WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • ___________[ 01 ] • duże trigger warning na cały wątek
    iii. bezsennym nocom w hotelach, gdzie płaci się od godziny
Jeśli w tych na wpół zapełnionych wytłumionymi myślami świadomościach rzeczywiście w dłużącej się trasie zaczynała jawić się jakaś bardzo niestosowna karykatura amerykańskiego snu, to niewątpliwym rozczarowaniem musiał być im dzień w którym młody kierowca starego pickupa (na nosie miał wąskie czerwone okulary, a na ramionach skórzaną kurtkę, Key zastanawiał się, jakim prawem nie wetknął sobie jeszcze między zęby żadnej wykałaczki albo źdźbła) zrzucił ich na krajowej osiemdziesiątce czwórce, centralnie pod znakiem dumnie głoszącym Nevada, The Silver State. Nevada. I nie było mieniących się neonami świateł, nagich obojczyków ani lepkiej atmosfery wyzwolenia – a Key i Cosmo głupi nie byli, na pewno nie, wiedzieli przecież, że ten piach rudawy i żenująco pusta dwupasmówka to oczywiście jest to prawdziwe, niezbyt wielkomiejskie oblicze wyśnionej niespokojnymi nocami Nevady, ale... ale godziny podróży i każdego dnia coraz szybciej kończący się towar, nowsi, co dziwniejsi ludzie spotykani na drodze (przez myśl przemknęło radykalnie miłe wspomnienie uroczej babci, moherowego beretu z Boise, która w ciągu piętnastu minut naprawdę niedługiej podwózki zdążyła dobre sześć razy zasugerować Cosmo, że powinieneś trochę podjeść, wnusiu), przymus nocnych przerw spędzanych w miejscach w których naprawdę żadne z nich kłaść się nie chciało – wszystko jakoś niefortunnie składało się na obraz wyjątkowo męczącej i, przede wszystkim, niecierpliwiącej tułaczki. Bo Keyvan cierpliwości już nie miał. Wcale. I nie chodziło już nawet o to, że zmęczony umysł uroił sobie to nieszczęsne Vegas jako oazę, zbawienie i mistyczny Cel Ostateczny, zupełnie jakby dopiero tam, porządne tysiąc mil od domu, spotkać miałoby ich coś naprawdę dobrego i przyjemnego – zupełnie nie. Chodziło o to, że dziewiąty dzień od ucieczki spędzili godzinami żmudnie zabiegając o uwagę kierowców aut nielicznie mijających ich na trasie wgłąb tej bardziej cywilizowanej części Nevady. W końcu chwila litości, zmęczonym machaniem ręki zatrzymany camper, chyba nie powinni wsiadać na oślep. Ale wsiedli, oczywiście że wsiedli, bez cienia zawahania nawet. I słusznie, dobrze i prawidłowo bardzo, bo z dziwaczną rodziną Kanadyjczyków podjechali aż do Elko, zachwycającego mocą atrakcji pod postacią jednej głównej ulicy, jednego bardzo brzydkiego motelu, sieci wąskich uliczek i lokalnego dilera z posrebrzanym zębem, którego ze wsparciem Fletchera Key zdołał przekonać do obniżenia ceny działki z dziewiętnastu dolarów do jedenastu, bo tyle wspólnym sumptem energii udało im się uzbierać podczas drobnych kradzieży od co mniej czujnych pasażerów na dworcu autobusowym jeszcze w Mountain Home. Nie szkodziło, że oprócz tych ciężko wywalczonych oszczędności chłopcy, czy raczej Keyvan, zaproponować i oddać musiał też ciężką zapalniczkę jeszcze nie tak dawno otrzymaną w prezencie od Ashtona. Nie szkodzi, wyjaśniał Cosmo z wzruszeniem ramion i na siłę ambiwalentnym wyrazem twarzy, gdy w którąś z niewyględnych alejek Elko skręcali z zamiarem znalezienia sobie miejsca na noc. Nie szkodzi, masz Ty ogn... nie? W porządku, pożyczymy. Pożyczą, wcale nie jednorazowo – pożyczą na dłużej, dokładnie tak, jak pożyczyli tamtą strzykawkę w zajeździe. Szczęście, że trzy dni później w większym mieście z tych przywiezionych jeszcze z domu oszczędności kupili własne, czyste, zupełnie jakby teraz robiło to różnicę jakąś – nie robiło, ale Key i tak odbył tą strasznie dziwną, niekomfortową dyskusję z aptekarką, która bezczelnie zapytała po co mu te igły niby, zupełnie jakby rościła sobie prawa do przerwania transakcji z tytułu jakiejś wyimaginowanej farmaceutycznej klauzuli sumienia. Stary osteoporozę leczy nie wystarczyło wcale, ale kupił, w końcu kupił, chyba tylko dlatego, że kolejka zrobiła się za duża, a ten wzrok i twarz przegłodzone były zbyt nieustępliwe żeby ugiąć się pod naciskami wyraźnie zniesmaczonej aptekarki.
