WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Największa ironia - i najpokaźniejsza doza niezrozumienia - kryła się w słowach, które po wypadku Harper słyszał niezliczoną ilość razy (oraz te, którymi krzyczały szmatławe nagłówki magazynów plotkarskich, wyświetlające się na jego telefonie medialny update'y i powiadomienia z jego mediów społecznościowych i inne, pochwycone czasem w locie z ust nieznajomych - w metrze czy jakimś klubie, gdy próbował nie wyróżniać się z tłumu, ale ponosił fiasko: zazwyczaj zdradzała go kula i kuśtykanie, już nawet nie nieodłączny kapelusz, ten harperowy znak rozpoznawczy, który często z premedytacją zostawiał w domu, by tylko się nie wydać).
MASZ SZCZĘŚCIE, HARPER-JACK!
Zobacz, jakie masz cholerne szczęście!
Przeżyłeś. Ty - jakaś dusza zabłąkana, dziwna, niewiele warta, jakby ją w Rankingu Dusz ustawić - przeżyłeś! Przetrwałeś, wykaraskałeś się, wyczołgałeś cudem jakimś (cudem boskim, czy boską karą?) z samochodowego wraku, a potem zrosłeś. Zrosłeś się, Jack. Krzywo, nierówno - nie fizycznie, oj, tutaj to wszystko pięknie, mimo metalowych zawiasów, które teraz w biodrach nosisz, blizn tylko kilka drobnych pozostało, a po maści ze ślimaka i akupunkturze to już w ogóle prawie ich nie widać. Zrosłeś się ledwo i bez sensu tam, gdzie zrastają się emocje. A u Ciebie? Zobacz, jaki bajzel, do cholery. Gniew spojony z dumą, poczucie winy - ze szczęściem, szczęście doczepione do odrazy, a odraza? Zaraz koło smutku. Wszystko nie tak, jak powinno. Po tym właśnie wypadku. Galimatias jakiś, bo wszystkie uczucia powypadały ze swoich przegródek (w chwili wstrząsu - wtedy zatem, może, gdy samochód ciągnął prawym bokiem po asfalcie, żywe iskry wypluwając z miejsc, w których blacha tarła o podłoże), zbiegły się w jednym miejscu i połączyły niewłaściwie.
I żadną siłą nie dało się ich upchnąć z powrotem we właściwych im gablotkach.
- Coś... namacalnego? - zastanowił się, zagryzając brzeżek dolnej wargi w takim dziecięcym niemalże geście, sposobem, jakim kilkulatek bierze się za przeżuwanie własnego języka albo ust gdy myśli nad czymś bardzo wytężenie (nad układanką jakąś, na przykład, albo nad tym, jakich kolorów użyć do tej, a nie innej kolorowanki).
Co miała na myśli?
Leki nasenne, może? O, to było dobre. Imovane ukochany, w ilości nadmiarowej, który w noce bezsenne powieki obciążał jak dwa kamienie, przytroczone do nóg wrzucanego w ocean skazańca.
Nie? Nie o to chodziło?
To może bieliznę kochanek i kochanków przypadkowych, rzuconą na sypialnianą posadzkę pośpiesznie, niecierpliwie, w poszukiwaniu uciech najprostszych i najbardziej cielesnych?
Też nie?
Coś... namacalnego... Co wynagradza ból psychiczny...
Kiedyś pewnie powiedziałby, że tak, miał przecież swoją gitarę i pianino. Fortepian miał nawet. I wszystkie te wyszukane wzmacniacze, które pozwalały mu wydobywać ze swojego Fendera dźwięki, o jakich istnieniu wcześniej nie mógł mieć pojęcia. Ale kiedy ostatnio grał dla przyjemności? Kiedy ostatnio pieścił klawisze tak, jak się pieści ciało ukochanej, w akcie sztuki dla sztuki, leniwie, a nie pośpiesznie, z wyrachowaniem i nastawieniem na efektywność i wydajność jedynie, tak, jak dotyka się ciała kochanki za pieniądze.
- Nie wiem, Charlie - wzruszył w końcu ramionami - Może niewystarczająco mocno pragnę, by cokolwiek mi ten ból psychiczny wynagradzało, by zastanowić się, co takiego mogło by to być... - zaryzykował krótką auto-diagnozę.
Kolejne pytanie zadane mu przez brunetkę bynajmniej nie pomogło w znalezieniu jakiejkolwiek właściwej odpowiedzi.
Co on jej, do cholery, miał rzec? Hm? Jaką historię miał jej zafundować? Tę o samotnym Harper-Jacku, który liczyć nie może już na nic, ani nikogo (jak z GQ, wydanie marzec 2019), czy tę o Dwellerze-samoświadomym, takim, co przebył już Wielkie Przeobrażenie na drodze medytacji, psychoterapii i mindfulness, i teraz potrafi sięgnąć po właściwą pomoc pod właściwym adresem, jeśli tylko jej potrzeba (czyli pierdoły, którymi krztusił się w rozmowie z Vogue we wrześniu 2020).
A może... Może powinien był powiedzieć jej prawdę?
Ale co przy tym, jeśli sam już nie wiedział, co nią jest, a co kłamstwem, co? Co, jeśli sam się już mylił i mieszał we własnych wyznaniach?
Zasznurował wargi. Zagryzł koniuszek języka. W milczeniu oporządził sąsiedni grób, usuwając zeń nawiane tu liście i skorupę dawno wypalonego znicza.
CO MIAŁ JEJ POWIEDZIEĆ?
Że tak, że taką osobą jest jego agent albo psychoterapeuta?
Albo matka jego, może? Albo lekarz prowadzący?
Gówno prawda, kłamstwo wierutne!
Więc... więc Elliott, może? Kiedyś takiej odpowiedzi udzieliłby bez zastanowienia, ale nie dziś, już nie - i pewnie nigdy więcej. Dziś Elliotta miał tylko w piosenkach i we wspomnieniach. W ranach rozdrapywanych, gdy ciało odmawia posłuszeństwa i nie chce zasnąć pomimo prób wielu.
Więc... Więc może któraś z kochanek jego? Acha, jeszcze czego - niektóre znał przecież jedynie z imienia (i tu nie mając pewności, czy było ono prawdziwe).
Albo... Och, dlaczego przed oczami stanęła mu teraz ta chudziuchna blondynka ze spotkań AA, której spojrzenie zawsze podchwytywał ze sceny - spojrzenie płowe, wystraszone jakby, chłodne i martwe niby, a jednak przepełnione żywą desperacją - gdy kazano mu się produkować przed resztą zebranych?
Przeniósł spojrzenie ponownie na Everett, mając już podjąć próbę zadowolenia jej ciekawości jakimś banałem, ale podchwycił nerwowy ruch, którym przycisnęła ręce do ciała. Zmarszczył brwi, pozwalając zbiec się im u nasady nosa.
- Pokaż - rozkaz nieznoszący sprzeciwu, dłoń wyciągnięta w stronę jej nadgarstka. No, pokaż. Stwierdzenie przepełnione troską. Nie paniką raczej. Czułością po prostu.
Ujął dłoń, podaną mu przez kobietę.
- Zraniłaś się, Charlie.
Słowa proste niby, reakcja banalna i oczywista. A jednak... Czy o cielesnym uszczerbku tylko była mowa? A może o tej pokucie, jaką w sposób niewidoczny dla oka (a wyczuwalny dla duszy) Charlotte wymierzała sobie co dnia, co oddech?
Zraniłaś się.
I dalej będziesz się ranić, prawda? Jeśli ktoś Cię nie powstrzyma.
(Tak, jak i ja się ranię. Bezustannie.)
- Jedyne, czego teraz pragnę, to...
Proszę, Harper. Powiedz, że to ona. [/i]No już. Schowaj dumę do kieszeni - tej dziurawej, przez którą się zawsze przesypują drobne monety. Zdepcz ją jak niedopałek papierosa rzucony od niechcenia na wilgotny od deszczu grunt. Wrzuć ją do tej materiałowej torby Everett, niech się nadzieje na szkło, niech skona. I powiedz, że to ona.
- ...zabrać cię stąd, do cholery, i ogarnąć jakiś przyzwoity opatrunek, okay? I zostaw, nie sprzątaj już, bo jeszcze wda się jakieś zakażenie.
Sepsa może, jak u tego małego chłopca.
