WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
fotograf
na zlecenie
sunset hill
Absurd – z którego szatyn zdać sobie sprawy nie miał prawa – że to ten sam śmiech – murami St. Laverne niesiony za sprawką jakiegoś żartu wywiniętego przez Jackiego. Pomyślałby – pewne rzeczy pozostają niezmienne; powracają tylko w różnym czasie i okolicznościach.
– Nie, nie. Już nie. – Zachary – w ten sposób – odpowie na każde z pytań, które mogłyby przemknąć tunelem myśli stojącego naprzeciw niego mężczyzny. Oficjalnie jednak – z intencją ukrócenia domniemań dotyczących, wyłącznie, pracy.
To znaczy; tak, pracowałem – kiedyś – dawno, chyba? Zależy jak na to spojrzeć. Dla Zacharego – jakby w innym życiu.
Spojrzy na wyciągniętą ku sobie dłoń. I będzie potrzebował chwili, zanim zrozumie, że tak – należałoby ją uścisnąć; że w gruncie rzeczy wypłakiwał się przed chwilą w ramię kogoś, kogo nie znał. Że powinien się – teraz – przedstawić.
– Zach – Łuk uśmiechu jest tak delikatny, że mógłby zostać otarty mankietem koszuli. Po wymianie imion – gdziekolwiek nie odnaleźli się wcześniej, teraz znów znajdują się na szpitalnym korytarzu – tak samo podatni na rzeczywistość, jak dotychczas.
– Mhm, tam. To chyba szóstka. Albo ósemka – przytaknie, pozwalając sobie odprowadzić bruneta wzrokiem; i chociaż ten nie będzie go już słyszał, Zachary odczuje potrzebę, by kontynuować: że sale są dziwnie ponumerowane. I w jakiej – w jakiej – w jakiej sali leży Harper? W jakiej sali leży Jack? Że pójdzie – na chwilę tylko, że może pozwolą, że-
– Kurwa!
Wie, że postanowił.
Już postanowił.
I Elliott, kiedy wyjdzie od Charlie – też będzie wiedział, dlaczego Zachary nie czeka na korytarzu. No; nie na tym. Nie na tym.
Obudzi się o trzeciej osiemnaście (spał: godzinę i dziewiętnaście minut); kłapnięty w skroń parą foliowych ochraniaczy na obuwie. Ze słowami:
– Masz. Może ci się przydadzą. Później.
Nie tyle słowa, co kobiecy głos przypomni mu, co się właściwie stało.
Pamięta:
Że zamiast z windy, skorzystał ze schodów – które wydawały mu się wariantem bezpieczniejszym, bo i z mniejszym ryzykiem natknięcia się na kogoś, komu nie odpowiadałyby nocne, szpitalne wędrówki.
Że oddział intensywnej terapii, na którym leżał Dweller, znalazł bez większych problemów.
Że – a jakże – nie pozwolili mu wejść. Prosił – czy mógłby przejść się chociaż korytarzem. Albo dowiedzieć się, w którym pokoju – że zna imię, nazwisko, datę urodzenia (acha? kiedy to, do diabła?); że mógłby odpowiedzieć na każde pytanie, tylko niech je zadadzą. I zawsze pytali o jedno. Czy jest spokrewniony. Odpowiadał, że nie – więc i zawsze napotykał tę samą reakcję. Przykro mi, ale...
Nie możemy pomóc.
Ale kiedy miał już zawrócić – został zawołany raz jeszcze. Że, jeśli bardzo mu zależy (czy mu zależało?; Chryste, co to, kurwa, za pytanie?!) może niegłupio byłoby zostać – w poczekalni-przejściówce. Że istnieje szansa, że ktoś się pojawi, a wtedy-
– Masz. Może ci się przydadzą. Później. – Kobieta pracująca w recepcji poda mu też wodę; w plastikowym kubeczku. – Napij się.
– Niezbyt ekologicznie – wtrąci, najpierw. Nie będzie mógł powstrzymać śmiechu.
Lorie – bo tak, przeczyta z plakietki przywieszonej ponad piersią – ma na imię – wzruszy ramionami. Zachary podziękuje.
– Na pewno nie powinieneś wrócić do domu? W takim stanie długo nie wytrzymasz... Uwierz mi, kiedy się obudzi [tutaj – zerka na plakat przypięty do ściany; że bliscy choremu powinni zachować optymizm], będzie potrzebował wsparcia. A wsparcie, które ledwo trzyma się na nogach to żadne wsparcie.
Zaprzeczy. Nie chce wracać do domu (choć lista, na którą lądują nieodebrane połączenia – zaczyna puchnąć).
– Kolega?
. . .
– Kolega.
Kobieta się uśmiechnie.
– Śpij.
Zaśnie. Po dziesięciu minutach wpatrywania się w ten pierdolony plakat pouczający o tym, jak dbać o siebie, kiedy bliska ci osoba leży na OIOM-ie walczy o życie.
Co za...
b
z d
u r
a . . .
-
Lista, na której lądują nieodebrane połączenia...
- Puchnie.
Graniaste kształty nasion nabiegłe czerwienią, ściśnięte pod twardą łupiną w perfekcyjnej symetrii.
Jak serce - posoką.
Wtłaczaną pod baldachy tkanek miarowo, ale i naiwnie - w cudownej niewiedzy, że zastawki, wściekłe na cały świat, uniemożliwić jej mogą przepływ w drugą stronę.
Jak sumienie - krwią z - tak się to chyba mówi? - krwi.
W użyciu synonimicznym dla słowa: potomstwo. Krwią noszoną na rękach. Tych samych, na których nosiło się kiedyś pierworodne d z i e c k o -
- przeskok kamery na Charlie: (...) to wyczekane... ukochane... jedyne...(...)
No, co?
Zapomniała po prostu - tak to już jest, jak człowiek jedzie gdzieś, pakując się w pośpiechu (z czym przyjaciele jej syna mogli teraz chyba empatyzować?). Tak to już jest, gdy każdym, histerycznym zrywem ciała -
- - Oswald? Halo? Tak; widziałeś? Tak. Aha, z Sea-Tac.
- Kiedy? Chrryste!
Nie wiem, ku -
- Kiedy? Chrryste!
- - Nie wiem kiedy. Jak najszybciej. Nie, jeszcze nie. Aha, z lekarzem?
(...)
No to zapłać.
(...)
Co? Słyszałeś. Z a p ł a ć.
(...)
Dobrze. Tak. Aha, będę. Co? Tak.
Tak. Do zob - kurwa... - z pauzą na nadłamanie zaplątanego w materiał wciąganych pośpiesznie spodni paznokcia - ...do zobaczenia.
- - Nie wiem kiedy. Jak najszybciej. Nie, jeszcze nie. Aha, z lekarzem?
Ginny ma przy sobie jednak inne rzeczy, może nawet bardziej niż sumienie przydatne - zwłaszcza gdy:
syn bliska osoba
walczy o życie leży na OIOMie.
Miętówki Fisherman's Friend w wersji extra-strong, flaworyzowanej jeżyną.
Powerbank i trzy różne kable, skotłowane z sobą na dnie wielgachnego Vuitton'a przewieszonego przez przegub prawej ręki. Advil, Klonopin, krople do oczu, krople do nosa, krople do... No, nie. Ale też by miała, gdyby przypuszczała, że komuś się tutaj przydadzą.
Batoniki zbożowe. Chusteczki. Dodatkowe, bardzo ciepłe skarpetki. Folder z dokumentami - w tym również: z kilkoma plikami NDA. Tablet, wygaszony na trzeciej stronie najnowszego poradnika Eckharta Tolle. Różany kwarc i jadeitowy roller do twarzy. A także - u podstawy piramidy potrzeb osoby, której przyjdzie pierdolić się zaraz z jakąś papierologią -
długopis.
I to nim właśnie Ginny wali stuka teraz w kontuar. W aluminium otaczającej go listwy. W kwadrat plastiku robiący za dozownik samoprzylepnych karteczek - materiału promocyjnego jakiegoś medycznego koncernu. Potem - w podsunięty jej przez jakąś kobietę skrawek dokumentu. Jeden, drugi, trzeci...
Jakby echem dźwięku, który przed chwilą oznajmił zebranych [śmiesznie oficjalne określenie zaadresowane do trzech osób śpiących na poczekalnianych krzesłach; Ginny prawie im współczuje] o jej przybyciu: miarowego stuk - stuk - stukstuk - stuk-ania dobywającego się spod niskiego słupka baletek Repetto.
(Podobno już niemodnych, ale na podróż - jak znalazł).
- Ginevra. (...) Co? S p a r k s.
Przewraca oczami. A te ma podpuchnięte po hollywoodzku: nie na tyle, by ktoś mógł mieć czelność zwrócić jej uwagę ("Oj, chyba pani zmęczona?"), lecz wystarczająco, by spojrzeć na nią można było ze zrozumieniem i współczociem ("Ciężka noc?") - No to Dweller - Sparks. Tu. Proszę - Ale nie proszę, bo: potrzebuję pomocy, tylko: proszę, bo łaskawie pozwalam. Popatrzeć, na przykład, na rząd nielubianych przez Ginny literek w odpowiedniej rubryce jej paszportu.
Następnie, w obliczu sceptycyzmu rozmówczyni - wypisanego na twarzy przeciętnej jak ze zdjęcia stockowego:
- Pani mnie pyta na poważnie? Kim ja jestem? Czy to jakiś - żart?
- I tak, może tak właśnie lepiej byłoby o tym wszystkim myśleć?
Że to, istotnie, psota. Że Harper-Joachim faktycznie po prostu wyciął im numer.
- Płonącą szkarłatem ósemkę, w ściankach duszy wyrżniętą bez znieczulenia. Jakby młokos, co to, ze wszystkich dostępnych opcji, na ścianie akurat musiał się podpisać - scyzorykiem. Jakby tym aktem potrzebował potwierdzić własne jestestwo.
Głupie, infantylne: BYŁEM TU.
Jakby ktoś mógłby pomyśleć, że nigdy go tu nie było.
- Płonącą szkarłatem ósemkę, w ściankach duszy wyrżniętą bez znieczulenia. Jakby młokos, co to, ze wszystkich dostępnych opcji, na ścianie akurat musiał się podpisać - scyzorykiem. Jakby tym aktem potrzebował potwierdzić własne jestestwo.
- Albo, że to wszystko - to, co jakieś sześć godzin wcześniej wyświetliło się na ekranie telefonu Ginny, w pauzie pomiędzy filmikiem ze śmieszną wydrą jedzącą kawałki banana, i zdjęciem młodej influencerki skaczącej w bezkresny lazur na Malediwach (z hotelowego pomostu; 1,300$ za noc, bagatela) - to była tylko zabawa.
Jak w chowanego, choćby - gdzie Harper skrył się poza linią horyzontu, i zaczepnie wołał:
Elliott? E-eee-lliooo-tt...- Charlie? Chaaaarlie...
- Zach? Zacha-a-aaary...
- Mamo?