Jedną podzieloną (jeszcze) całkiem sprawiedliwie działkę i pół nocy w Elko później, za pośrednictwem złapanego gdzieś około czwartej nad ranem rozklekotanego autobusu zajechać udało się jeszcze te kilkaset kilometrów, z koślawą choć szczerą modlitwą do tej nienazwanej wyższości o niepojawienie się kanara wciąż na spierzchniętych ustach. Musiało zadziałać, bo żaden zaciśnięty pod samą szyję krawat i żadna umęczona twarz nie pojawiła się na horyzoncie aż do momentu, w którym na przymusowo wydłużonym osłabnięciem starszej pani postoju kierowca osobiście nie pozbył się ich dwójki, szczęśliwie całkiem pokojowo jeśli nie liczyć nieskromnej wiązanki wyzwisk pod ich adresem. Nieważne zupełnie, bo Key nie słuchał. I Cosmo też chyba nie, bo udzielił się ten niedoszły hazardowy nastrój, bo Vegas blisko było. Chyba. Albo tak sobie wmówili, że blisko, ale to dlatego że pieniędzy nie było już wcale, że w plecaku tylko ta gwizdnięta sprzed nosa przysypiającego kioskarza zapalniczka z gołą babą, jakaś niewielka pozostałość wręczonej przez uprzejmych kanadyjskich kamperowiczów wody (strasznie przypominali tych hipisów od mniej oczywistej trasy z Oregonu), przebrana koszulka i tyle, a to przecież źle, źle bardzo że więcej już nic – bo wiedzieli oboje, że długo na powrót nudności czekać nie trzeba, że ten ciąg długim przerwom nie sprzyja i chyba dlatego z tą dziką zawziętością wisieli z rękami wyciągniętymi w stronę drogi tak daleko, że mijający ich z głośnym trąbnięciem tir mało tych kościstych palców nie zabrał ze sobą na reflektorze. I to też nieważne, tak mówił sobie Keyvan, na głos z resztą – pod nosem wciąż coś mruczał, że w końcu ktoś zabierze, że rano jeszcze jest, bo przecież wyruszyli w nocy praktycznie, że aut będzie więcej i dziś w Vegas będą, dzisiaj, chwytasz, Cosmo? A w Vegas będzie lepiej niż w Seattle, tam moc atrakcji, kurwa, pozłacany ciągnik na pewno znajdziemy dla Ciebie, bo w Vegas wszystko jest, wszystko, słyszysz? W Vegas to się marzenia spełnia. Coś gadał, że spokojna Twoja kapuściana, coś wyklinał bezczelnie tych kierowców mijających ich bez spojrzenia rzuconego w ich stronę, nagle bardziej sfrustrowany niż zmęczony, bo głowa teraz przede wszystkim właśnie marsz podpowiadała, nie tą bezczynność na którą skazywało szutrowe pobocze. Sfrustrowany – dziwne. Bo Key nie bywał zły, rozżalony, rzadko jeśli już, czasem tylko, o brak zaufania i kompletną nieuczciwość na przykład, nie o te głupoty, nie o rozpędzone drogie auta przemykające obok.
Złość nietrudno ująć, bo w końcu obok zatrzymał się samochód – nie byle jaki, ten taki amerykański okropnie, osiem siedzeń, przyciemniane szyby, chyba nawet zza desperackiej potrzeby bycia już u celu wyjrzał zdrowy rozsądek, bo z jakimś niechętnym niepokojem Key szturchał Cosmo łokciem w żebra. Ale otwarte drzwi, opuszczona szyba i... i piątka młodych dam z plastikowymi kieliszkami w dłoniach, na czele kierowniczka w różowej tiarze, u boku kierowca, wyraźnie zamieszaniem niewzruszony. Wieczór panieński, wyjaśniały piskliwe głosy, a potem krzyczały chodźcie, chłopaki, zupełnie jakby stali się im na drodze do Vegas jakimś prywatnym podróżnym pet project. Gwiazda rzeczonego wieczoru, niejaka Susie (Boże, trzymajcie go), bez dwóch zdań wyglądała na osobę która najzwyczajniej potrzebowała tej historii, coś jak dzikie wspomnienie, szaleństwo w Vegas, nie? I Key słyszał, słyszał w ramach bujniętej silnym zmęczeniem wyobraźni, jak Susie koleżankom z pracy opowiada, że na swoim fantastycznym wieczorze panieńskim podwiozła takich dwóch uroczych chłopaczków, z opałów ich uratowała, imigrant i przewlekle chory chyba, rozumiecie, taki piękny uczynek w j e j wielki dzień. Ale nie narzekał, absolutnie nie, bo ten pet project Susie i jej koleżanek awansował z nieznośnego na całkiem w porządku dokładnie w chwili, w której od trupy rozwydrzonych i ewidentnie już odrobinę podchmielonych pań, wszystkich zgodnie ubranych w najbardziej pstrokate odcienie różu, każdy z nich otrzymał ten plastikowy kieliszek. Widzisz, Cosmo, mówiłem