Albo to, co trawiło moje serce. Gangrena. Taka, niestety, co to nie pomoże na nią żadna debecylina.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Najwidoczniej wciąż miał niezałatwione sprawy tutaj, na ziemi. Był niemal jak duch, tylko wciąż w pewnym sensie żywy, ale krążący po świecie półprzytomny po odniesionych obrażeniach. Nawiedzał sam siebie, liżąc rany niemal jak potrącony kot. Jego organizm wywalczył życie, gdy dusza przegrała walkę o śmierć. Czy nie tak to wyglądało? Stał się swoim gorszym ja, o czym szmatławce wciąż mu wypominały na każdym kroku, z kolejnym „pstryk” przy zdjęciu w kawiarni, pralni czy własnej klatce schodowej. Może i dziś go śledzą? Nawet jeśli chciał podnieść się po upadku, zapomnieć pisk karoserii o asfalt, trzasku dwóch aut spotkanych w połowie drogi czy własnego płaczu – nikt nigdy nie daruje mu tego. To wciąż będzie gorący temat do plotek jak śmierć papieża. Będzie słyszał te dźwięki do końca swoich dni.
Pomimo zrostu, blizna pozostanie widoczna już na zawsze. Wielka, nierówno, brzydko zszyta blizna na sercu. Wiecznie boląca, a najbardziej o poranku, gdy wszystkie kochanki i wszyscy kochankowie opuszczą ciepłe łóżko Harper-Jack’a i zostawią go samego. Puste łóżko, puste myśli, puste serce. Tak wygląda prawdziwe życie, samotne życie. I Charlie znała je aż za dobrze. O tyle, że jej łóżko zawsze pozostawało zimne na jednej połowie, bez żadnych kochanków.
- Coś żywego, Harper – odparła po dłuższej chwili niemego wpatrywania się w niego. Nad czym tak myślał? Czy chciał znaleźć odpowiedź, która zadowoli Charlie? A może szukał odpowiednich słów, które zadowolą jego?
Och, sąd ona to znała!
Idealna odpowiedź, zawsze inna w zależności od rozmówcy.
Mamie mówiła, że jest w porządku, że je, a ze schodów spadła naprawdę przypadkiem, gdy potknęła się o dywanik (którego nigdy nie miała), niosąc wielki kosz ze świeżym, jeszcze mokrym praniem do rozwieszenia. Michael przecież był wtedy na dachu, naprawiał dachówkę zerwaną przez burzę poprzedniej nocy.
Burzę kłótni, jakie nastały w ich życiu.
Bastianowi burczała, że jest znośnie; że ani trochę nie tęskni za mężem, bo ten potwór pozbawił ją najlepszych lat młodości i dziecka. Czy to może chodziło o Dwellera? To przez niego związała się z Michaelem, bo tak łatwo z niej zrezygnował.
Poczuła złość taką, jakiej nie czuła od dawna. Nie złościła się nawet na męża po stracie dziecka – wtedy bała się go. Była wściekła na Harper-Jack’a. Miała ochotę wstać z zimnej ziemi otulonej zgniłymi liśćmi i uderzyć tego nieznanego jej już człowieka; złączyć swoją chłodną dłoń z jego gorącym policzkiem, aby parzył go jeszcze mocniej nie tylko z bólu. Dlaczego on nie czuł tego wszystkiego? Powinien. Powinien poczuć na własnej skórze jaką krzywdę wyrządził Charlotte Everett, rzucając ją tamtego letniego wieczoru.
No dalej, Harper, zaserwuj kolejne czarujące kłamstwo.
Już i tak bolało ją wszystko, życie, żywot? Czasem czuła się jakby była człowiekiem-warzywem, niezdolnym do wypowiedzenia prostej głoski, słowa, ani wstania z łóżka, albo odpisania chociaż na jednego sms-a do zatroskanej matuli. Musi to robić, aby nie przyszła do niej z ugotowanym obiadem, bo jeszcze będzie pilnowała jej każdego kęsa. Na samą myśl robi jej się niedobrze.
- To trochę przykre. Jest to ciężkie, ciągnąc wszystko bez grama wynagrodzenia za ten ból psychiczny – westchnęła. Nie potrafiła przyznać, że i ona nie ma nikogo ani niczego co mogłoby ją podnieść ze stanu obłąkania duszy; wiecznego otępienia i rozpaczy. Rozpaczy za czym? Za duchem, a nawet i duchami przeszłości. Jak żyć przyszłością, teraźniejszością, skoro nie jest się zdolnym do ruszenia dalej. Są jakieś kurewsko drogie kursy mówiące o posprzątaniu życia?
Dobrze, że nie powiedział jej nic więcej. O żadnej osobie, która jest dla niego oparciem. Po złości przyszła zazdrość, ogromna i zżerająca ją od środka. Nie powinna czuć takich emocji. Wyrzuty sumienia jako następne w kolejce. Wciąż czuła, że są ze sobą związani (albo tylko ona z nim) i nie powinien mieć żadnej innej osoby, skoro ona też jest samotna. To nie fair.
Och, to jest całkowicie w porządku, że on kogoś ma, C h a r l o t t e.
Zostawił ją, pogodził się z tym i żył dalej swoim życiem. A to, że ona nie potrafiła się z tym pogodzić? Trudno. I tak niedługo umrze – przedawkuje leki nasenne, zrzuci się ze schodów, wskoczy do wody, chociaż nie potrafi pływać, potrąci ją samochód albo dostanie raka. Naturalna kolej wydarzeń. Ale, kurwa, umrze i tak i każdego to czeka. Charlie po prostu nie może się tego doczekać, bo sama boi się wpłynąć na swój los. Niech się dzieje wola nieba.
Harper-Jack jest tylko człowiekiem. Ma prawo być z kimś; w związku lub nie. Tak samo jak i ona, nawet jeśli sądziła, że nie powinna, bo inaczej dojdzie do zdrady wobec Harpera. Boże, jaka głupiutka kobieta! Miała prawie trzydzieści lat na - bolącym wciąż po upadku – karku, a nie nauczyła się prawdziwego życia. Żyła w swojej pierdolonej bańce, z której wyjść nie potrafiła. Wystarczyło delikatnie naprzeć dłonią na przezroczystą, mieniącą się ścianę i prysk – koniec!
Teraz nawet zrobiła coś podobnego, a jedyną różnicą stanowił fakt, że rozcięła bańkę namacalną – skórę. Bolało, ale to dobrze. Poczuła w końcu inny rodzaj bólu. Nie zamierzała przyznać się do tego na głos; po co drążyć temat. Jednak coś pchnęło ją, aby zrobić to, o co prosił. Wyciągnęła dłoń ku niemu dość niepewnie, jak zagubiona sarenka tuż przed zderzeniem z autem. Zawiesiła wzrok na ustach Dwellera, tak bardzo znajomych. Ciekawe czy smakował wciąż tak samo.
Skinęła głową na potwierdzenie jego słów. Tak, zraniła się. Robi to codziennie, dając sobie szansę na kolejny dzień życia i wdychania powietrza pełnego smogu. Rani się, gdy wieczorem bierze tylko jedną tabletkę nasenną o dziwnej nazwie, chociaż powinna wybrać całe pudełeczko na raz. Będzie ranić się do końca życia.
Zaskoczył ją.
Powiedz to. Przyznaj, że to ja. Mnie pragniesz.
Nadzieja znów zaczęła kwitnąć w niej i przebijać twardą powłokę zranienia niemal jak przebiśnieg zmarzniętą ziemię zaraz po zimie. Powolutku wychodził, a fioletowe listki rozwijał coraz bardziej z minuty na minutę, weseląc wszelkie zmysły. Oto jest nadzieja.
-Mam apteczkę w samochodzie. – Nie zamierzała z nim dyskutować. Niech opiekuje się nią tak już do końca życia, aby mogli spocząć na tym cmentarzu na wieczny spoczynek razem, obok siebie, w jednej dziurze. – Odwieź mnie do domu. Mam dość wszystkiego na dzisiaj – westchnęła po chwili, przygryzając wargę w przypływie nieprzyjemnego bólu.
Mam dość wszystkiego na zawsze.
Dzień dla Charlie zakończył się wraz ze skaleczeniem. Miała w głowie zbyt duży mętlik, który poplątał myśli jak bezładnie rzucone nici do pudełka. I choć bardzo kusiła ją czułe pożegnanie, pozostawiła po sobie jedynie głuche milczenie.
On nie był już jej.