- Jestem (jego) matką.
fotograf
na zlecenie
sunset hill
Sparks.
S p a r k s .
... .--. .- .-. -.- ... stuk ... .--. .- .-. -.- ... ssstuk ... .--. .- .-. -.- ... Huh? Nie, to przecież nie tak.
Nazwisko, przez płytką zasłonę snu przebija się stukotem odartym z rytmu. W całej szpitalnej kakofonii wygłuszony smużeniem ledwie karykatury prawdziwego odpoczynku. W świadomości Zacharego – rozbrzmiewał jako migawka aparatu dźwięcząca w serii wykonywanych zdjęć.
Przez chwilę wydawało mu się, że jest w domu. Nie, nie w tym domu; nie w Seattle, ani nie w Los Angeles. Pamiętał, że robi zdjęcia. W tle? Słyszał jakąś melodię, cholera; jakby wyjętą z windy lub... poczekalni u... lekarza? Ssstuk. Klik? Trzask!
Chrzęst naczyń rozchybotanych na plastikowej tacce dźwigniętej w dłoni Ruth; obłość szklanej butelki coli (w wariancie, koniecznie, dietetycznym) o szklankę – szklanki, o rant talerza.
W rzeczywistości – chrzęst kółek. Nosze karetkowe i szpitalne łóżka rozpędzone długością korytarza wyłożonego zadrapanym linoleum. Haczące o progi łoskotem wybitym na dwa.
W miejscach takich jak to – pełniących swoją funkcję dwadzieścia-cztery-na-dobę, najgorszy okazywał się czas. Czas płynie tu inaczej, to znaczy – co wydawałoby się oczywiste – wolniej. Szczególnie, jeśli pół-siedzi się w poczekali lub pół-leży – z duszą jednak podrywającą się co chwila w trakcie czujnej warty. Płynie też zbyt szybko – jeśli odliczany jest w zlepkach dwudziestu minut resuscytacji.
Dzień – w miejscach takich jak to – nigdy się nie kończył. A skoro nigdy się nie kończył, to i nigdy, tak naprawdę, się nie zaczynał.
Sparks?
Zachary nie ma więc pojęcia która jest godzina; ale jedno nazwisko, wybite w blat biurka – transferem drżących powiek posłane zostanie w głąb niego. Zna je. Zna je, przecież.
Przebudzi się, ale nie otworzy jeszcze oczu. Przymknie za to usta; uspokoi płytki oddech, pozwoli ciału wzdrygnąć się w nieskutecznej obronie przed falą dreszczu. Pod zarzuconym na ramiona niby-przykryciem marynarki; o tyle tylko, by izolować ciało przed całkowitym wyziębieniem.
Nie pamięta, kiedy założył ją w ten sposób. Niewiele zresztą pamięta. Pamięta tylko nazwisko; zaalarmowany, wsłuchuje się w rozmowę toczoną naokoło całej reigstratury.
D w e l l e r .
-.. .-- . .-.. .-.. . .-. T R Z A S K
Dźwiga się do pionu. Odczuje: ostatni spadek żelaza wynotowany w regularnych badaniach (ot, jako dodatek do zwykłej morfologii); gdyby, rzecz jasna, na takie chodził; a więc i szarpnięcie przymroczenia. W pierwszym postawionym kroku – sztywne mrowienie nóg.
A potem zrobi coś, czego robić nienawidzi – i nie wie jeszcze, czy takie zagranie zadziała na jego korzyść, czy nie.
– Prescott, Zachary Prescott – przedstawi się, krótko. Kurwa; dopiero teraz czuje, jak mu jest zimno. Czuje też ucisk na pęcherzu – przypominający mu, że nie szczał od – co najmniej – siedmiu godzin?
Padła mu bateria w telefonie. Jego organizm, gdyby mógł – pewnie złożyłby skargę na ten cholerny jogurt, który miał – niby – zapewnić rolę pełnoprawnego posiłku. Z drugiej strony jedzenie jest ostatnie, o czym teraz myśli. Ma ochotę uśmiechnąć się w stronę plakatu tryskającego optymizmem. Pierdolcie się, wszyscy.
Czuje też opuchliznę rozpiętą poniżej oczu (dzisiejszym? wczorajszym?) wybuchem płaczu. Weźmie głęboki oddech – i zorientuje się, że w drodze pomiędzy krzesłami, a postacią Ginevry – zgubił gdzieś wszystkie słowa.
– Czy ja-
Dziwne. Zamiast spojrzeć jej w oczy – wzrok wbije w nadłamany paznokieć.
– Przepraszam, ale ja muszę-
Uniesie wreszcie głowę (a jakby unosił właśnie cały świat – i wszystko ponad). Może powinien – ale nie ma już siły na wypluwanie z siebie kolejnych próśb. Ostatnią z nich – zachował dla kogoś innego.
– Ja muszę tam z panią pójść. Do niego.
-
Ironia polega na tym, że Ginny zna Kenta Prescotta.
- Pięć miesięcy temu byli na tym samym bankiecie - nie razem, ale obok siebie, wystarczająco blisko, by otrzeć się o siebie nawzajem łokciem albo biodrem ubranym w satynę - nad wazą z ponczem; trzy lata temu zamienili parę słów w foyer nowojorskiego Ritza, w oczekiwaniu na jakiś performance albo wernisaż, w sumie już nie pamięta; trzydzieści sześć lat temu, natomiast, zrobiła laskę jego kuzynowi - nad podgrzewanym basenem, w cieniu imponującego opuncjowego żywopłotu willi Jacka Nicholsona gdzieś w zachodnim Hollywood, i wyszła z tego niezła draka, bo okazało się, że kuzyn - gdzieś między jednym fragmentem niecenzuralnej recenzji jej umiejętności, a drugim - zapomniał wspomnieć, że ma żonę i dwójkę dzieci.
W tej chwili więc Zachary Prescott - syn Kenta i Serene, wnuk Josepha i Edith oraz Maureen i Raymonda, wielka, młoda nadzieja waszyngtońskiej fotografii, podobno, jest dla niej nikim -
- więcej, niż po prostu ładnym, ale zupełnie obcym, i bardzo przy tym wyblakłym chłopcem ze smutkiem w oczach, desperacją w ruchach, oraz butami za parę tysięcy dolarów.
Ginny, tak po prostu, wie.
Wali ją jego nazwisko. I to, czy te buty to Zegna, czy Cuccinelli.
Szczerze? Pomyśli, że - aby się nie zorientować - naprawdę musiałaby być skrajną idiotką. Lub może, zwyczajnie, po swoim synu, po tylu latach obserwacji jego poczynań, prowadzonych zresztą zwykle przez szybkę smartphona i przesłonę instagramowych filtrów, po prostu nie spodziewałaby się niczego więcej innego.
- Boże - kręci głową, i jest w tym geście jakaś troska - podkreślona tylko iście matczynym cmoknięciem - krótkim, obrzmiałym zmartwieniem dźwiękiem wydobywającym się spomiędzy przesuszonych (klimatyzacjaą, ale i systematycznie przywracanych życiu (aloe vera i masłem shea) warg. Mierzy chłopca wzrokiem - dosłownie: ocenia, że musi być od niej - nawet i bez tych pantofli - dobre pięć centymetrów niższy, co zostawia go z jakimiś (pomyli się - z korzyścią na rzecz Zacha, jeśli wzrost uznać by za wartość) stu-siedemdziesięcioma-pięcioma centymetrami wzrostu?; da mu też jakieś dwadzieścia dwa, może trzy lata. Jak zrobiłaby to jej własna matka: po dłoniach i posturze rozpozna pochodzenie, po akcencie - klasę (wyższą) oraz klasę, o której chłopak jednak chyba zapomniał w chwili, w której nie podał jej ręki. Ginny cmoknie więc znowu. Następnie sama wyciągnie dłoń - i, jej wierzchem ledwie, dotknie policzka dzieciaka - lichej szczecinki nieśmiałego włosia i zaczątku krosty, rodzącej się z wolna pod skórą pewnie na tle stresowym, jakby z tego wszystkiego pryszcz ów zapomniał po prostu, że przecież adolescencja jest już passé. Uśmiechnie się smutno, poprawi Zachary'emu kołnierz koszuli, i się odsunie - Robicie się coraz młodsi, co?
Nie poczeka na odpowiedź.
Ruszy w stronę wskazaną jej wcześniej przez rejestratorkę. I odwróci się dopiero przy windzie; miękka fala jasnych włosów, spowolniony ciut wiekiem i po-podróżną drętwotą, ale wciąż płynny ruch szczupłego kobiecego biodra. Kiwnie na Zacha - głową, albo ręką.
- No chodź, skarbie - Z czeluści torby, jakby na przynętę, wywlecze krople do oczu i zbożowy batonik: jagody açaí, nerkowce i biodynamiczny miód pochodzący z bezstresowej pasieki - Na co czekasz? Chodźmy do domu niego.
❧
W lekarskim gabinecie - na nogi postawiwszy nawet dyżurującego ordynatora - Ginevra Sparks-Dweller spędzi następne pięćdziesiąt jeden minut; nad łóżkiem syna - czy raczej z widokiem na nie, za przesłoną szyby, przez którą na swoje pierwsze i jedyne dziecko popatrzeć będzie mogła jak na śniętą rybkę akwariową - siedem. Będzie spoglądać na długie, chude ręce, rzucone bezwładnie wzdłuż długiego, chudego ciała, i myślała o tym, jak Harper-Joachim uczył się chodzić, mówić, grać na pianinie i manipulować swoim otoczeniem. Przypomni sobie, jaka była z niego dumna - kiedy pierwszy tak zaimprowizował Beethovena, że nawet jego nauczyciel, Wielki Profesor (120$ za lekcję), nie zauważył, że to nie autorski utwór chłopca, oraz gdy pierwszy raz skłamał: tak dobrze, że sama Ginny zorientowała się o tym dopiero kilka dni później.
Wsłuchana w miarowy śpiew elektrokardiogramu, pomyśli, że to -przecież nic nowego.
W cudownej nieświadomości, że powtarza właśnie w myślach cudze słowa - nie produkt jej intelektu, zatem, a po prostu plagiat, blondynka pomyśli, że przecież -
- Rodzice znają swoje dzieci w roli dzieci.
I że ona także przecież zna swojego syna. W rzeczywistości? W rzeczywistości być może nigdy go nie znała.
I dzieci znają swoich rodziców w roli rodziców.
A więc Harper musi wiedzieć, że przecież mama go nie zawiedzie. W rzeczywistości? W rzeczywistości wolałby, żeby wcale jej [tutaj] nie było.
A reszta? Reszta to -
- Wyjdzie z tego - przy wykuszu okna staje obok Zacha. Ramię w ramię. Przez chwilę wpatruje się w migotanie miejskich świateł, w pół-pustkę przyszpitalnego parkingu, w brunatne jeszcze niebo, tylko w lewym-górnym podbite już nieśmiało pierwszymi różowościami świtu. Potem przenosi wzrok na szatyna - na podpuchnięte powieki, ku policzkom ściągane wagą zmęczenia, i dłonie - puszczone wzdłuż tułowia bliźniaczo do rąk jej własnego syna; tylko żywsze. Ginny prycha cicho - To nic wielkiego. Nic, czym ty akurat powinieneś się martwić. Takie rzeczy... Się zdarzają.
