- - Lat ma ledwie siedemnaście, a w głowie pstro: mieszaninę hormonów, obaw związanych z końcówką liceum - na horyzoncie malującą się niczym kleks gradowej chmury, parę imion dziewcząt, które zaprosiły go ostatnio na randkę (i którym odmówił), oraz parę tych, które on próbował trochę zabajerować i zabrać na jakiś, choćby, niewinny spacer (i które odmówiły jemu);
- W kieszeni dwa, okraszone dość hojną uczniowską zniżką, bilety na dowolny seans w kinie samochodowym, organizowanym przez kilka cieplejszych miesięcy gdzieś na obrzeżach Ballard;
- Właśnie, po trzech podejściach, dwóch dość spektakularnych załamaniach nerwowych i jednym epizodzie absolutnego zwątpienia w siebie, placówki egzaminacyjne, i cały świat, w trakcie którego to stwierdził, że do końca życia poruszać będzie się po Ziemi tylko na skradzionej młodszej siostrze hulajnodze, dostał wreszcie prawo jazdy;
- Spędza życie w wiecznej gonitwie między szkołą, domem, garstką po-lekcyjnych zajęć dodatkowych, i mnogimi eskapadami odbywanymi w towarzystwie Cherry albo Adama, albo Adama i Runy, albo Adama i Runy i Cherry, albo też w pojedynkę, żałując, że nie ma z nim Cherry, albo Adama, albo Adama i Runy, albo Adama, i Runy, i Cherry – najlepiej jednocześnie;
- Nadal żyje w cudownej nieświadomości względem tego, jakimi barwami na płótno egzystencji zupełnie niedługo splunie mu Los - w całej swojej perfidii i zimnej bezduszności (logicznie w sumie – bo kto znów zakładał, że Los posiadać miałby duszę!?);
- Boi się. Boi się, bo dorośli coraz częściej pytają go „co dalej, Othello? Co potem?”, a on coraz częściej odpowiada im, że pojęcia nie ma (i, pod nosem: kurwa mać, albo do jebanego diabła);
- I ma nadzieję, że odpowiedź przyjdzie do niego sama – tak, jak przychodzą pory losu, bezpańskie koty i sezonowe przeziębienia;
Didaskalia: Jest wieczór; jeszcze nie późny, ale wczesny też już nie – taka więc pora, o której dzieci gniewają się na rodziców, że nie wolno im zostać w salonie po dobranocce, i o której rodzice gniewają się na dzieci, że są niegrzeczne, niedorzeczne, i w ogóle, że im się po prostu nie udały (dziwnym trafem winę za własną odpowiedzialność zrzucając gładko na własne latorośle). Powietrze pachnie forsycją i kurzem, i brakiem deszczu – bo lipiec był w tym roku wyjątkowo suchy.
Othello Kingsley siedzi za kierownicą. Dumny jak paw – z cherlawą piersią wypchniętą władczo, niemal agresywnie, i górnymi jedynkami wżartymi w dolną wargę w skupieniu i próbach, żeby nie potrącić żadnego słupka, żadnego głupka (który by mu wskoczył na jezdnię z krawężnika) i żadnego kota, (niezależnie od koloru sierści, zwierzę z pewnością byłoby wtedy niezaprzeczalnym zwiastunem pecha). Ma na sobie jasne – i tym jaśniejsze, że sprane na kolanach, a w jednym miejscu również znacząco przetare – Levisy, opierające się ledwie na hakach szczupłych bioder, tenisówki i koszulkę, którą zabrał (starszej) siostrze. Na lewym nadgarstku – kolorowe rzemyki, na prawym – niedziałający zegarek po dziadku. Sunie szosą – suchą, oczywiście – wolno (a i tak ma wrażenie, że od Formuły Jeden dzielą go tylko ze dwa liche drgnięcia wskaźnika tablicy rozdzielczej).
Myśli o wielu rzeczach, i w sumie o niczym szczególnym, jednocześnie. Słucha Kings of Leon. Na tylne siedzenie rzucił dwie torebkę nachosów, paczkę twizzlersów i jakieś jabłko, żeby sprawiać wrażenie, że naprawdę: a) nie pracuje na wczesną cukrzycę i b) potrafi podążać za zdrowym stylem życia promowanym na zajęciach ze Świadomości Obywatelskiej albo Zdrowia i Higieny (sam już, do diaska, nie pamięta).
Parkuje. Za pierwszym razem samochód – pożyczony od ojca – stęka i gaśnie, w reakcji na co Othello również stęka i, dla kontrastu, się ożywia, i przekręca gniewnie kluczyk, bo chce zrobić dobre wrażenie. Rozpogadza się dopiero, gdy silnik znów zaskoczy, a on będzie mógł – z (tylko trochę udawaną) pewnością siebie wystawić za okno najpierw łokieć, potem głowę, i – akompaniując sobie kilkoma wduszeniami klaksonu – wydrzeć się na całą okolicę (ale celując w okno na piętrze):
- CHEEEERYYYY RHOOOOODEEEEEEES!!!!! KAROCA PRZYBYŁA!