/zt2
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Molly;
Wierzyłem, że zawsze będziemy razem, że połączyło <br>nas coś wyjątkowego. Ty, ukochana, byłaś wyjątkowa, <br> ja przy Tobie jak cień, ale nigdy mi to nie przeszkadzało. <br>Uwielbiałem blask bijący z <br>Twoich bursztynowych oczu, kiedy słońce się w nich odbijało....

Fragment listu pożegnalnego, został zgnieciony i wyrzucony do kosza pod biurkiem przy którym siedział. Korzystając z wolnej chwili, bez Harmony, która wybrała się do przyjaciółki, on po raz pierwszy od dawna wreszcie postanowił to zrobić. To co powinien już dawno, ale nigdy nie znalazł w sobie na to odwagi. Po raz kolejny nie podobało mu się to co napisał - wyszedł z wprawy, nie pamiętał kiedy ostatni raz coś tak poetyckiego próbował kiedykolwiek napisać i to jeszcze w liście. Kolejna butelka piwa wylądowała w jego dłoni gdy z wściekłością odrzucił długopis gdzieś na bok - za radą terapeuty po raz kolejny miał spróbować wrócić do tego zadania, które niegdyś mu zlecił. Wtedy wydawało im się, że powoli wychodził na prostą, ale jak się szybko okazało, wcale tak nie było. Miał niemałe wrażenie, że znów wrócił do tego samego miejsca co rok temu gdy pochylał się nad tym marnym skrawkiem papieru. Nad tym listem, w którym miał opisać to wszystko co do tej pory w sobie dusił i nie potrafił nikomu powiedzieć. Ale tej nocy zrozumiał, że MUSI to zrobić. Niezależnie ile mu to zajmie, musi to wreszcie zakończyć. Raz na zawsze - przypływ jakiejś nieznanej dotąd siły sprawiał, że każda następna linijka wypełniała się tekstem, na który już nie zwracał najmniejszej uwagi wraz z następnym łykiem. Noc cała mu zeszła na to, gdy w końcu bez sił zasnął w tym samym miejscu ze zmęczenia jakie go ogarnęło - umysł zatruty wątpliwościami miał wreszcie znaleźć ukojenie, którego tak bardzo potrzebował.
To dziś miał wreszcie nadejść ten upragniony koniec.
Ocknąwszy się, przetarł sklejone powieki szorstką dłonią, Oszołomiony tym co miało nadejść spojrzał niepewnie na wciąż leżącą obok kartkę. Nie była pognieciona, więc ta wersja była wreszcie ta, do której dążył od samego początku. Przesunał wzrokiem jeszcze kilka razy, czytając to co napisał. Myśli tworzyły wreszcie pewien obraz tych wszystkich domysłów, które od dłuższego czasu tkwiły w jego głowie. Sięgnął do jednej z szafek, palcem przejechał po wszystkich upchanych teczkach, aż wreszcie natrafił na to co szukał - wyjął album, schowany tak głęboko, na dnie, aby nie kusiło zaglądanie do niego zbyt częste. Wystarczyło otworzyć pierwszą stronę by zobaczyć, jacy razem byli szczęśliwi - uwiecznieni na zawsze na tych fotografiach. Czy naprawdę był gotowy spalić cały album? Wciąż nie wiedział. Opuszkiem palca przejechał wolno po twarzy Molly na jednym zdjęciu na którym znajdowała się ona sama, w zielonej sukience - pamiętał doskonale, jak ją wtedy uwieczniał. W głowie natychmiast pojawił się obraz z tamtego dnia, w którym obydwoje w doskonałych humorach planowali wypad za miasto na kilka dni. I tak było z każdym kolejnym zdjęciem, które wylądowało w jego ręce.
Nie wziął wszystkich - wybrał kilka zdjęć, sam nie wiedział dlaczego akurat te. To była intuicja, która podpowiadała mu, że to właśnie miały być one. Album schował w to samo miejsce co poprzednio i prawdopdobnie był to ostatni raz, kiedy to zrobił. Zdjęcia przypiął spinaczem do listu, nad którym siedział całą poprzednią noc.
- Dzięki, Phoe, że zgodziłaś się tutaj ze mną przyjść...ja...sam..chyba nie dałbym rady - powiedział wreszcie, zdradzając przyjaciółce tajemnicze miejsce, do którego wiózł ją przez pół miasta swoim autem. Przez całą tą drogę nie odezwał się ani słowem, a palce mocno zaciskały się na kierownicy, w myślach błagając by nie utknęli w żadnym większym korku. Nie był wstanie wytłumaczyć Phoe, dlaczego tak nagle postanowił tego dokonać - w dniu, w którym przypadały urodziny Molly, o których sam wolałby najchętniej zapomnieć. -Chcę to wreszcie zrobić...i pomyślałem, że Ty..mogłabyś być przy tym... - w drżących rękach trzymał pudełko, w które wsadził wcześniej przygotowany list. Nie chciał być tu sam - choć wiele razy tak było, że stał tu samotnie, wpatrując się w ten charakterystyczny napis na nagrobku. -Chyba, że..nie chcesz, Phoe..co powinienem zrobić? - oderwał wzrok od niego by w końcu spojrzeć na przyjaciółkę, nadal pełen obaw czy to na pewno był ten moment, aby pozbyć się Molly raz na zawsze.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