Ludzie -
- ludzie się psują chorują.
I jej syn też, po prostu, myśli sobie Ginny, jest zepsuty...
zachorował.
Zdarza się. Zepsucie. Może to rodzinne?
Jej syn zachorował na serce.
-
Z jej ust pada pytanie o wiele trudniejsze. Elliott podnosi wzrok na jej zmęczoną twarz, chwilę wstrzymując się z odpowiedzią. Ucieka myślami do wczorajszej rozmowy z Hannah - czy często znajduje się w takiej niewygodnej sytuacji? Potem dochodzi do wniosku, że chciałby mieć ją przy sobie. Wiedziałaby jak się zachować. Rozumiałaby wszystkie słowa rzucane naprędce przez lekarzy. Zdawałaby sobie sprawę z powagi sytuacji, nie dałaby się omamić pocieszającymi uśmiechami. Pozwoliłaby mu zejść z warty i się rozkleić, rozpaść na tuzin mniejszych kawałków, zupełnie jak Zach kilka minut wcześniej.
Ale jej tu nie było. Był sam.
- Nie znam szczegółów - przyznaje, spuszczając na moment wzrok na swoje dłonie. Wciąż lekko drżały z nerwów, dlatego próbuje zacisnąć je w pięści. - Lekarze zresztą też, wciąż go badają - wzdycha, opierając się wygodniej plecami o fotel. - Mówią, że może być różnie... - zaczyna, czując nagłą suchość w gardle. - ...ale w tej chwili jest nie najgorzej - kończy, cytując słowa doktora Iskry. Dokładnie tego słowa użył, dlatego Elliott chętnie przekazuje je dalej. I ma nadzieję, że taka odpowiedź jej wystarczy - nie jest w stanie bez końca meandrować wokół prawdy. Niech po prostu przyjmie tę nadzieję, którą postanowił jej zaoferować. - Zresztą znasz Harpera, pewnie nawet lepiej ode mnie - czuje specyficzny smutek w sercu, kiedy to sobie uświadamia, już nie pierwszy raz podczas tego wyjazdu - i wiesz, że szybko nie zostawi nas w spokoju - dodaje, wzdychając cicho. Chce wierzyć, że to prawda.
Zaskakuje go następne pytanie. Ma ochotę się roześmiać. Po co. Po co zabierać tam noworodka, skoro żadne z nich - ani MJ, ani HJ - nie jest świadome otaczającej ich rzeczywistości. Elliott nie wierzy, że telepatycznie dodadzą sobie siły. Być może to niedowierzanie pojawia się na jego twarzy, ale nie wyśmiewa Charlie na głos. - Pewnie tak - wzrusza ramionami, zgaduje. Nie wie jak działają szpitale, choć bywał w nich nie raz. - Dopytam się - obiecuje, zerkając na nieduże łóżeczko nieopodal, w którym śpi MJ. Milknie. Nie wie co jeszcze może jej przekazać, skoro sam nie uzyskał żadnych konkretnych informacji. Bo nie jest r o d z i n ą. A kto nią jest? Ginerva Sparks? Przereklamowane pojęcie, traktowane zbyt wąsko w dzisiejszych czasach.
- Nie jesteś głodna? - Pyta nagle, bo w końcu do niego dociera jak długo nic nie jadł, i robi mu się niedobrze. Poza tym czuje, że musi wyjść. Przewietrzyć się, przespacerować, najlepiej przez całe Los Angeles i z powrotem. Zbiera zamówienie, zapewnia, że zaraz wróci, i wychodzi. Nie dziwi go pustka na korytarzu. Domyśla się, gdzie poszedł Zach - nie ma mu tego za złe, w zasadzie jest mu za to wdzięczny. Ktoś musi być na dole.
Szpital jest pusty, jakby tylko oni przeżywali w nim swoją tragedię. Droga do wyjścia nie zajmuje mu dużo czasu - wkrótce znajduje się już na zewnątrz, trochę przytłoczony otwartą przestrzenią wokół. Uderza go chłodne powietrze, dostaje gęsiej skórki. To jednak nie jest dla niego problem, czuje się o r z e ź w i o n y, zaduch szpitala zaczynał go męczyć. Zastanawia się j a k ma tutaj znaleźć czynny sklep? Okazuje się jednak, że nie docenia potencjału dużego miasta, jakim jest LA, bo wkrótce dostrzega naprzeciwko migający szyld. Zaczyna iść w jego kierunku, lecz ostatecznie go mija i idzie dalej. Bez celu, bez planu, po prostu idzie, nawet nie myśląc o niczym konkretnym. Nie wie ile mija czasu - pięć minut czy pół godziny - kiedy stwierdza, że musi wracać, choć najchętniej szedłby jeszcze dalej aż w końcu obtarłby sobie stopy, a w nogach pojawiłyby się zakwasy. W sklepie chwyta za kilka butelek wody, parę batonów, dwie paczki papierosów (które ma ochotę wypalić teraz, natychmiast). Znajduje ładowarkę do telefonu, którą też wrzuca do koszyka - swoją zostawił w pokoju hotelowym, nawet nie pamięta w którym. W końcu trafia też na m e l o n a, ostatnią rzecz, na jaką by wpadł przed wyjściem na zakupy; na wszelki wypadek wrzuca trzy. Każe sobie podgrzać kilka kanapek, które nawet nie wyglądają najgorzej, choć pewnie wziąłby je nawet gdyby były podejrzane. Płaci bezmyślnie: kasjer równie dobrze mógłby mu powiedzieć, że jest za to winien sto dolarów. Wychodzi, od razu wsadzając sobie papierosa do ust. Klnie pod nosem - zapomniał o zapalniczce. Wraca, kluczy między alejkami, z n o w u, rośnie w nim frustracja, kasjer podaje mu zapalniczkę z jakąś gołą babą. Wreszcie wychodzi, ale tym razem tak ostatecznie. Zapala papierosa, zaciąga się, uspokaja, choć tylko trochę i tylko na chwilę. Poświęca na ten rytuał kilka minut, w końcu pet ląduje na chodniku, przygnieciony bordową podeszwą eleganckich lakierek, wciąż zaskakująco czystych. Niechętnie wraca do szpitala, ale nie idzie od razu do Charlie. Najpierw zachodzi do Harpera, zauważa Zachary'ego śpiącego na krześle. Próbuje się czegoś dowiedzieć od pielęgniarki, ale jest nieugięta - w końcu dowiaduje się, że jego stan nie zmienił się znacznie przez ostatni czas. To dobrze myśli. Przynajmniej nie jest gorzej. Wychodząc zostawi na krześle obok Zachary'ego kanapkę i butelkę wody, po czym wróci na górę do Charlie, o b d a r u j e ją tym samym posiłkiem, batonem i trzema melonami. Ponarzeka na asortyment sklepu. Obgada kasjera. Sam zje kanapkę, jeszcze ciepłą, żując powoli i ociężale, choć organizm jest mu wdzięczny nawet za to. Podłączy telefon do ładowarki, postoi z nim trochę w kącie, bo kabel dalej nie sięga. Sprawdzi czy ktoś do niego nie pisał, sam napisze kilka słów do Hani, ostatecznie żadnego nie wysyłając. Odłoży telefon, usiądzie w fotelu, poczuje jak zamykają mu się oczy. Poczuje agrafkę.
Znowu.
Kurwa, ta pierdolona agrafka pomyśli nad wyraz agresywnie o tym niedużym kawałku metalu i w końcu się od niego uwolni, wyciągając koszulę ze spodni i szukając jej dłonią gdzieś z prawej strony talii. Wbije ją z tyłu fotela, napije się wody, otworzy szeroko oczy - nie zasypiaj będzie powtarzać jak mantrę, ale jego organizm w końcu odmówi posłuszeństwa, oczy się zamkną, ręce ułożą bezwiednie wzdłuż ciała, głowa oprze się o oparcie fotela. Nie będzie mu się śnić nic konkretnego, chociaż chciałby, żeby było inaczej.
fotograf
na zlecenie
sunset hill
ale Zachary nie reaguje. W audiencyjnej rozmówce z kobietą oczekiwał wyłącznie konkretnych odpowiedzi. Wata słów – nieważne jak przemyślana, wyważona, kąśliwa – miała go nie obchodzić. Miała go nie interesować. Miała nie odwracać jego uwagi.
I może nawet miał jakieś szanse. Gdyby nie d o t y k. Dotyk przyjemny. Wbrew pozorom – zupełnie zwyczajny, ciepły, z grzmieniem czułości pulsującym w przegubie. Dotyk kobiecej, zadbanej dłoni. Taki dotyk, który na policzku złożyć mogą tylko matki – a pod którego wyższością więdną ślady ust kochanek lub kochanków. Który przede wszystkim jednak stworzony został po to tylko chyba, żeby ocierać łzy dzieci.
Zadrży. Mikroskopijnym spięciem mięśni – w pierwszej chwili – zechce się odsunąć. Zechce zaprotestować – obruszyć się i unieść szczeniacką dumą. Ale prawda jest taka, że –
– wystarczyłoby powtórzyć komendę. Chłopak bez zastanowienia znalazłby zagubioną po drodze klasę i takt. I dałby się wychować. Tylko że Ginny Sparks-Dweller nie ma ochoty się powtarzać.
R o b i c i e – s i ę – c o r a z – m ł o d s i – c o ?
Zachary Prescott? Pewnie by się uśmiechnął. Podziękował za troskę – i zapytał – skąd ta zazdrość. Że, bez przesady, Ginny – cholera – i tak trzymasz się nieźle; więc i z bezczelnością, z jaką do takich wniosków dojść może ktoś, kto ledwie-co wypuszczony został na szerokie wody młodości.
Ale Zacharego Prescotta tu nie ma. A jeśli jest?
Jeśli jest, to – czuje – znalazł się właśnie na cudzej łasce. Coś, przed czym – jak od zawsze wpajali mu rodzice (sposobem mniej lub bardziej pośrednim) – uchronić miało go własne nazwisko. Zagryza więc zęby. Nie mówi nic. Starzeje się za to – w oczach; dosłownie – starzeje się czerwienią spojówek i podbiciem sińców. I starzeje się na oczach – skokiem dziesięciu czy piętnastu lat w przód; nieświadom nawet, że w kolejce za nim ustawiają się już jacyś inni (ci, którzy wbrew prawu upływającego czasu – robić mogą się tylko coraz młodsi). Że przekracza próg ważności; że może wystarczy raptem parę lat, by się przeterminować.
I będzie myślał. Myślał. Myślał. Czegokolwiek nie robi Ginevra (świadomie lub nie) – wie doskonale, że działa. Dwudziestotrzylatek jej nie ufa, ale nie potrafi uwolnić się od jej słów. A jej? Jej nie potrzeba nic więcej. Łaskawie, więc:
C h o d ź .
