie, nie nad jedzeniem. Pytam się czy... czy zagrasz?
 Przekrzywił głowę. W świetle letniego słońca wyglądał zupełnie tak, jak wtedy. Z nogami podwiniętymi na parapecie. Z twarzą rozgrzaną prążkami oranżu. Widząc bruneta w ten sposób, uśmiechnął się. Grzecznie.
Ale chyba nie będziemy rozmawiać o pracy? To znaczy, no pewnie, powinniśmy, zważywszy na okoliczności, ale... Arson.
Jak tam było? I czy... czegoś ci brakowało. Chociaż przez ten pierwszy rok, kiedy powoli oswajałeś się z myślą, że rozstajesz się z kimś, z kim spędziłeś ponad trzy/czwarte swojego życia.
Co u ciebie? Bo u mnie dobrze, wiesz. — Nie wie dlaczego, ale poczuł się zobowiązany, aby udowodnić mu, że powinien był zostać. Że tutaj, w Seattle, byłoby mu lepiej. Żeby żałował. — Cieszę się, że tak to — "to", bezimienne i ogólnikowe — się potoczyło. To była prawdziwa okazja. Dla ciebie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chuj, w takim razie, a nie potrzeba.
Chuj, a nie szacunek.
I wreszcie, a jakże, chuj, a nie konieczność.
Miał wymieniać dalej? Bo mógłby tak długo - stając w naturalnej opozycji do argumentów Montgomery'ego, naśladownictwem szczeniackich sporów prowadzonych z nim kiedyś rekreacyjnie, i - zdawać by się mogło na wieczność w nieskończoność - pod niskimi, dębowymi spadami poddasza licealnej bursy. Tylko, że dziś już w wersji dla dorosłych.
A więc do upadłego, na życie i na śmierć.

- Jestem nieszczęśliwy.
Słowa najpierw przysiadły na jego wargach, jakby jeszcze trochę się wahały. Może mierzyły odległość - od ust Arsona do nicości, o którą zaraz miały się roztrzaskać. Dopiero potem wybiły się, jak skoczek-samobójca w wirtuozerii ostatniego lotu, torując drogę następnym.
- Mam trzydzieści lat, i jestem wypalony - Z krótkim parsknięciem zupełnie niewesołego śmiechu dla podkreślenia ironii tego epitetu. Czasem czuł się tak, jakby chłód - ten sam może, który ciągnął od autobusowego okna, i wkradł się niepostrzeżenie za kołnierzyk, i przeczekał kilkanaście lat, a potem zamieszkał w każdej komórce ciała, wyjaławiając je wszystkie, skutecznie, od środka - nie pozostawił w nim już miejsca na jakikolwiek płomień. Jeśli tliła się w nim jakaś iskra, to ledwo - w żałosnym dogorywaniu. Tam, gdzie kiedyś była przynajmniej szansa na pożogę, zostały tylko zgliszcza - Pusty. Patrzę na siebie... - I swoje mieszkanie, dwieście metrów kwadratowych we Fremont, i swoich rodziców, dwie emocjonalne mumie, od środka zabalsamowane Macallanem, a od zewnątrz - LE LIFT Crème Chanel, i wszystkie te dyplomy i certyfikaty posegregowane chronologią życia, wciśnięte w ramki passepartout i wywieszone w niepotrzebnym nikomu gabinecie, i nawet na swoją śliczną żonę, która miała coraz więcej powodów by go nienawidzić i - I chce mi się rzygać. - Z następną brzydką salwą sardonicznego chichotu - Myślę o przeszłości częściej niż o teraźniejszości, a częściej, niż o przeszłości, myślę tylko o śmierci.
Nie odwrócił od niego spojrzenia - ani na moment, ślizgając się nim po stoku liźniętego słońcem nosa (w przeciwieństwie do Arsona, James zawsze opalał się na złoto; i pod wpływem ciepła nie dostawał piegów, tylko cętki - ledwie dostrzegalne dla niewprawionego oka, rozsiane szczytami policzków i ramion), i kuląc się pod łukiem kupidyna jak bezdomny szukający schronienia pod ulicznymi arkadami.
- Poza tym, wiesz? Pieprzę własną żonę, i myślę o tobie. Robię jej dobrze, ustami, albo ręką, i zastanawiam się, czy tobie byłbym w stanie zrobić lepiej. Odwracam ją na brzuch, i myślę o dołeczkach w dole twoich pleców. Twoich, rozumiesz? Nie jakichś tam, byleby męskich. Twoich.

Po pierwsze - musiał przestać, natychmiast. Pisać w głowie scenariusze paralelne do rzeczywistości. To prawda, robił to od dziecka, i może, przewrotnie, to on powinien zająć się scenopisarstwem, wygryzając z fachu nie tylko St. Patrick'a, ale też Ettel, jeszcze przed debiutem - ale nawet to nie usprawiedliwiało nagłych fug, w których zatapiał się na długie momenty, unikając bolesnych realiów.
Po drugie - to nie byłaby prawda. Z wielu powodów, ale przede wszystkim: Arson de Loughrey-Cox szczęśliwy może nie był permanentnie, ale z pewnością bywał. W ponoć-dorosłej akceptacji faktu, że w życiu już tak jest, raz na wozie, raz pod wozem i czasem słońce, czasem deszcz. Potrafił się cieszyć; teraz może dużo trochę mniej, niż kiedyś, ale nadal; tymi głupimi bułami po brzeg wypchanymi migdałową masą, którymi Ettel zajadała się do osiągnięcia limitu wytrzymałości, i które potem odrzucała - niedokończone - na porcelanę talerzyka, i cichymi pisko-stęknięciami estradowych desek pod palcami bosych stóp, gdy przychodziło mu przebiec się po scenie wcześnie rano, pod nieobecność innych pracowników teatru.
Poza tym: Jamesa zostawiał - grzecznie, w taki sam sposób, w jaki grzeczny był teraz uśmiech blondyna - za drzwiami sypialni. W miejscach mniej obciążonych potencjałem poczucia winy, bardziej za to - wspomnieniami. Przy kuchennym stole, nad tym właśnie chicken, ostrożnymi draśnięciami łyżką odrapanego z butter (gdy Ettel nie było w domu - w hipokryckim poszanowaniu dla jej weganizmu). W biblioteczce, wciśniętego pod obwolutę razem z różowym ciałkiem zasuszonego anemonu. Wreszcie - w sznurówkach - wiązanych sposobem poznanym, i do perfekcji opanowanym, we dwóch (a kto by pomyślał, żeby do łóżka pakować się w butach!?).
I kazał mu tam czekać. Zawsze po do niego wracał.