- Max?
Młodszy MacCarthy śpi głęboko, o kant biurka piersią i łokciem zahaczony i w pół zgięty na kształt niedomkniętego scyzoryka. Padł bezwładnie, zmordowany, z energii wyzuty po walce z własnymi demonami kartką papieru i czarnym atramentem. Lampka nikłe światło na część jego twarzy rzuca, reszta ciała - tonie w nocnym mroku (tonie? tak, jak brat jego starszy utonąć powinien, być może, by sprawiedliwości wreszcie stało się zadość i spokój zapanował?).
Nic się prawie nie zmienił, choć doroślej wygląda. Zmężniał.
(Ale czy zmądrzał, także?).
- Max?
Meriolly Farrell (prawie MacCarthy - słowo dane dwóm braciom jednocześnie i niedotrzymane, zerwane przedwcześnie, jak owoc niedojrzały z cieniutkiej gałęzi, jak linia życia na elektrokardiogramie w ciepłą noc majową) w progu stoi. W zielonej sukience. Włosy rozpuściła - tak ją lubił najbardziej; policzki ledwie różem podkreślone. Przez drzwi przechodzi, pochyla się nad dawnym ukochanym. Patrzy nań (z)martw(ion)ym wzrokiem.
- Max.
Szept zduszony, tak cichy, że z szumem wiatru można go pomylić. Muśnięcie dłoni lekkie na tyle, że za uderzenie ćmich skrzydeł wziąć je można. Pocałunek na skroni złożony ustami trupimi bladymi - żadnej szminki, więc rano nie będzie po nim ani śladu.
- Wierzyłeś, że zawsze będziemy razem, że połączyło nas coś wyjątkowego....
Max śpi nadal, obecności ducha nieświadomy. W dłoni długopis ściska jeszcze, w kąciku ust strużka śliny zastygła w drodze na pergamin. Jak dziecko jest bezbronny.
Molly się uśmiecha.
- Ja zawsze byłam wyjątkowa. Ty przy mnie - jak cień. Ale czy komukolwiek oprócz Milesa to przeszkadzało?
Nie raz już tak nad nim stała, i nie dwa razy, pod osłoną nocy zza grobu powracając. Nie raz, i nie dwa tęskniła do niego; do spokoju, który ogarniał ją w jego obecności. Nie raz, i nie dwa, zastanawiała się - jak to duchy w zwyczaju mają - czy nie zabrać go dzisiaj ze sobą? Mogła przecież. Nieszczęścia parami chodzą podobno, nikt jego nagłej śmierci zatem by się nie dziwił.
“Ot, umarł. Pewnie z tęsknoty za nią”. Powiedzieliby może, że serce mu pękło?
- Max… Uwielbiałeś blask bijący z moich oczu… - głos jej szemrze czule, wzrok zaś - na listy niewysłane pada. Och, A Molly do listów cudzych słabość ma przecież od dawna! Z ciekawością więc na drobny, równy druk spogląda.
I swoim pustym oczom nieboszczyka nie dowierza.

***
Dni, jak ten dzisiejszy, mianem "przepięknych" zwykle się określa. Niebo było czyste, jasne; czasem tylko chmurka jakaś pojedyncza się przez nie przemknęła, ulgę na moment przynosząc w sączącym się z błękitnego bezkresu upale. Leciutka bryza ciągnęła od zatoki; Phoe porankiem wczesnym siedziała na pomoście, stopy mocząc w chłodzie spokojnego oceanu. Milo wypłynął niedawno, sama więc była w jego posiadłości. I, coraz bardziej, jak u siebie się tu czuła.
SMS od Maxa przyszedł w chwili, w której dopijała kawę. Krótki, treściwy, błędów pozbawiony - wiedziała zatem na pewno, że to nie od Everetta; propozycja nie do odrzucenia, która pośpiechu jej ruchom nadała. Ślady trzeba było zamaskować, pozory zachowując. Paręnaście minut później, zostawiwszy Milesowi króciutki liścik porzucony na stołowym blacie, była już w drodze do Soho.

Szła w stronę samochodu posłusznie i bez słowa. Głupio-ufna, przykładem Molly najwyraźniej kompletnie nienauczona, a czy historia starszej Farrell nie była najlepszym dowodem na to, że trzeba uważać na Braci MacCarthy i ich niespodzianki?
Na Braci MacCarthy i drzwi pojazdu w zaproszeniu uchylone.
Na Braci MacCarthy w ogóle.
(Bo może to oni, nie zaś dwie Farrellówny, jak się dotąd wydawało, klątwą byli naznaczeni?)
Zajmując miejsce pasażera Phoenix nie spytała zatem ani razu, dokąd Max ją zabiera - tak samo dokładnie, jak parę dni temu nie pytała o to Milesa. Nie pytała, bo nie chciała wiedzieć?
A może nie pytała, bo zwyczajnie znała już odpowiedź?

Pytanie: Dokąd prowadzą przejażdżki z MacCarthy’mi?
Odpowiedź: Na cmentarz.