Pójdzie; na moment tylko przytrzymany ciężarem utkniętym na wysokości przełyku i krtani – niby knebel wiążący usta.
Krok będzie miał niepewny i ostrożny. W uzasadnionej jakby obawie, że kobiecie przyjdzie się rozmyślić. Zmienić zdanie.
Harpera zobaczy tylko przez chwilę – w widoku ociosanym kadrem nie większym, niż dziesięć centymetrów szczeliny pomiędzy ościeżnicą, a drzwiami. Dopóki nie zostaną zamknięte, cieniem gabinetu pochłaniając zarówno sylwetki lekarza, jak i Ginevry.
I Jacka. Jackiego. Joachima.
Na łóżku położonego tak, jak uszy kładą się na psie. Harper-Jack Dweller wygląda bezbronnie. I szatyn to zauważa: że jest przeraźliwie chudy i nagi – ogołocony ze wszystkich swoich błyskotek; tych nawleczonych metalem na palce i wokół nadgarstków, wpiętych w uszy i klatkę piersiową – wygląda tak, jakby zostawił już światu to, czego tam i tak nie zamierzał zabrać. I zastanawia się tylko... kiedy? Kiedy to się stało?
Potem – idiotycznie obwini o to siebie. W całkowitej negacji rozsądku uzna, że o ile nigdy nie zerknął na Harper-Jacka jak na produkt przemysłu; teraz pozostało mu patrzeć na cyrkową małpę, pod nosem powtarzając brutalne „no, dalej, zrób coś – zrób coś” (rusz palcem, mrugnij, otwórz oczy, proszę). Że nie różni się wiele od innych.
Może nigdy nie różnił się od – i n n y c h.
Przecież takich jak on –
Nie, kurwa. Nie płacz. Nie płacz. Co jest z tobą?! Nie teraz. Chryste, kurwa!
Czekał. Czekał pięćdziesiąt osiem minut. Przez pierwszy kwadrans – oswajał się z widokiem pochwyconym w pamięć. W niej – wciąż widział tylko śpiącego Jacka. Nad ranem; ze zgrzytnięciem zębów przez sen. I kiedy – nie otwierając jeszcze oczu – upewniał się, że Zachary nie ma tego dnia zajęć. I kiedy mógł na niego patrzeć – i nie był to wtedy jeszcze żaden przywilej; a zwyczajne prawo codzienności.
Potem płakał. Z uderzeniem czoła o przejrzystość okiennej szyby. Z tąpnięciem skroni. Z oddechem wyrzucanym z siebie w bezbarwie szkła; i z niekontrolowanie wplecionym łknięciem. Potem? Spadał (masz rację, Elliott – Chryste, ktoś musiał być na dole – i może na co dzień dałoby się zbyć ten wniosek parsknięciem dwuznacznego śmiechu; ale Zachary wiedział już przecież, że przed upadkiem, niektórych ludzi nie da się powstrzymać – nie przypuszczał tylko, że tak szybko dołączy do tego grona). Skuliwszy się pod ścianą gabinetu, wsparty o przyciągnięte do siebie kolana – wierząc naiwnie, że jeśli będzie odpowiednio cicho – uda mu się coś usłyszeć. Dopiero kiedy dosięgnie go zgrzyt krzesła w akompaniamencie donośniejszego głosu; parę zapewnień rzuconych tonem głośno-wyuczonym – podniesie się z ziemi (ale nie pozbiera). Stanie przed oknem.
Z pięćdziesięciu ośmiu minut zda sobie sprawę dopiero teraz. I zrozumie, że czuje się tak, jakby nic się nie zmieniło. Myślał, że kiedy go zobaczy – że coś się zmieni. Ale nic się nie zmieniło. Nic się nie zmieniło. Czuł się tylko gorzej.
To możliwe?
Chryste, Zach. Nie masz jeszcze pojęcia jak bardzo jest to możliwe.
– Wiem. – Nie wiedział. – No. Może nie powinienem [się martwić]. Ale ktoś musi, skoro nikomu innemu się do tego nie śpieszy. – Oprócz Elliotta. Ale to nie Elliotta miał teraz na myśli. Na Charlie? Był obrażony. I nie zdążył wyjść z odpowiednim (choć niby tak oczywistym) usprawiedliwieniem. Tylko że... nie o niej mówił, również. W dalszym ciągu jednak, jak gdyby każde wcześniejsze słowo – z każdym kolejnym – stanowiło zwartą i nierozerwalną całość:
– Czy-
- czy można poprosić, żeby go przykryli? Jemu musi być- przecież- przecież jemu musi być zimno. T-te ręce ma- t-tak-
Urwie. Nie potrafi. Boże, Chryste. Dlaczego to tak boli?
Zachary spędzi więc na korytarzu pięćdziesiąt osiem minut (niewiele mniej niż pierwsza drzemka; więcej za to, niż druga). Kolejnych, raptem parę, w towarzystwie Ginevry. I sześć sekund; sześć sekund, w czasie których matka Harpera postanowi, że to już czas. Że już wystarczy – a wraz z podjęciem tej decyzji, postawi pierwszy krok w kierunku trzech dwóch ciągów wind (trzeci obsługiwał wyłącznie piętra parter-jeden-dwa).
Sześć sekund, wydłużanych umyślnie niby odroczony wyrok. Zupełnie tak, jakby brunet miał się obudzić w tej samej chwili, w której Zachary za plecami pozostawi jego oddział.
A Zachary bardzo nie chciał, żeby Dweller został sam. Bardzo nie chciał go też zostawiać. Przede wszystkim jednak – nie chciał, żeby zostawił go ich Dweller. Co za absurdalne życzenie; kiedy to Zachary – teraz właśnie – odchodził.
– Wolałbym się stąd nie ruszać. Ze szpitala. Ale pani tutaj nie zamierza jeść, prawda? – Uniesie spojrzenie. Prychnie; cicho. – Tak. Urodziła. Dziecko, dziewczynkę. Bez komplikacji. – Westchnie. – Zaprowadzę panią.
Pomyli piętra. Poprawi się. Zaprowadzi ją pod salę. Nie zauważy kanapki, którą zostawił Elliott. Zapomni o marynarce. Zostawi w niej telefon.
– Tu. Jest z-
Dopiero teraz przyłapuje się na tym, że Elliott nie ma w głowie żadnej konkretnej funkcji. Co ma powiedzieć? Z przyjacielem Harpera? Z kimś nowym? – nie wiem kim. Z kimś-tam, kurwa. – Dłońmi przeciągnie wzdłuż twarzy. Po poluzowanych policzkach i rozdziawionych ustach. Ma dosyć. Ma tak strasznie dosyć.
-
- Gdyby Ginevra Sparks poprosiła syna, na przykład, o przesłanie sobie świątecznego zdjęcia, zyskałaby pewnie jakieś pojęcie o tym -
Wiedziałaby, że średnia wieku w jego rodzinie wynosi dokładnie dwadzieścia cztery lata i trzy miesiące, zaniżana metryką pewnej różowowłosej nastolatki, zawyżana - wiekiem małomównego surfera, którego w sumie nikt nie znał, ale wszyscy jakoś lubili.
Wiedziałaby, że w rodzinie Harpera nie pija się Vevue Cliquot, tylko musujące wino nie zalakowane dębowym korkiem, lecz osłonięte jedynie aluminiową nakrętką, i zamiast przegrzebek je się falafel - z okropnie czosnkowym sosem, kupiony w biegu w knajpie na rogu King Street i siódmej.
Wiedziałaby, że rodzina to nie zawsze nazwisko, obłapiające zbieraninę różnych istot stłoczonych w jednym zbiorze, albo ten sam kolor oczu i pochodzenie wpisane w odpowiedni prostokąt w ID. I, że w niektórych rodzinach nieważne jest zupełnie, czy podwójna helisa DNA u wszystkich członków skręcona jest w tę samą stronę, ale - czy gdy spogląda się przed siebie, to spogląda się we wspólnym kierunku.
- Gdyby Ginny poprosiła Harpera o wytłumaczenie, czym dla niego jest rodzina, usłyszałaby, że właśnie na nią patrzy.
- Ale Ginny bardzo rzadko pyta, bo Ginny zawsze zakłada, że wie. A za tą supozycją natychmiast podąża kolejna: mianowicie, że Ginny ma rację.
Wszystkie te nastoletnie niemalże westchnienia i parsknięcia zamortyzuje miękkim ruchem ręki poprawiającej pasek torebki, i włosy. To, czy chłopak irytował się teraz na nią, czy na kogoś innego, zaintryguje ją nawet, ale jej nie dotknie.
- Coś sugerujesz? - blondynka uśmiecha się z bezczelnością osoby, której wolno. Wolno jej, bo jest ładna. Bo jest sławna. Bo jest biała. Bo jest pewna siebie. Bo ma pieniądze. Bo ma tupet - odziedziczony po ojcu i, częściowo przynajmniej, choć w nadmiernie (w jej opinii) wysublimowanej wersji, przekazany Joachimowi. Wolno jej, bo jest starsza - od Zacha, oczywiście, i od wszystkich tych lekarzy pogruchujących ponuro nad łóżkiem jej syna. A przede wszystkim: wolno jej, ponieważ jest matką - Dziecko. Co ty wiesz o zmartwieniach?
No i chwila, chwileczka. Prawda jest taka, że Ginny naprawdę docenia -
- uczucie - jakiejkolwiek leksykalnej łatki by do niego nie przytwierdzić - którym młody szatyn musiał najwyraźniej obdarzyć jej syna. Gdyby był [tu] tylko przelotem, jak tamten młody piosenkarz, chociażby, sprzed kilku lat, albo kilka tych wymizerowanych modelek, które kojarzyły się Ginny z nią samą z czasów kokainy i sześciu okładek prestiżowych modowych magazynów obskakiwanych rocznie, nie sypałby się, na jej oczach, aż do tego stopnia. Poszedłby sobie - i Ginevra nie obarczyłaby go za to winą; gdyby nie była matką Harpera, pewnie sama by tutaj nie została. Nie drżałby, nie gniewał się na pustkę niewiedzy i dezinformacji, nie pozwoliłby różom i fioletom opuchlizny wkraść się na twarz poszarzałą bezsennością.
No, właśnie.
- Tego typu hipotezy, słoneczko, zostaw sobie na później. I oczywiście, że tutaj - obrusza się lekko, nie dając dwudziestotrzylatkowi nawet dojść do słowa - Do Four Seasons zaprosimy cię, jeśli jak już z tego wyjdzie.
❧
I znów, gdyby Harper tutaj był -
- z zawadiackim uśmiechem spoliczkowałby Zacha czułą karykaturą ciosu. Rozpręż-że się, Prescott, rzuciłby beztrosko, i kazał mu rozluźnić szczękę, ale - puściwszy zaraz oko - nie wyobrażać też sobie za dużo.