Wziął drobny łyk wody, uśmiechnął się lekko i skinął głową, nawet nie wczytawszy się szczególnie dogłębnie w poetycki opis smardzowego makaronu. Byli kwita - w sposób, w jaki Montgomery poszedłby za nim w ogień, Arson godził się teraz na jego sugestie w ciemno.

- Co? Ach, tak. Prawdziwa okazja.
  • okazja
    oka•zja -zji, -zję; -zji
    1. «wyjątkowa sytuacja sprzyjająca czemuś»
    2. «niecodzienne, uroczyste wydarzenie»
    3. pot. «przypadkowy pojazd lub osoba zabierające kogoś lub coś po drodze»
    4. daw. «przygoda»
    5. daw. «bitwa, potyczka»
    • okazyjny • okazyjnie


    kolokacje:

    (1.1) wykorzystać / zmarnować okazję • (a) przy okazji (à propos)
    (1.2) z okazji (np. urodzin)


    związki frazeologiczne:
    okazja czyni złodzieja
- Tak, absolutnie. Ja też się cieszę.
Patrzył na przyjaciela Jamesa, i było mu smutno. Tylko, że w taki sposób, który nakazuje się właśnie uśmiechnąć. Jak podczas rozmów o zmarłym, którego pochowało się już bardzo, bardzo dawno temu.
- Ty też nieźle sobie chyba radzisz, co? Widziałem cię w Coriolanusie, w zeszłym roku. To znaczy, w tej noworocznej transmisji. Akurat mieliśmy grypę - Roześmiał się - Więc była i chwila żeby nadrobić braki - O trzeciej trzydzieści nad ranem, gdy Ettel spała (świąteczne skarpetki wystające spod kołdry, wargi rozwarte i spierzchnięte z racji absolutnej niemożności oddychania przez nos) - Dobra robota, Jamie. Byłem pod wrażeniem.
Pytasz mnie, jak tam było. I czy brakowało mi - czegoś?
No, to ja może powinienem spytać dlaczego, James, nie kazałeś mi zostać. Przecież mogłeś. Dlaczego nie błagałeś mnie, żebym nie wyjeżdżał. Przecież bym został.

Nie wiedział nawet kiedy zamówił u kelnerki dwie porcje tego nieszczęsnego campanelle, koszyk chleba z rozmarynem i jakąś sałatkę, albo talerzyk oliwek, czy to było ważne? Decyzję, czy piją, czy nie, zostawił Montgomery'emu. Kopnął go pod stołem, żachnął się i przeprosił. Kopnął go znowu - więc zaśmiali się chyba obydwaj.
- Nie.
Tak bezimienne i ogólnikowe, jak to "to" jego rozmówcy. Zastanawiał się? Zagra? Czy to już potwierdzone?
- Słuchaj, ja... Chciałem najpierw sprawdzić z tobą. Czy... no wiesz, czy nie będziesz miał nic przeciwko. Nie muszę, jak coś - Nie wyjaśnił, czy dlatego, że chodziło o pieniądze, czy o tęsknotę, czy o desperację (i ich brak) - Ale mógłbym. Mam teraz trochę więcej czasu, kończę kontrakt z Neptune. To też mogłaby być niezła okazja.
  • 5. daw. «bitwa, potyczka»
- Tylko... - Wycofując się natychmiast gdy uświadomił sobie, jak poważnie to wszystko zabrzmiało - Tylko ten cholerny St. Patrick. To nie będzie dramat, Jamie, to będzie komedia! - Znowu ze śmiechem, zapętlonym samym w sobie, dopóki się nie rozproszył. Dopóki coś nie ściągnęło jego uwagi. Dopóki, nie będąc w stanie powstrzymać pierwotnej reakcji, instynktu, jak to instynkt, silniejszego niż rozum, nie rozpędził się opuszką palca dociśniętą do zgrubienia żyły na jamesowym przedramieniu. Pomiędzy krawędzią stolika i kompletem solniczka-pieprzniczka. W łagodnym, ale zdecydowanym, spacerze śladem purpury pulsującej pod skórą.
- O. Ten jest nowy.
I pewnie łatwo było odczytać sens jego słów - uznać, że nawiązują do tatuażu, do mikro-porcyjek tuszu metodycznie wżynanych w skórę tak długo, aż ułożyły się w odpowiedni kształt. Ale może Arson, w tym nieplanowanym rzucie bliskości, miał na myśli coś innego. Rytm. Takt tętna. Metrum serca.
W niezadanym pytaniu, czy biło było tak samo, jak kiedyś.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”