Podróż w jedną stronę (i zupełnie bez sensu?).
Tak, jakby tamtego dnia na plaży Molly wyrysowała trasę na piasku - czubeczkiem stopy może, palcami obciągniętymi w pełnym gracji releve. Równiutkie błędne koło, po którym im wszystkim teraz, tym, co jej śmierć cudem jakimś przeżyli, przyszło biegać bezustannie w chaosie, raz po raz na siebie wzajemnie wpadając. Jak atomy w walce z zaburzoną siłą przyciągania: Miles wpadał na Phoenix, Phoenix na Maxa, Max na Bastiana (po pijaku choćby, w barze jakimś - w Chinatown), Bastian zaś zwykle na jej rodziców samego siebie chyba.
Czyżby od tej permanentnej plątaniny miało nie być ratunku?
Czy też ratunek znajdował się w trzymanym przez młodszego z MacCarthy'ch pudełku?
Phoe wodziła wzrokiem od wieczka, pod którym przeszłość się kryła, do nagrobka inicjałami jej własnej siostry oznaczonego. W tę, i z powrotem. W tę, i z powrotem. W końcu - zatrzymała spojrzenie na surowej twarzy Maxa (Boże, czy zdawał sobie sprawę, jak czasem byli do siebie podobni? On i Miles, dwie strony tego samego medalu).
- Zrób to, co będzie dla ciebie najlepsze, Max - powiedziała, ściskając jego dłoń w pełnym otuchy geście - Pomyśl raz o sobie. Nie o niej - rada słuszna, ale jakże trudna. Phoenix spróbowała się uśmiechnąć - Cokolwiek postanowisz, jestem przy tobie.

I ona też. Molly.
Po raz ostatni.
Ostatnio zmieniony 2021-07-18, 14:55 przez phoenix grace farrell, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie raz wydawało mu się, że Molly przychodziła do niego właśnie w nocy - może to tylko złudna i naiwna nadzieja z jego strony, ale chciał w to wierzyć. Wierzyć, że była to jedyna możliwość, aby choć przez chwile byli razem - choć wcale jej nie widział, jedynie czuł tą dziwną, niewytłumaczalną obecność. Była blisko, a jednocześnie była taka nieosiągalna. To wmawianie sobie, nieustanne, że odwiedzała go we snach stawało się męczące - bo chciał mieć ją bliżej, tak jak wtedy ją miał, zanim zginęła.
Nie wystarczała mu już obecność zjawy we snach - to było zdecydowanie za mało. Ona nie powinna być zjawą, nie powinna być w tamtym świecie, oh, losie, dlaczego mu ją zabrałeś? Nie jest wstanie bez niej żyć tak jak by chciał, już tyle razy sobie przecież to uświadamiał.
Dołączyć do niej i być szczęśliwy.
Nie chciał się wybudzać z tych snów - to ta jedyna okazja, aby mogli na siebie patrzeć. Nie musieli nic mówić, nie wykonywać żadnych gestów. Mógł się wpatrywać w Molly, co raz bliżej się do niej przysuwając, za każdym razem będąc jednocześnie bliżej śmierci - bo któź normalny zapija swoje smutki w tak potężnych ilościach alkoholu, chcąc jednocześnie o tym zapomnieć? Jakie rozwiązanie miał znaleźć, aby wreszcie to wszystko zakończyć? Szukał go ciągle, każde następne będące czystym szaleństwem - ale to czekanie aż niebo zasnuje się czarnymi chmurami, aż wreszcie będzie mógł przymknąć oczy na te kilka dłuższych chwil by bez żadnej krępacji wtulić się w przeźroczyste ramiona ukochanej, by następnie, budzić się z sercem utkwionym w gardle i z krzykiem zduszonym. To tak nie może dłużej trwać, Molly.
Co tym razem drgnęło w jego łepetynie, że zerwał się z domu, porywając ze sobą w biegu ten nieszczęsny list, który teraz pisał pół nocy - bo terapeuta mu zlecił pozbycie się raz na zawsze tej przeszłości, która jak kula u nogi nie pozwala mu zrobić kroku w przód, pozbawiając wszystkich sił. Phoe, która była zawsze na wyciągnięcie ręki, jedyna, co rozumiała, co sama przeżywała - nie był tego pewny, czy dobrze robił zabierając ją właśnie tutaj. Pierwszy raz z kimś i nie byle z kimś - bo zwykle przychodził tu sam, ale teraz było inaczej. Nie musiał nic mówić Phoenix, bo przecież o wszystkim (prawie o wszystkim) wiedziała. Rozedrgany, powstrzymywał dreszcze ciała, które co jakiś czas elektryzowały jego ręce kiedy szli w tym jednym, konkretnym kierunku.
- Przepraszam, Molly...dłużej nie dam rady - wystękał, wpatrując się teraz w ten jeden napis, z którego zaraz przeniósł niepewny wzrok na przyjaciółkę. Nadal nie był pewny, nadal się wahał. Ta chwila, w której chciał się pozbyć ukochanej już dawno z niego przecież wyleciała, już wtedy gdy sam wsiadał do auta i czekał na Phoe. Ale Phoe była tu z nim, obok i gdyby nie ona, uciekłby jak tchórz pieprzony. Pomyśl o sobie przymknął jeszcze na chwilę oczy, biorąc głęboki wdech. Zerwać te łańcuchy przeszłości, zacząć wszystko od nowa - już od nowa, kolejny raz, tym razem ma się udać?
- Wiem, jestem takim pieprzonym tchórzem.... - powiedział jeszcze, przekręcając głową, byleby opóźnić tą chwilę, która miała zaraz zajść. Ale musiał to zrobić, teraz. Musiał pokazać sobie, że jest w stanie to zrobić. Ścisnął usta w wąską linię, targany wszystkimi wątpliwościami, ale jakby jakaś siła kazała mu to zrobić. List, który napisał do Molly, pokazał Phoe jeszcze w samochodzie, zanim ruszyli w tym kierunku. Usadowił pudełko tuż przy grobie.
- Czyli nadszedł koniec, Molly...to nasz koniec...jesteś....wolna - powiedział cicho, wpatrując się w pudełko, by za chwilę jeszcze przetrzeć oczy i jeszcze raz spojrzeć na Phoe. -Zróbmy to razem... - zaproponował i ujął dłoń ciemnowłosej w swoją i razem z jej opuszkiem palca nacisnął kilka razy na zapalniczkę, aby ogień się zajarzył i z pewnym wahaniem przysunął ją do pudełka. Będąc już blisko chciał odsunąć jeszcze gwałtownie rękę, ale Phoe go powstrzymała. Odetchnął głęboko, i patrzył jak siła ognia powoli pochłania jego przeszłość. Kucał przy tym i wpatrywał się otępiały, ogień tańczył w jego tęczówkach.
To koniec, Molly.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

"(...) ona nie powinna być zjawą, nie powinna być w tamtym świecie, oh, losie, dlaczego mu ją zabrałeś?"

Molly, tak naprawdę, nie tyle zjawą być nie powinna, co nie potrafiła - na reguły zjawiej egzystencji uparcie nie chcąc się zgodzić.

[Tak bowiem - gdyby ktoś nie był w tej kwestii zbyt zorientowany - jak w świecie ludzkim obowiązują konkretne reguły, tak i w uniwersum mar i duchów panują określone prawa.