Sarknąłby:
- Co Ty mówisz, Zach?
Co. Ty. Mówisz.
Jacy inni -
Jakie przeterminowanie?
Żeby się przeterminować, trzeba najpierw mieć w ogóle termin, rozumiesz? Trzeba mieć datę przydatności, a -
- Co Ty mówisz, Zach?
- - Ty? Ty przecież nigdy nie byłeś przydatny. Nigdy nie byłeś (mi nawet) potrzebny. Miałeś być - poczekaj na tę leksykalną ironię (zaśmiejesz się krótko, mam nadzieję, przez łzy) - Zachcianką. Jak dodatkowa oliwka w martini, jak gitarowa kostka kolorem dobrana pod wstążkę w kapeluszu (albo jak wstążka pod kostkę, wszystko jedno). Jak Pegu Club po koncercie, albo greckie figi lubieżnie rozrywane dłońmi poza sezonem.
Miałeś być tylko wypadkiem dodatkiem, nigdy - niezbędnikiem; podstawą piramidy potrzeb. Jak? Powiedz mi, j a k ma się przedawnić coś, co nigdy nie miało terminu?
Jak ma się skończyć coś, co się nigdy nie zaczęło?
Jak ma -
- - Ty? Ty przecież nigdy nie byłeś przydatny. Nigdy nie byłeś (mi nawet) potrzebny. Miałeś być - poczekaj na tę leksykalną ironię (zaśmiejesz się krótko, mam nadzieję, przez łzy) - Zachcianką. Jak dodatkowa oliwka w martini, jak gitarowa kostka kolorem dobrana pod wstążkę w kapeluszu (albo jak wstążka pod kostkę, wszystko jedno). Jak Pegu Club po koncercie, albo greckie figi lubieżnie rozrywane dłońmi poza sezonem.
- Powiedziałby.
- Ale Harpera tu nie ma.
❧
Jest za to - trzy piętra wyżej (a więc i czterdzieści osiem napiętych ciszą sekund później) Charlie Charlotte Everett.
Kościste łokcie, brzydka wypukłość czoła, i przedziwny paradoks: mysia szarość aparycji oraz zachowania, w kontraście do szarogęsiej maniery, z jaką zagarniała sobie Harper-Joachima, gdy jeszcze byli razem. Nazwisko, którym można by markować na przykład linię gąbek do mycia naczyń. Absolutna, niezwracająca na siebie uwagi przeciętność - rażąca tak u niej, jak i u jej starszego brata (chyba, Ginny próbuje sobie przypomnieć, chyba był starszy?; tak jednak głupi, że mógłby do końca życia uchodzić za przedszkolaka) i słabość charakteru wyrażająca się tym - jakże przewrotnie - że Charlie robiła dokładnie to, czego Ginny od niej oczekiwała.
- Charlie - przynajmniej w czasach, z których blondynka pamiętała niedoszłą synową...
- Charlie się jej bała.
W sali zaś unosi się -
- Ginevra, weteranka Prosciutto di Parma owiniętego wokół kostek owocu jak rozjechany wcześniej na asfalcie (a więc bardzo cienki, bardzo długi i bardzo suchy) wąż, rozpozna tę woń w trymiga
Ginny wstrząsa ramionami, gwałtownym przełknięciem śliny klinując odruch wymiotny.
Potem podchodzi do większego łóżka -
- Na dziecko - niedorzeczną miniaturę człowieka chwyconą w neutralne kolory szpitalnego becika, od świata graniczoną jeszcze listewkami kojca jak pręty klatki, w której należy coś zamknąć nie dlatego, że mogłoby zagrażać innym, lecz ponieważ inni mogliby zagrażać jemu - nawet nie spogląda.
-
Z pewnością stanie się lepsza wersją rodziców. Z dala od kokainy – chociaż poniekąd z niej właśnie powstała. Bez poczucia samotności – w obecności której zrodziła się. Do fotografów i kantalupy będzie miała wieczny uraz (ponieważ tatuś nie chciał być z mamusią przez tego bloody fotografa). A kantalupa – kojarzyć jej się będzie z mdlosciamiz które razem powodowały, będąc jeszcze w ciepłym, przyjaznym i bezpiecznym łonie Charlie Everett.
Mary-Jane Dweller będzie prawdziwą wizjonerką i artystką. Złamie serce każdemu, kogo uzna za niegodnego jej sercu. Odziedziczyła talent wraz z krętą wstążką materiału DNA, tak jak delikatne dołeczki w policzkach. Prawdziwa mieszanka wybuchowa powstała z tlącej się miłości w połączeniu ze skamieniałą zaprzeszłością. Może nauczy się żyć w zgodzie z samą sobą i unikać błędów, jakie popełnili Charlie i Harpee-Joachim. Na pewno marzyć będzie, by uciec gdzieś daleko, zaszyć się na Malediwach, byle tylko uniknąć paparazzich. Nauczy się języka włoskiego i francuskiej miłości. Będzie wspaniałą osobą, bez depresji, ponieważ pomimo przeciwności losu, Harper-Jack stałe zagości w jej życiu, nawet jeśli będzie z dala od nich. Charlie natomiast obdarzy ją całą swoją miłością. Od nowa nauczy się kochać: bezwarunkowo, całościowo i szczerze.
Mary-Jane Dweller nigdy nie dowie się o jakimś tam Michaelu, który prawie zabił jej matkę, ale udało mu się zabić dziecko
- Mary-Jane Dweller będzie absokurwalutnie s z c z ę ś l i w a.
Budzą się obie. W ten sam sposób: drgną z grymasem na twarzy, przekręcając głowę powoli, zdezorientowane. Mary-Jane (jeszcze) nie płakała, lecz wybuch ten zbliżał się nieuchronnie. Wyczuła nadejście obcej kobiety, rozsławiającą wokół siebie złowrogą aurę. Dbała tylko o syna, więc po co tu przyszła, skoro zignorowała krew z jego krwi? Chciała zobaczyć zły stan wyglądu Charlie?
Czas zmierzyć się z pierwszymi potworami.
Dziewczynka zaczęła okazywać swoje zdenerwowanie, że jeszcze nie jest w ramionach mamy. Charlie zerka w stronę Elliotta błagalnie, by podał jej coraz bardziej niespokojną córkę. Wciąż ją bolało ciało.
- Ginny? – mówi bezpośrednio, ponieważ tak życzyła sobie jeszcze wiele lat temu, gdy spotkała się z Harperem. – Byłaś u Harpera? Co z nim? Wiadomo coś nowego?
Zauważa brak zainteresowania kobiety swoją wnuczką. Ma w ogóle pojęcie, że to jej wnuczka? Córka jej syna? Obejmuje niemowlę ramieniem, broniąc ją przed szkarłatami tego świata i przesuwa palcem po jej policzku. Jest taka piękna. Aż trudno uwierzyć, że ma w sobie geny kobiety, która nie chciała nawet okryć bardziej swojego syna. W tym momencie powróciła do wiary Bożej, byle tylko jej córka nie stała się drugą Ginevrą.
Gdzieś ponad ramieniem niedoszłej teściowej zauważa tchórza Zachary’ego i automatycznie odwraca wzrok, speszona. Nie jest gotowa, by mieć do czynienia z nową miłością Harpera.
- Elliott, to Ginevra Sparks, matka Harpera. Elliott jest przyjacielem Harpera – tłumaczy jako tako, byle tylko mieć z głowy obecność kobiety.
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes
-
głowę przekręcając w stronę zagrożenia intruza gościa z krótkim drgnieniem, i grymasem dezorientacji wpływającym na podpuchnięte emocjami lico. Mary-Jane jeszcze nie płacze, ale chyba już jej się zbiera na pierwszy ryk, Charlie natomiast wygląda, tak, jakby kumulowała w sobie cały lęk i dyskomfort córki - gdy spogląda na Elliotta, i żebraczym ruchem wyciąga obydwie ręce po zaprzątnięte cichym kwileniem niemowlę, Ginevre Sparks przechodzi dziwny dreszcz.
Bo widzicie, Ginny nigdy do końca tego nie rozumiała. To znaczy… Może. Może w teorii - tak. Jej tatuś zawsze mówił, że była mądrą dziewczynką; b y s t r ą, z definicjami i encyklopedycznymi wersetami radziła sobie zatem na fest.
“Macierzyństwo”, w słowniku między:
- macierzanka « aromatyczna roślina o drobnych liściach i kwiatach zebranych w główki, wykorzystywana w lecznictwie, przemyśle perfumeryjnym i spożywczym»
- maciora « samica świni lub dzika»
Nie do końca tylko umiała to czuć.
- Oczywiście - mechanicznie odpowiada na pytanie zadane jej przez synową Charlotte, choć tak naprawdę ma ochotę wybuchnąć
- - a co sądziłaś, Ty głupia dziewucho, że o czwartej nad ranem przeleciałam trzy stany na wskroś w ramach rozrywki i rekreacji?
- Wszystko będzie dobrze - powtarza niczym zdarta płyta raniona zawzięcie igłą gramofonu - Lekarze wydają się kompetentni, a pod wieczór, tak na wszelki wypadek, powinno mi się udać sprowadzić tu Doktora Ipswitcha. On już go zna - Enigma tych słów chwilę wisi w powietrzu; Ginny wyciąga z torebki telefon i bezsmakową pomadkę w sztyfcie, pierwszy z przedmiotów - wycisza jednym pociągnięciem palca przez ekran, drugi - wykręca lekko z opakowania i przytyka do warg. Patrzy na Charlie powyżej ciała trzymanej przez nią dziewczynki. Myśli, że Everett przydałby się napój z elektrolitów i sen.
I lepsza fryzura, ale o tym przy innej okazji.
Z cichym pufnięciem wypycha powietrze przez nos.
- Och, przecież ja doskonale wiem, kim jest Elliott - jak drapieżny ptak, Ginny zatacza krąg wokół szpitalnego łóżka; mijając zajęte przez bruneta krzesło, wyciąga dłoń i, motylim ruchem szczupłych palców zakończonych szpicem akrylowych paznokci, muska jego bark - Chłopcem, który do mojego syna przestał dzwonić po jakichś dwóch tygodniach. Serce szybko się zagoiło, Elliott? - ton jej głosu jest oficjalny i nie zdradza emocji; tylko jakieś drgnienie naciągniętej masażami i zastrzykami z hialuronu powieki sugerować by mogło, że mówiąc to, Ginny nadal czuje ból własnego syna - Niesamowite, że Ciebie też tutaj ściągnął, co? - mimo pozoru znaku zapytania, Ginny nie pyta, stwierdza - Boże, cały Harper... - Śmieje się krótko (a brzmi to jak egzekucyjny wystrzał z anonimowej broni) - Ile to minęło? Szesnaście lat? Jak się masz? Potrzebujesz czegoś? - I, po przerwie: - Któreś z was, dzieci, w ogóle cokolwiek jadło?