Dla nieobeznanych z tematem:
KODEKS ETYCZNY ZJAW wydanie 1, poprawione (2019): 1. Nawiedzanie żyjących jest czynnością dozwoloną w następujących przypadkach:
1.1. Zjawa doznaje uciążliwej tęsknoty, które zaspokojenie jest możliwe jedynie w następstwie wejścia w interakcję z (żyjącą) osobą utraconą [w innych przypadkach, tj. gdy tęsknota nie jest niemożliwa do zniesienia, zaleca się np. nawiedzanie domu pod nieobecność rzeczonej osoby]. W takiej sytuacji zabrania się nawiedzań częstszych, niż raz w tygodniu.
1.2. Zjawa jest przywoływana bezpośrednio przez osobę żądną nawiedzenia (UWAGA: nigdy przez osoby trzecie - np. w wyniku rzucenia klątwy).
1.3. Nawiedzenie ma służyć dobru osoby nawiedzanej - np. przekazaniu wiadomości mającej pozwolić przeżyć żałobę z sukcesem lub rozwiązać określone problemy natury ziemskiej.
2. W trakcie nawiedzań zabrania się wchodzenia w bezpośrednią interakcję z osobą nawiedzaną - nie wolno zawodzić zbyt głośno, zwłaszcza nocą; nie wolno dotykać osoby nawiedzanej; nie wolno niszczyć i przestawiać mienia i, m.in. czytać cudzej korespondencji.
3. Kategorycznie zabrania się nawiedzania dzieci poniżej 12 roku życia, osób starszych (70+ lat) i cierpiących na choroby układu sercowego.
4. Osoby cierpiące na choroby psychiczne należy nawiedzać nie częściej, niż trzy razy do roku.
5. Nawiedzać wolno maksymalnie dwie osoby z tego samego kręgu społecznego. Przykładowo - zmarły małżonek ma prawo nawiedzać np. żonę i szwagra, ale wówczas nie jest już dozwolone nawiedzanie teściowej i córek.
6. Nawiedzanie w celu pomsty, zemsty, uprzykrzania życia lub wpływania na sprawy ziemskie na niekorzyść osoby nawiedzanej jest surowo wzbronione.
(...)]

Ale Molly? Molly za nic - tak za życia, jak i po śmierci swej, tragicznej - zasady moralne wszelkie i reguły sobie miała. Żywa, martwa, jedną nogą "tu", czy "tam" - nieważne!
Kodeksy pisała własne - czcionką od siostry pożyczoną. Uśmiechem promiennym uwagę widowni od wybryków swoich odwracając.
"Cudzego nie ruszaj"? Po nieswoje rączkę wąską, sprytną, pierwsza wyciągnęła.
"Nie rób drugiemu..." Z westchnieniem niewinnym ramionkami wątłymi wzruszała.
Szachrajka mała, o tęczówkach błękitem pożądliwym rozświetlonych.
Meriolly. Nasza Molly.
Moja Molly - określenie przez Phoenix i Maxa dzielone.

Taka Młoda. Taka Szkoda. Taka Strata.

Phoenix Grace, jego przyjaciółka i szwagierka niedoszła, zawisła nad Maxem MacCarthy'm w głębokim przychyleniu, zasępiona, zbolała jego bólem (i grubym murem rozsądku odgrodzona od własnego). Jak zawsze, gdy do wyboru miała innych piersią własną przed cierpieniem przysłonić, lub samą utonąć pod niepowstrzymaną falą smutku, po pierwszą strategię sięgnęła. Poważna. Rozsądna.
Spokojna tak, jak spokojni są zmarli.
(Później - wiele, wiele godzin później, w pierś Milesa wreszcie się rozszlocha; całe ciało wycieńczone przymusem trzymania gardy całe życie zbyt wysoko zapragnie utopić w jego ramionach. Ale nie teraz. Teraz była tu dla Maxa.
Och, ironio - później jego brat - ten sam, co Molly przywłaszczał sobie niejednokroć - podporą stanie się dla niej).

Niewiele widzącym wzrokiem mierzyła roztańczony płomień, który tak łapczywie, jak i metodycznie, pożerał ciało jej siostry. Ciało w zielonej sukience, jędrne i młode i wieczne, niezniszczalne już na zawsze - lecz tylko w ich pamięci. Płomyk rozochocił się, apetyt jego zaostrzony laminatem zdjęć i suchością papieru; pochłaniał słowa, które Max całą noc wytrzewiał ze swej duszy. Zabierał kolejne wspomnienia. Zagarniał je sobie, i niszczył.

Gest pożegnania z Meriolly, pożargrzeb po pogrzebie, przez młodszego MacCarthy'ego teraz odprawiany, chwycił Phoe za serce; bardziej jednak jako widza, niż czynnego uczestnika. Rozumiała i ceniła jego wartość - obietnicę nowego początku, szansę podszepniętą Maxowi przez psychoterapeutę. I wszystko, co dało się ściskać - kciuki, ale i serce - ściskała, by tym razem mu się udało. By nie musiał już przeżywać tego, co ona, noc w noc, przeżywała. By porzucił konieczność kompulsywnej dezynfekcji rozharatanego serca wódką, miast tego dając mu tę ostatnią szansę, by się wreszcie, do cholery, zagoiło.
A ona? Och, o nią się nie martwmy.
[Zasada złota, choć niepisana: Nigdy nie wolno się martwić o Phoenix Grace Farrell.
(Słyszysz, Bastek? Podążysz za radą?)]
Phoenix odprawiała bowiem własne rytuały. Regularne, nieskuteczne. Słowa pożegnania ryła we własnych tkankach. W skórze, pod ostrze żyletki nastawionej. W mięśniach, pod mięśniami Milesa napiętych. W sercu.
Żegnaj, Molly. Żegnaj, Siostro. Żegnaj, żegnaj - wciąż i wciąż od nowa.

- Błagam cię, Max... - szepnęła mu do ucha; czule, lecz stanowczo, jak matka, co w ostatniej chwili od ust odejmuje dziecku swemu owoc jałowca sawiny - Nie mów tak. Nie wolno. Ja ci nie pozwalam. - Bo Phoenix Grace Farrell lubiła z siebie nie raz zrobić wielki autorytet (czasem i w kwestiach, o których nie miała większego pojęcia). Opadła na kolano, spojrzenie odwracając teraz od resztek Relikwii Molly, popielejących w coraz mniej rozedrganych dłoniach MacCarthy'ego; przeniosła wzrok na mężczyznę, przymuszając go tym samym, by i on na nią spojrzał. Blady, przepełniony współczuciem uśmiech wygiął jej wargi w nawias dziwny i otwarty - Max, posłuchaj mnie. Musisz mnie posłuchać. Znam (nie)jednego tchórza. S-sama... Sama nie raz tchórzyłam - A za odwagę płaciłam poranieniem serca - Życie z trupami nie jest przejawem odwagi. Przejawem odwagi jest życie bez tych, których się kochało. A ty właśnie to robisz, Max. Właśnie to teraz robisz.