Ginny - jak większość osób mogących pochwalić się (?) jej statusem i wiekiem - nie czuje się w obowiązku by prosić o pozwolenie, nim zdejmie podróżną marynarkę i rozmości się wygodniej na szpitalnym krześle po drugiej stronie od posłania Charlie. Powolnym, metodycznym ruchem masuje przez moment nasadę własnego nosa, potem przenosi dłoń na kark. Wzdycha.
- Chłopcy? - dwóch młodych, lecz zdecydowanie dorosłych mężczyzn znajduje się nagle pod bezlitosnym ostrzałem jej chłodnego spojrzenia. Jest uprzejme - tak, jak uprzejmy może być na przykład muzealny dozorca, informujący nas, że połamie nam obydwie ręce, jeśli natychmiast nie odstawimy wazy z Dynastii Ming tam, gdzie jej miejsce - ale nie zniesie sprzeciwu - Czy moglibyście zostawić nas na chwilę same? No, wiecie, utniemy sobie taki mały girly talk. Niby szpital, a tak ciężko się starać choćby o skrawek prywatności…
Dopiero jeśli gdy wyjdą, Ginny wychyla się w przód.
- Charlotte - mówi; każda litera jest jak zadawany na oślep, ale wciąż pełnoprawny cios - Naprawdę bardzo bym chciała, żeby ta rozmowa mogła wyglądać inaczej, ale sama rozumiesz, c'est la vie. Będziemy musiały pomyśleć o formalnościach. Tylko we dwie. Przygotować się na każdy możliwy... - Przez trzydzieści sekund Ginny myśli o tym, jak Harper miał pięć lat i dwa miesiące, i uczył się wiązać buciki:
- Bunny ears, bunny ears, playing by a tree -
- palce przyszłego pianisty ślizgające się po gładzi sznurowadeł.
- Criss-crossed the tree, trying to catch me -
- rumieniec dumy, kiedy udawało się zawiązać zwarty supełek; ciche westchnienie rozczarowania, jeśli ponosił porażkę.
- Bunny ears, bunny ears, jumped into the hole -
- powiedział jej kiedyś, świszcząc powietrzem przeciskającym się śmieszną luką po mleczaku,
- - popped out the other side beautiful and bold.
- że najbardziej na świecie chciał, aby była z niego dumna.
-
1) Nie potrafiła pokochać swojego syna tak mocno, jak Charlie pokochała swoją córkę od pierwszego wejrzenia.
I tyle, jednak zgodzicie się ze mną, że jest to największa przykrość, a może i nawet grzech, jakie spotkały Ginevrę. Charlie nawet nie zamierzała sobie tego wyobrażać, bojąc się, że straci miłość do Mary-Jane. Tylko to teraz miało jakiś sens i liczyło się najmocniej. Inne miłości przychodziły, raniły i odchodziły. Sama to robiła, Harper-Jack to robił, Elliott, a nawet i Zachary, który wciąż był młodych wychłostkiem, a już tak bardzo znał poczucie straty i mętliku. Nie zazdrościła nikomu, kto cierpiał z powodu miłości. Miała swoją teorię, że Ginny nadrabiała swoim majątkiem ten brak miłości do innych.
Dlatego też zaczęła sobie współczuć, natychmiast jak jej się objawiła, pochylając i potrząsając ramieniem nieco za mocno. W oczach kobiety widzi determinację. Przyjechała tu natychmiast jak tylko dowiedziała się o swoim synu. Pomimo tony kremu nałożonego pod oczy, a także plastrów odświeżających, wyglądała na równie zmęczoną, co cała trójka świty harperowskiej. Raczej nie płakała, lecz jej oczy są jakby przekrwione Może właśnie w ten sposób serce jej krwawiło?
Nie patrzy na dziecko. Nie chce patrzeć na swoją wnuczkę.
Jeśli więc Ginny cierpiała w ten sposób, Charlie mogła jej to wybaczyć – choć było ciężko, jak wszystko w tym momencie. Coś wisiało wciąż w powietrzu; oby to była nadzieja Charlie: ciężka i ratująca życie Harpera równie mocno co doktor Ips-witch.
Obserwowała atak Ginny na Elliotta z pewnym zaskoczeniem. Ściągnęła delikatnie brwi, spuszczając wzrok, by wpatrywać się w swoją córkę z nadzieją, że uratuje ją. Pragnęła bardzo mocno przenieść się stąd gdzieś hen, daleko, gdzie nie ma Ginny, Elliotta i Zachary’ego; gdzie mogłaby być tylko z Mary-Jane i Harperem. Tworzyliby swoją rodzinę, odkupując nawzajem swoje winy zranienia z lat poprzednich. Zapewniłaby go, że będzie żywiła do niego miłość najprawdziwszą dłużej niż dwa tygodnie. Na zawsze. Wieczność.
Och nie, czy właśnie myślała przeciwko Elliottowi? Przecież to on czuwał przy niej, załatwił smaczne melony i pomagał przy Mary-Jane. Przygryzła wargę boleśnie, by pozbyć się tego sprzeciwu. Nie chciała nastawiać się tak negatywnie do wszystkich, których Harper kocha. Przez skupienie na własnych emocjach, przeoczy moment, w którym Ginny wygania wszystkich z pokoju. Podąża spojrzeniem za chłopcami i marzy, aby sprzeciwili się kobiecie, zostając.
Wierci się na łóżku, poprawiając sobie śpiącą dziewczynkę. Wtulała się w jej pierś z utęsknieniem, mikroskopijną rączkę zaciskając na palcu wskazującym mamy. Policzki miała wciąż zaróżowione, szczuplutkie wręcz, a usteczka delikatnie rozchylone. Już teraz było wiele podobieństw do ojca. Oby tylko nie przejęła po nim radzenia sobie z życiem, uzależniając się od używek. Oby również nie pogrążała się w smutku i rozpaczy jak matka, ponieważ ktoś ją raz odrzucił. I tak oto powstał owoc pradawnej miłości; narodzić nigdy się nie powinna, a jednak oszukała los.
- Nie, Ginny, nie – szepcze niespokojnie, nie powtarzając kilkakrotnie. Z pewnością nie była gotowa na to. Mimo wszystko bała się również, że kobieta uzna ją za niedojrzałą. Trudno jednak było jej myśleć racjonalnie; wciąż otumaniona nowym życiem, hormonami i emocjami. Oddycha głęboko nie walcząc już ze łzami spływającymi po już wyżłobionych rynnach w policzkach. – Chyba… chyba nie rozumiem. J-jakie formalności? Mary-Jane jest już oficjalnie jego, jest w papierach, ma jego nazwisko, nie rozumiem.
Uspokój się, Charlie. Już, spokojnie.
Spogląda na swoją córkę, na cud, który powstał przypadkiem, z nieuwagi i – czuje spokój. Gdy Harper poczuje również tą malutką rączkę, tyci serduszko i delikatną skórkę, obudzi się. Przeżyje. I będzie najdumniejszym ojcem na świecie.
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes
-
Być może na wnuczce wcale jej nie zależy.
A być może woli się nie przyzwyczajać.
Z głębokim westchnieniem kiwa głową, i jękliwe oznaki sprzeciwu wyrzucane przez Charlie spomiędzy warg, a zapętlone przy tym same w sobie niczym mantra wchłania w siebie jak gąbka. Cierpliwie, wyrozumiale, bez większej reakcji. Pozwala im wybrzmieć; zostaną w niej z nią na zawsze.
Myśli o tym, że raptem parę pięter niżej jej własny syn walczy w tej chwili o życie.
Myśli o tym, że Charlotte ma bardzo przesuszone dłonie; zastanawia się, czy powinna zaproponować jej porcyjkę swojego kremu - podróżnej wersji zamkniętej w małej tubce.
Myśli o tym, że Ipswitch zaczął się ostatnio cenić, a i odwyki poszły w górę, z tego co słyszała od znajomych z Zachodniego Hollywood i z Maine. Zastanawia się, czy trzeba będzie zlikwidować jeden z funduszy oszczędnościowych, czy jednak to, co Harper zarobił na promocji ostatniej płyty mu wystarczy.
Biedna kobieta, którą dotknęła tragedia, bowiem:
1) Nie potrafiła pokochać swojego syna tak mocno, jak Charlie pokochała swoją córkę od pierwszego wejrzenia.
2) Przyszło jej żyć w społeczeństwie i czasach, w których matczyna miłość, jakkolwiek by jej nie zdefiniować, romantycyzowana była i wynoszona pod niebiosa nagminnie, i bez szansy podniesienia najnieśmialszego choćby protestu. Bo:
- Wszystkie
- matki
- mają
- kochać
- swoje
- dzieci.
- Wszystkie
- matki
- mają
- kochać
- swoje
- dzieci.
- tak samo.
Tylko, że - widzicie - Ginevry nikt, tak się składa, nie nauczył jak to robić. Gdy Harper był jeszcze zupełnie mały - tak mały, jak (zatrważająco doń podobna) jego mała kopia, przez Charlie tulona teraz do obrzmiałej mlekiem piersi - nikt jej nie pokazał jak go trzymać. Jak go nosić.
- Skąd więc - gdy zaczął dorastać, i gdy zaczął upadać, miała wiedzieć jak go podnieść?
Wreszcie - płacz. Ale nie jej własny - nie, Ginny nigdy nie była szczególnie władna w tym aspekcie - tylko ten niosący się nierówną falą z podawanego jej raz po raz zawiniątka. Brzydkie, ruchliwe ciałko. Zapach zasypki, wysypki i syntetycznego mleka.
Wie, że jeśli popatrzy w dół, zobaczy dokładnie to samo. Zobaczy własne dziecko - tylko, że trzydzieści jeden lat później, i z inną literką wpisaną w rubrykę, w której zidentyfikować należy płeć noworodka.
Nie chce. Bierze głęboki wdech.
Nie chce. Chyba trzęsą jej się ręce.
Nie potrafi. Splata palce na własnym kolanie.
Jej wzrok jest surowy, szczęka - zaciśnięta ściśle - sprawia wrażenie, jakby trzymała się na zawiasach kutych w metalu.
J-jakie formalności? Mary-Jane jest już oficjalnie jego, jest w papierach, ma jego nazwisko, nie rozumiem…
Głos Everett przebija się przez gęstą mgłę zamyślenia. Sunie torem usznej małżowiny, dociera do otępiałego przez moment umysłu. Ginevra marszczy brwi - dwie perfekcyjne linie włosków wyskubanych brutalnie z dbałością o idealny kontur i symetrię. Usta ściąga w zaczątek dziobka, skupiona na prowadzonej teraz w myślach kalkulacji.
Boże, jak dobrze byłoby, gdyby nie musiała nigdy spojrzeć na to dziecko zajmować się jeszcze tą trudnością.
Boże, jaką ulgę przyniosłaby jej świadomość, że Harper nie zepsuje go tak, jak ona sama zepsuła jego nie jest...