Podczas, gdy ja nie potrafię.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

| outfit

Od śmierci Aarona jej wizyty w Seattle ograniczały się do wizyt u Lexie i odwiedzin na grobie brata. Zawsze, gdy była w mieście przychodziła na cmentarz, zostawiała świeże kwiaty i po prostu rozmawiała z bratem - opowiadała mu o swoim życiu, zupełnie jakby mógł ją wysłuchać. Czasami nawet w głowie niemal słyszała jego zawiedziony bądź rozbawiony ton głosu. Widziała też oczyma wyobraźni jego pełen rozczarowania wzrok, gdy coś spieprzyła i ten przepełniony dumą, gdy coś jej się udawało. Wiedziała, że Aaron nie byłby zachwycony jej małżeństwem, wiedziała, że zawsze chciał, by była szczęśliwa, ale... Jak miała być szczęśliwa, skoro on umarł? Jak mogła zaznać szczęścia, skoro tak naprawdę w całej rozpaczy i żałobie nie była w stanie być dla Jake'a wsparciem, bo wiedziała, że cierpiał równie mocno jak ona? Potem zaś była zbyt... Dumna. Była też zbyt mocno zamieszana w sprawy FBI, a nie chciała sprowadzać na niego kłopotów. Teraz siedziała i narzekała trochę na FBI, na życie, na wszystko pomiędzy, siedząc na chłodnej trawie, pod tyłek podkładając skórzaną kurtkę. I chociaż odczuwała zimno, to popijała teraz tequilę z piersiówki, która skutecznie ją rozgrzewała. Nieszczególnie ją obchodziło, co ktokolwiek pomyśli. Dopiero po chwili poczuła na sobie czyjś wzrok i gdy uniosła wzrok, zobaczyła... Jake'a. Wstrzymała oddech i poderwała się z miejsca.
- Jake... Nie wiedziałam, że tu będziesz... Ja... Mogę stąd iść - powiedziała cicho, patrząc mu w oczy. Tęskniła za nim. Beznadziejnie, każdego dnia. Nie zliczyłaby, ile razy chciała do niego zadzwonić. Zlustrowała jego sylwetkę i jej wzrok padł na obrączkę. Jakoś ten widok zakuł ją wewnętrznie, bo chociaż sama miała męża, to jednak jej nigdy Jacob się nie oświadczył. Może po prostu nie była tym, czego potrzebował, skoro na jej palec nie włożył pierścionka, mimo wielu lat związku, a teraz, po zaledwie trzech latach od rozstania był czyimś mężem?
- Widzę, że jesteś żonaty. Gratulacje - powiedziała bez większego entuzjazmu, upijając trochę piersiówki. Próżno było na jej dłoni szukać obrączki - bo po raz kolejny ją zgubiła. Zresztą, ta obrączka miała dla niej taką samą wartość jak jej małżeństwo - czyli praktycznie żadną. Co prawda nie zdradzała męża, ale też nie kochała go zupełnie. Cóż.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jacob pojawiał się na tym grobie równie często; nie miał kontaktu z nikim ze starych znajomych od momentu śmierci Aarona i odejściu Hayley, unikając nawet dość mocno własnego brata, a z Aaronem mógł po prostu porozmawiać i nie czuć jakiegoś ogromnego ciśnienia na własnym mózgu.
Właściwie to cholernie za nim tęsknił i cholernie się obwiniał, że nie był w stanie go uratować przed tym, co się wydarzyło, serio. Gdyby mógł, chyba by go własną piersią osłonił bo w gruncie rzeczy Aarona komuś chociaż brakowało – a miał dziwne podejrzenie, że za nim wtedy nikt by nie płakał. Może dopowiadał to sobie przez to, że Hales go zostawiła? Że Ted odzywał się od tamtej pory może dwa, trzy razy? Prawdopodobnie. W każdym razie i on przybył tu z tequilą, z tymże w normalnych rozmiarach a Hales rozpoznał niemal od razu.
– Hej – powiedział, chowając butelkę za plecami jakby nie chciał, by wiedziała, że przychodził tu pić sam z kawałkiem nagrobku i kupą kości w której już dawno nie było duszy Aarona. Dopiero gdy zobaczył piersiówkę w jej dłoni, uśmiechnął się mimowolnie. – Nie, spoko, zostań. Widze, że przyszłaś tu w podobnych zamiarach – wyciągnął butelkę zza pleców. Nie siadał jednak póki co, tylko się jej przyglądał. Nie widział jej od lat; sam nie wiedział jak to się działo, że nawet nie siebie nie wpadali, ale może to kwestia tego, że nie chcieli? Znaczy, Jake chciał, na początku, ale z czasem po prostu uszanował jej decyzję i się nie narzucał. Zmarszczył czoło gdy powiedziała o obrączce.
– Wzajemnie, słyszałem od ojca, że wzięłaś ślub – wzruszył ramionami, jakby nie było to nic istotnego i powoli zajął miejsce na ziemi tuż obok niej. – Ładnie wyglądasz – rzucił, próbując brzmieć jak najbardziej neutralnie ale jego spojrzenie… zdecydowanie neutralne nie było.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Hayley miała kontakt jedynie z siostrą. Nie miała kontaktu nawet z ojcem, bo… Nie potrafiła. Kiedyś miała przejąć biznes razem z Aaronem, ale po jego śmierci jej świat wywrócił się do góry nogami. Nic nie było takie samo. Tęskniła za bratem, tęskniła za tamtym czasem i gdyby mogła, gdyby tylko potrafiła, cofnęłaby czas, zapobiegłaby temu, co się stało tamtego dnia. Nie dopuściłaby, żeby ktokolwiek umarł. Inna sprawa, że czuła się, jakby w dniu, w którym odszedł jej brat, umarła bezpowrotnie razem z nim. Gdy zostawiła Jake’a… Cóż, wtedy każdego dnia czuła się martwa w środku.
– Nie musisz chować tej butelki, właściwie możesz mu tu dolać – stwierdziła z bladym uśmiechem, wskazując na piersiówkę. Jej alkohol się kończył, więc mógł się podzielić. Przechyliła głowę. – Zamierzałeś to wypić sam, czy mu polewać?- w jej oczach pojawił się błysk rozbawienia, ale dość szybko zgasł. Westchnęła mimowolnie i spojrzała mu w oczy.
– Ta, wzięłam – przyznała bez większego entuzjazmu, powracając do pierwotnej pozycji i odetchnęła mimowolnie.
– Ty też. Małżeństwo najwidoczniej ci służy – dodała jeszcze z lekkim przekąsem, chociaż nie powinna, ale gdzieś tam jej duma właśnie cierpiała, że innej lasce się oświadczył, a jej nie. Przygryzła dolną wargę i spojrzała mu w oczy.