- Charlie, skarbie. Spokojnie - zaczyna tonem, którym równie dobrze mógłby przemówić do pacjenta lekarz mający zamiar zaraz przeprowadzić na nim wolną od znieczulenia amputację nogi (mniej więcej w dwóch trzecich uda) - Posłuchaj... Wiem, że to jest bardzo delikatna sprawa... Więc chciałam... No, sama rozumiesz, żebyśmy były przy tym tylko my trzy dwie - Nie zawaha się, i nie zająknie - Powiedz... I nie ma żadnego powodu do wstydu, gdybyś... Um... Potwierdziła moje przypuszczenia... - Sumienie czyści myślą, że przecież po rozstaniu z Joachimem Charlie pocieszyła się niezwykle szybko. I bardzo dorosłym odkryciem, o którym poinformował ją kiedyś rodzinny prawnik. Odkryciem natury filmowej. Z nazwiskiem młodej brunetki w obsadzie - Wiesz jaki jest Harper. Dobry. Ale czasami też taki... Naiwny. Zawsze taki był. Może to moja wina, nie powinnam była go wychowywać na takiego idealistę... - Wzdycha w rytmie: och-gdybym-mogła-cofnąć-czas... - Przecież on bez wahania uznałby każde dziecko. Każdej kobiety, z którą kiedykolwiek sypiał. Rozumiesz sama, ta jego dobroduszność... Ale skąd... Powiedz.
- Skąd możemy mieć pewność, że to dziecko na pewno jest jego?
-
Elliott nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek ją spotka. A jednak rozpoznał ją od razu: niewiele się zmieniła przez ostatnie kilkanaście lat. Na jej twarzy odznaczył się ząb czasu, ale nieznacznie, dokładnie tak, jak odznacza się na osobach, które próbują temu zapobiec. Natomiast elegancki chód i wyniosła postawa, budująca samą sobą specyficznie napiętą atmosferę, w ogóle nie uległy zmianie. Elliott akurat siadał z powrotem w fotelu po podaniu Charlie rozbudzonej Mary-Jane, kiedy weszła do pomieszczenia. A za nią Zachary. Bledszy od niej, bardziej roztrzęsiony. Za to na twarzy Ginervy nie dostrzegł żadnych emocji, ale na pewno to przeżywała. Musiała, jeżeli nie była jakimś podstawionym robotem.
- Tak, wiem, miałem okazję poznać - odpowiada Charlie i z zaskoczeniem odkrywa, że Ginerva go pamięta. Nie sądził, że jego skromna osoba zapisze się jej w pamięci, nie mogła wiedzieć, ile przeżyli z Harperem w chłodnych murach St. Laverne. Ile razy go widziała? Raz odbierając ich z autokaru po kilkudniowej wycieczce, drugi na szkolnym apelu, trzeci... równie błahy. No i ostatni raz, kiedy ich nastoletnia przygoda dobiegła końca. Na szczęście (chyba?) był teraz innym człowiekiem. Przede wszystkim d o r o s ł y m, dlatego ględzenie Ginervy już nie robiło na nim wrażenia. - Piętnaście - poprawia ją, zerkając na kobiecą dłoń muskającą mu bark, wciąż odziany w marynarkę, choć nawet nie było mu w niej wygodnie. - Ciężko było się do was dodzwonić... - dodaje. W młodości zawsze uważał, że to Harper postanowił nigdy nie odebrać, ale teraz przeszło mu przez myśl, że może Ginerva też maczała w tym palce - tylko czy chciałoby jej się angażować w taką d z i e c i n a d ę? - I ciebie. Naprawdę się postarał - dołącza do jej żartobliwego tonu, choć uśmiech ma gorzki. Nie wie czy relacje Harpera z rodziną uległy przez te lata poprawie, ale podejrzewa, że nie. - Ach, czuję się wy-śmie-ni-cie. Jak my wszyscy, prawda? - Przenosi wzrok na Charlie i Zachary'ego, jakby szukając u nich potwierdzenia, po czym podnosi się z fotela.
Głupie pytanie.
Mimo wszystko nie dziwi go jej następna prośba. Zatrzymuje na niej wzrok swoich ciemnych tęczówek, dzisiaj jakby ciemniejszych niż zwykle, i przez chwilę można odnieść wrażenie, że się sprzeciwi - to byłoby w jego stylu, zapewne ku udręce Ginervy. A jednak odpuszcza, po części zaskakując nawet samego siebie. - Oczywiście - odpowiada, lekko zaciskając dłoń na ramieniu Zachary'ego. - Na chwilę - dodaje, zerkając na Charlie. Otwiera drzwi na oścież, puszczając Zachary'ego przodem, po czym zamyka je z cichym trzaskiem. - Dwulicowe babsko - mruczy pod nosem, odgarniając włosy z czoła. Stoi tak przez krótką chwilę, nasłuchuje dźwięków zza ściany. W końcu jednak odpuszcza, oddala się, s p a c e r u j e, trzy metry od drzwi, obrót, trzy metry w drugą stronę. Nagle jednak się zatrzymuje, zawiesza wzrok na Zacharym, mina mu jakby łagodnieje. - Byliście u niego, prawda? Co z nim? Wiadomo coś więcej? Przyszły już wyniki badań? - Mówi szybko, jakby miał za plecami jakiś zegar z limitem czasu, po którym Zach po prostu zniknie i zostawi go tu samego. Wzdycha ciężko, zmęczony, zrezygnowany. Siada na krzesełku, opiera łokcie na kolanach, zaczyna bawić się czerwoną spinką od mankietów. - To wszystko wygląda jak jakiś... pierdolony film komediowy - parska śmiechem, zerkając na Zachary'ego. - Nie wiem czego jeszcze tutaj brakuje, chyba tylko tych menedżerów... - wzdycha, jednocześnie dziękując Bogu (czy jakiejkolwiek innej sile, która tam rządzi), że jednak ich tutaj nie ma. - Lekarze mogliby jeszcze... nie wiem... zacząć kurwa śpiewać - mówi, po czym milknie na chwilę. - Nieważne, plotę bez sensu - wzdycha, zostawiając swoje spinki w spokoju. Prostuje się, opiera potylicą o chłodną ścianę, ręce krzyżuje na piersi. W głowie krąży mu wiele bardziej osobistych pytań, którymi mógłby uraczyć swojego towarzysza, ale chyba w tej chwili wygodniej mu z niewiedzą.
-
Żart o wiele gorszy niż ten, który wyrządził jej Bastian jak miała dziesięć lat: dorzucił do jej nachosów na plaży kilka robaków. Do dnia dzisiejszego ma wstręt do jedzenia tego typu rzeczy, na plaży i w ogóle jedzenia.
Czyli teraz będzie miała jeszcze większy uraz do kobiety? Do babci ich dziecka? Zawsze wiedziała, że Ginny nie lubiła Charlie. Czuła to doskonale, ponieważ kobieta zawsze wbijała jej szpilki, przy każdej okazji. Niezadowolona, że jest z jej synem. Niezadowolona, że jest siostrą najlepszego przyjaciela jej syna, tego niedorozwiniętego głupka. Teraz powinna być zadowolona, bo jeśli Harper przeżyje, wybierze syna aktorki. Bogatego, obytego na salonach i żywiącego prawdziwe uczucie do Joachima.
- Charlie, skarbie. Spokojnie.
S P O K O J N I E.
Jak, kurwa – spokojnie?!
Ona stała się największym powodem, dla którego warto żyć.
Ginevra jednak nie docenia go i prawdopodobnie zobaczy ją (o ile ją ujrzy) po raz ostatni. Nie wie, co traci przez własną dumę i niechęć do Charlie.
Unosi dłoń, na moment przymykając powieki, a głowę odchylając od Ginny jakby zrobiło jej się niedobrze. Potrzebowała chwili. Wybuchnie. Zaraz wyrzyga więcej niż jak była jeszcze w ciąży. Mdłości, jakie spowodowała w niej Ginevra były nieprawdopodobne, bo przez nią znowu poczuła nienawiść do samej siebie. Brzydziła się, że donosiła ciążę, że była mężatką, że grała w filmach, że czuła wieczną miłość do Harpera, że nienawidziła Zachary’ego Prescotta i że… wciąż żyje. Nieważne, że walczył o życie, bo przedawkował – to on, Harper-Joachim zasługiwał, być żyć. To on czerpał z niego absolutnie wszystko. Miał kogoś, kogo kochał; miał dziecko i karierę; miał pieniądze, dzięki którym żyło się łatwiej. Powinien obejmować swoją córeczkę, uśmiechając się przy tym przez łzy, które to nawet nie byłyby słone. Zerknąłby w stronę Elliotta z radością, a następnie Zacha – zapewniając go, że dziecko nie zniszczy ich relacji w żaden sposób.
Przyłapuje się w końcu, że straciła dopiero co odzyskane chęci do życia.
Nienawidzi się jeszcze bardziej. Ginny cel osiągnęła.
Jednak spoglądając na Mary-Jane, odzyskuje resztki sił; przeciera powieki i podnosi z powrotem córkę, by tkwiła w jej ramionach. Obronię cię, kochanie, zdawała się mówić.
- Czy ty się słyszysz? – początkowo jej ton jest wrogi, lecz nie chce dać się wyprowadzić z równowagi do reszty. – Jesteś bezczelna, podważając ojcostwo Mary-Jane. Jest Harpera. Od śmierci mojego męża nie miałam nikogo, oprócz jego. Tylko z nim uprawiałam seks, kilkakrotnie. Nie zabezpieczyliśmy się raz. Zwyczajnie zapomnieliśmy. Wiesz, jak to jest z pożądaniem. Pamiętasz jeszcze te prehistoryczne czasy? Także gratulacje, twój syn jest ojcem mojej córki. Proszę bardzo, możemy zrobić testy genetyczne jak tak bardzo ci przeszkadza, że akurat ze mną ma dziecko. Przykro mi. Przynajmniej ma jakieś potomstwo, bo z tego co wiem, teraz kocha Prescotta, a z nim trochę ciężej o rozwój rodziny Dwellerów. Możesz być spokojna, nie mam zamiaru pojawiać się na rodzinnych obiadkach w niedzielę i nie będziesz musiała wysilać się z prezentami dla niej. I tak nie będziesz jej znała. Nie będzie nas w twoim życiu. A teraz – teraz możesz stąd wyjść.
Straciła ją. Ją straciła. Równowagę, tym razem. Oddychała ciężko, trzęsła się ze złości i smutku, którego doznała od kobiety, która z definicji powinna cieszyć się chociaż trochę, nawet w tej sytuacji, na narodziny swojej wnuczki. Charlie nie spodziewała się po niej żadnych wylewności, lecz to przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Nie ma tu własnej mamy, ani nikogo bliskiego, a Harper drży, nieprzykryty i w śpiączce. Sam. Ona czuje się równie osamotniona.
Niemowlę zaczyna płakać, głośno i irytująco, a Charlie nie jest w stanie jej uciszyć, bo sama ma ochotę zrobić to samo. Ginny skutecznie podkopała ostatnie nasiona radości, zasiane po pierwszym dotyku małej Janey.
- Spokojnie.