– Więc kim jest ta szczęściara, która usidliła Jacoba Herondale’a? – uniosła brwi, patrząc na niego uważnie. W jej głosie już nie było zgryźliwości, w spojrzeniu było jednak widać piekącą tęsknotę. Nawet gdzieś przypadkiem jej dłoń musnęła jego rękę i mogłaby przysiąc, że od tego dotyku przeszył ją lekki dreszcz – taki, o którym mogła pomarzyć przy obecnym mężu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mieli zajmować się przecież wszystkim we czwórkę – ale potem nawet Jacob nie był w stanie dłużej tak funkcjonować i naprawdę nie chciał dłużej brać udziału w takim chujowym życiu. Chciał normalności, chciał założyć rodzinę i naprawdę przedtem sądził, że to właśnie z Hayley zrobi to wszystko, ale skoro go odcięła… to poszedł na przód. Przynajmniej częściowo, bo nadal gdzieś wewnętrznie zatrzymał się w dniu, w którym Aaron zginął.
– Mam dla niego kieliszek – wyciągnął z kieszeni metalowy kieliszek, który zawsze tu przynosił. – Właściwie to ostatnio rzadko piję gdziekolwiek indziej niż tutaj, z nim. Brakuje mi go – powiedział ciszej te ostatnie słowa, zdecydowanie ciszej ale to nie tak, że ich się wstydził po prostu… to było średnio męskie, prawda? A Jake zawsze starał się być jednak typowym macho.
– Brzmiało to tak, jakbyś wcale nie była z tego powodu zadowolona – zauważył, słusznie zresztą, ale sam sądził, że to ewentualne tylko domysły. Nie wiedział o niej praktycznie nic, bo chociaż ich ojcowie się przyjaźnili, to on rozmawiał z ojcem jedynie o interesach a gdy ktokolwiek rozpoczynał temat rodzeństwa Whiteley, to po prostu go zmieniał lub odchodził. Nie chciał wiedzieć więcej niż wypadało.
– Niby służy, ale całkiem niedługo widzę realne szanse na brak snu – pokręcił głową z lekkim rozbawieniem, bo chociaż Daisy spełnieniem jego marzeń nie była, to zdecydowanie wspólne dziecko pokochał od pierwszego zdjęcia na usg. – Daisy, chodziła ze mną do klasy. Blondynka, wysoka, na pewno pamiętasz. Jej starzy mieli dom obok waszego – machnął ręką. Nie czuł potrzeby zbyt mocno o tym mówić. – A kim jest twój mąż? – zmarszczył czoło.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mieli zajmować się przecież wszystkim we czwórkę – ale potem nawet Jacob nie był w stanie dłużej tak funkcjonować i naprawdę nie chciał dłużej brać udziału w takim chujowym życiu. Chciał normalności, chciał założyć rodzinę i naprawdę przedtem sądził, że to właśnie z Hayley zrobi to wszystko, ale skoro go odcięła… to poszedł na przód. Przynajmniej częściowo, bo nadal gdzieś wewnętrznie zatrzymał się w dniu, w którym Aaron zginął.
– Mam dla niego kieliszek – wyciągnął z kieszeni metalowy kieliszek, który zawsze tu przynosił. – Właściwie to ostatnio rzadko piję gdziekolwiek indziej niż tutaj, z nim. Brakuje mi go – powiedział ciszej te ostatnie słowa, zdecydowanie ciszej ale to nie tak, że ich się wstydził po prostu… to było średnio męskie, prawda? A Jake zawsze starał się być jednak typowym macho.
– Brzmiało to tak, jakbyś wcale nie była z tego powodu zadowolona – zauważył, słusznie zresztą, ale sam sądził, że to ewentualne tylko domysły. Nie wiedział o niej praktycznie nic, bo chociaż ich ojcowie się przyjaźnili, to on rozmawiał z ojcem jedynie o interesach a gdy ktokolwiek rozpoczynał temat rodzeństwa Whiteley, to po prostu go zmieniał lub odchodził. Nie chciał wiedzieć więcej niż wypadało.
– Niby służy, ale całkiem niedługo widzę realne szanse na brak snu – pokręcił głową z lekkim rozbawieniem, bo chociaż Daisy spełnieniem jego marzeń nie była, to zdecydowanie wspólne dziecko pokochał od pierwszego zdjęcia na usg. – Daisy, chodziła ze mną do klasy. Blondynka, wysoka, na pewno pamiętasz. Jej starzy mieli dom obok waszego – machnął ręką. Nie czuł potrzeby zbyt mocno o tym mówić. – A kim jest twój mąż? – zmarszczył czoło.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Hales również nie była w stanie w ten sposób funkcjonować, a gdy FBI zaproponowało jej współpracę – chociaż propozycja było delikatnym niedomówieniem, bo mogła albo współpracować, albo pójść siedzieć ze wszystkimi współpracownikami, w tym z Jakiem – musiała ją przyjąć. Dosłownie. Inna sprawa, że też chciała normalności, też chciała rodziny, ale w tych warunkach nie umiała. Sądziła, że ona i Jake będą na zawsze, ale cóż… Mimo, że nigdy nie przestała go kochać, tak dzisiejsze spotkanie i obrączka na jego palcu dość dobitnie dały jej znać, że wyłącznie ona żyła przeszłością.
– Na pewno by to docenił – uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała na mężczyznę, kiwając głową. – Mi też – powiedziała, przysuwając się i oplatając dłonią ramię Jacoba. Położyła głowę na jego ramieniu i na chwilę przymknęła powieki, rozkoszując się bliskością. Jacoba też jej brakowało. Każdego dnia. Właściwie nie pamiętała już, jak to było za nim nie tęsknić. W tym jednym momencie dotarło też do niej, jak bardzo nieszczęśliwa była, jak bardzo czuła się uwięziona w małżeństwie, w przeszłości, w tym całym życiu.
– Och, jestem. Bawię się świetnie i tak dalej – jej ton ociekał ironią, bo jasne, mogła udawać, że jest szczęśliwa, ale… Chyba życie ją zbyt mocno styrało, by w ogóle stwarzać jakiekolwiek pozory w tym temacie. Zresztą, nigdy nie była dobra w owijanie w bawełnę i zapewne to ona jako pierwsza wyrzuciła z siebie, że Jake jej się podoba, gdy coś do niego zaczęła czuć te wszystkie lata temu. Odsunęła się jednak i spojrzała na niego.
– Huh, jak to? – zmarszczyła brwi, bo nie do końca zrozumiała sens i znaczenie jego słów. Słysząc jednak imię jego wybranki, nie zdążyła pohamować lekkiego grymasu, który pojawił się na jej twarzy. – Och, ona – rzuciła tylko, uświadamiając sobie, że na żonę wybrał jej zupełne przeciwieństwo. Nie powinno jej to chyba dziwić. Daisy zawsze ją wkurwiała, nie wspominając, że miała imię jak pies. :lol:
– Och, to nikt szczególny – westchnęła, rozumiejąc zaraz, że nie powinna tak się wypowiadać o swoim mężu. – Ma na imię Andrew. Jest architektem, znajomym przyjaciela mojej mamy – dodała jeszcze, powstrzymując się przed oświadczeniem, że to jej rodzice bardziej chcieli tego ślubu niż ona sama. Cóż, była lekko wcięta, więc można jej wybaczyć.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”