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes
fotograf
na zlecenie
sunset hill
A potem wytłumaczy sobie, że to nie jego sprawa.
To przecież nie jego sprawa.
Dlatego wyjdzie – pokierowany bezsłowną sugestią mężczyzny – palcami wczepionymi gdzieś w mięsień barku. Na tym etapie – zrobiłby pewnie wszystko; niezależnie od tego, z czyjej strony padałyby subtelne dyrektywy.
Został przy Charlie, kiedy go o to poprosiła. Cały wieczór dawał się prowadzić, przestawiać – zasiadać na miejscach tak, jakby na widownię zakradł się bez biletu; pomiędzy szpalerami krzeseł polując na te niesprzedane. I ustępował – jeśli właściciel okazywał się po prostu spóźnić, i kiedy mówił „proszę pana, to jest moje miejsce”, i „musiało się panu coś pomylić”, i – wreszcie – „niech pan sobie stąd idzie”. Więc kiwał głową i przyznawał, że tak – tak, pewnie coś mu się pomyliło. I szedł, meandrami chybotliwego kroku; byle gdzie, karmiąc się podejrzanymi kantem ochłapami przedstawienia.
Im dalej w sztukę – tym mniej rozumiał, co właściwie działo się na scenie. Fabularne luki natomiast – łatał pozorną obojętnością.
W rzeczy samej, zresztą – czuł się ogłupiony. Ale nie głupi. Chwilę empatyzującej z Everett wątpliwości odegnawszy prędko w zapomnienie. Wbrew pozorom – wcale nie dlatego, że jej nie lubił. Jasne – nie darzył jej też sympatią. Sęk w tym, że w obecnym stanie nie przynosiła żadnego pożytku; była niewyraźnym konturem mdłej statystki.
Tylko że-
- teraz?
jeśli była przepustką, by – już po owacjach – móc zakraść się za ciężkie płótno kurtyny – to w niezwykle śliskim gruncie rzeczy; zrobiłby wszystko. Nawet jeśli we względnie rześkiej, auto-krytycznej ocenie sytuacji przyznałby, że takie zachowanie jest nie tyle nierozsądne, co zwyczajnie głupie i upadlające.
Na komentarz mężczyzny po prostu wzruszył ramionami. Nie zamierzał jej bronić, ale –
- Jako dwudziestotrzyletni Zach, który w czerń SUVa wczołgał się po schodkach desperacji – a drożyznę tapicerki zabrudził posoką rozdrapywanego serca, powiedziałby, że Ginevra Sparks-Dweller to zwykła s u k a. I jeśli urok osobisty, o którym mówił kiedyś Harper, po tej stronie rodziny przekazywany był z pokolenia na pokolenie – to Ginny, omyłkowo, musiała zostać w tym przydziale pominięta.
Chodzi o to, że kiedy w oczach innych Ginevra jest – po prostu – zła; Zachary rozumiał, że przynajmniej sprawy potrafi załatwiać dobrze.
Okrutnie, ale skutecznie.
Westchnął. W czasie entr’acte rozgrywanego na korytarzu, Zachary oprze się plecami o jedną ze ścian. Przyjrzy się Elliottowi – skupi się na tym, co do niego mówi; ale u tyłu głowy będzie też próbował zrozumieć jego obecność w życiu Harpera.
Chciałby się zaśmiać. Może nawet zażartować – że nie, żadnego śpiewania – i że ma serdecznie dosyć po całej tej cholernej gali. Ale nie potrafi. Zamiast tego:
– Nie wiem. Nie było mnie przy... uh, tej całej rozmowie. Z lekarzem. – Zahaczy zębami o skórkę przy paznokciu. Pociągnie – skrzywi się. – Podobno wszystko jest pod kontrolą. No i rozmawiali... wiesz, długo? A t-to... to chyba dobrze. To znaczy, że mieli o czym rozmawiać, nie? – Patrzy na niego. Szuka potwierdzenia. Boże, Chryste. Zachary szuka w brunecie potwierdzenia.
– Ale... Elliott? – Skrzyżuje ramiona. Potem je rozplącze; zamykając i otwierając się na przytłaczający ból własnych domniemań. Spojrzeniem stuknie o przejrzystość szyby – jak przez szklany ekran telewizora oglądać będzie pantomimę kobiecej konfrontacji. – Czy-
Wróci. Oprze źrenice o twarz mężczyzny. Piętnaście lat, co?
Takie rzeczy... Się zdarzają.
– Czy on już… czy jemu się to już zdarzało?
-
- dość nastoletnią w charakterze, swoją drogą - myśli sobie Ginevra -
Nie mówi jednak nic. W myśl wpajanej jej przez matkę reguły, żeby powstrzymywać się od zabierania głosu, jeśli do powiedzenia nie ma się nic miłego, lub mądrego, którą wdrażała w życie niesystematycznie, i wtedy wyłącznie, gdy było jej tak wygodnie wszyscy tutaj zebrani mogliby sobie wziąć do serca.
Myśli jedynie, że mogłaby go zniszczyć. Jednym zdaniem, choćby na pięć minut - aż to podniósłby się znów po przyjętym w siebie ciosie.
- Cóż. Zawsze zdumiewała ją wytrwałość, z jaką ludzie z niższych sfer dźwigali się z kolan. I zastanawiało ją, także, po co?
Cierpliwie. Ktoś mógłby nawet stwierdzić, że łaskawie.
Przy okazji - wciera w dłonie krem nawilżający.
- Tak, Charlie. Wiem, jak się zachodzi w ciążę - ucina, gdy dziewczyna zaczyna zapędzać się w absolutnie niepotrzebny, detaliczny opis seksualnych praktyk, w które być może angażowała się z jej synem.
A następnie pozwala jej się wyrzygać. Dziwne to - bo, z medycznej perspektywy, na ogół to noworodki wymiotują częściej niż ich matki, ale wystarczy chwilę na nią popatrzeć, i jej posłuchać, by zrozumieć:
- że Charlie Everett sama jest dzieckiem.
- Charlie, dziecko… - z wyjaskrawieniem troski wpisanym w rysy sześćdziesięciojednoletniej twarzy - Rozumiem, że jesteś bardzo zdenerwowana, i potrzebujesz się wyładować, ale to zupełnie nie o to chodzi. Nie o ciebie, Charlie. Tutaj nie chodzi o ciebie.
I w tym stwierdzeniu zawiera się główny zarzut Ginevry; sedno niechęci, jaką żywiła do szczupłej amatorki sztuki artystki. Nie chodziło o status. Nie chodziło o to, że jej ojciec pewnie popierał wojnę w Wietnamie, a matka zarabiała na życie zmieniając badyle w bukiety. Nie chodziło o niskie aspiracje Charlie, ani jej niski wzrost (choć za Harperem uganiały się modelki). Wszystko to - nieważne! Ginny Sparks uważała, że największą przywarą Charlie był fakt, iż dziewczyna była egoistką. W całej tej obsesji, którą miała - najwyraźniej nadal - na punkcie jej syna. W całym tym głodzie, z jakim wczepiała się w niego (i, być może, chciała się wczepić w ich rodowe nazwisko). W opinii Ginny, Charlie zawsze chodziło o to, czego, i jak bardzo, potrzebuje ona sama, nikt więcej. I czegokolwiek Harper by jej nie dał -
- - wiecznie było tego za mało.
- Jeśli jesteś w stanie na chwilę się uspokoić, to chyba powinnaś mnie posłuchać. Mój syn… Tego nikt nie kwestionuje… jest wspaniałym człowiekiem. Ale, Charlie, Harper jest też heroinistą. Rozumiesz? - Daje pytaniu wybrzmieć; osiąść na tetrze pieluszki, którą owinięto niemowlaka, i na napuszonych, przetłuszczonych włosach spływających na ramiona Charlie - Poza tym zapewne zdajesz sobie sprawę, że Harper… No cóż, Charlotte. Harper odbywał stosunki analne z mężczyznami, i nie mam na myśli jednorazowego szaleństwa w latach studenckich. A jeśli to co mówisz jest prawdą, to pewnie możemy użyć również czasu teraźniejszego… - podsumowuje; nie jest z niego dumna, ale nie ma to nic wspólnego z tym, z kim Harper sypia, z kim się kocha, a z kim pierdoli. Wstyd jej po prostu, że był tak niesamowicie głupi naiwny - W każdym razie - Podejmuje chłodno - Podejrzewam że tak ty, jak i dziecko, zostaliście zbadani na obecność wirusa HIV? Jeśli nie, upewnij się o tym. Skoro jesteś pewna, że to Harper jest ojcem dziewczynki.
Następnie, zgodnie z życzeniem szatynki, wstaje i wychodzi.
Szczerze powiedziawszy, jeszcze nie jest nawet zdenerwowana. Cieszy się po prostu, że nie musi już znosić zapachu mleka więcej siedzieć w duchocie szpitalnej salki. Zamyka za sobą drzwi, rozmasowuje obolały nagle kark, i zanim podejdzie do Elliotta i Zachary'ego, ucinających sobie pogawędkę parę krzeseł dalej, przechodzi w stronę okna. Jest już jasno; niebo ma kolor waty cukrowej. Zastanawia się, czy Harper je zobaczy.
Zastanawia się, czy jej syn dożyje do następnego wschodu słońca.
Wybiera jeden numer, potem drugi. Jej asystentka nie śpi - od momentu, w którym środkiem nocy bukowała jej bilet lotniczy - i czuwa, gotowa, by rezerwować hotele i zamawiać jedzenie. Teraz - robi dokładnie to. Z góry - i z użyciem karty kredytowej Sparks-Dwellerów - opłaca trzy pierwsze doby w The Hoxton, trzy osobne pokoje, i na wszelki wypadek rezerwuje jeszcze dodatkowy. Potem - życzeniem Ginevry - zamawia śniadanie w Wild Living Foods: bajgle, sok z jarmużem i spiruliną, wegańskie muffiny z borówkami i kawę. Ginny pamięta bowiem dzień, w którym umierał jej ojciec. I to, jak kurewsko głodna wtedy była - grzęznąc we własnych emocjach na korytarzu, z widokiem na ICU.
- The Hoxton. Dosłownie dwie przecznice stąd. Zamówiłam trzy pokoje, dostępne od zaraz, na nazwisko Joachima - informuje, bez słowa ostrzeżenia, czy pytania, przerywając konwersację Prescotta i Callaghana - To zupełnie niezobowiązujące. A teraz jestem umówiona z Zachary'm na rozmowę - dodaje; i trochę nie wiadomo, czy mówi do niższego, czy wyższego z mężczyzn, czy może do siebie samej. Zastanawia się, czy powinna ich ostrzec powiedzieć im to samo, co przed chwilą wyraziła w obecności Charlie. Wzdycha - Dodatkowo, chłopcy, myślę, że wszyscy rozumiemy, że to oczywiste, ale od teraz - żadnych rozmów z prasą. Żadnych komentarzy. Żadnych epitetów. Możecie udawać, że go nie znacie. Tak byłoby, dla nas wszystkich, lepiej.