Ci, Boże, mówiłem kurwa, że nas w tym Vegas po królewsku ugoszczą, nie? Ugościli, naprawdę ugościli, a Keyowi wszystko już jedno było, jak bardzo głupie i nietaktowne pytania zadawały podekscytowane wizją dzisiejszej nocy dziewczęta, tak samo jak nie obchodziło go, że Susie i jej przyjaciółki zdążyły opowiedzieć im całą historię jej związku z niejakim Chadem, który, jak się szokująco okazało, jest sportowcem i którego drużyna polo w zeszłym roku zajęła trzecią lokatę w mistrzostwach stanu. Niesamowite, taki mężczyzna to skarb, zgadzał się i kiwał głową z uznaniem Key, bo tak wypadało i tak było dobrze, a jemu to nowobogackie, choć odrobinę zdegradowane polowymi warunkami życie, powoli zaczynało coraz bardziej odpowiadać. I to szczęście było, szczęście wielkie im dopisało po tych dziwnych miejscach, nocach w spelunach i domagających się przysług kierowcach, bo z trupą ubranych w róż dziewcząt zajechali na miejsce – samo centrum Las Vegas, żaden sen, ono było naprawdę, nawet jeśli Keyowi już trochę kręciło się w głowie i trochę mroczyło przed oczami, słabo, po prostu robiło się słabo, ale to akurat nie martwiło wcale. Bo wiedział dlaczego i wiedział, że to bez znaczenia, skoro już są, skoro wieczór już rozświetlony kiczem, skoro dziewczyny opuszczają przyciemnione szyby i otwierają tą jedną na dachu po to, żeby w krzywych obcasikach stanąć na poszarzałej tapicerce i z piskiem wyciągnąć ręce w górę, przyciągnąć uwagę zażenowanych przychodniów. W porządku, pasowało im to. Keyvanowi znaczy się, Keyvanowi na pewno. Niech się wybawią, fajnie tak, dziewczyny, jak z filmu jakiegoś, nawet pomógł im cyknąć kilka fot, żebyście przypadkiem nie zapomniały jak super było, Cosmo z resztą też pomógł, bo Key wciskał mu ten telefon samozwańczej eventowej fotografki Jamie do ręki odrobinę zbyt często, bezpodstawnie tym przymusowym angażem Fletchera w całe piskliwe i pstrokate przedsięwzięcie rozbawiony. Ale postój w końcu – czy raczej nie postój, a koniec trasy, hamowanie wcale gwałtowne nie było, ale poczciwa Susie i tak omal nie wylądowała przewieszona przez ten otwarty szyberdach samochodu. Wyskoczyć w otoczeniu różowych sukienek: żaden wstyd. Żaden wstyd się dać im przytulić i z wprawą zaprawionego w boju aktora zarzucać im na szyję ramiona, zapewniać, że jesteście niezastąpione, a potem dodać: bawcie się dobrze, pamiętajcie o nas, a my lecimy dalej.
Tyle tylko, że dalej nie polecieli, bo te kilka czy kilkanaście metrów przebytych ze splecionymi dłońmi – Key po prostu już chciał uciec od właścicielki różowej tiary, nie to, że nie bawił się w jej towarzystwie słabo, po prostu nagliła ich potrzeba, tak? – zakończyło się wraz z chwilą, w której do Keyvana dotarło, że... że to już. I że te budynki wielkie, fontanna hotelu pod którym akurat zaparkowała Susie i jej trupa, że dalej nic nie ma. Więc mocniej splecione palce, szybko uciekające w stronę Cosmo spojrzenie. Bo to już, udało się serio, w Vegas są, są naprawdę, ta ziemia pod nogami taka ciepła i wychodzona setkami butów, obudził się jakiś głupi instynkt żeby kucnąć i ręką dotknąć, upewnić się, że to nie majaki jakieś. Myślisz że znajdzie się tu ktoś? Z czymś? Na pewno, tym razem wątpliwości nie ma, żadnych absolutnie. Poszukam kogoś, tak, poszukać kogoś trzeba znowu, ale razem, razem – bo ta dłoń wciąż zaciśnięta na drugiej, wzrok całkiem nieprzytomny, ale i zawzięcie jakieś, układający się w głowie plan, pomysł. Keyem chyba już nie tylko potrzeba kierowała przecież, najwyraźniej nie. Więcej coś, jakieś przekonanie, że trzeba, najlepiej już, teraz, jeszcze moment tylko, moment się wpatrywał w tą ruchliwą ulicę i moment cieszył przyjemnym poczuciem, że w tłumie napływających z okazji wieczornych godzin na jedną z tych ewidentnie głównych przecznic ulicę całkiem poważnie nie obchodzili nikogo. Mogli sobie po prostu być, gapić się tępo i w głuchej, komfortowej ciszy zastanawiać, co teraz, skoro dotarli, skoro podróż zakończona. Na razie, znaczy się.
- Tylko z gumiaków nie wyskocz z wrażenia – zaapelował poważnym tonem, wbijając spojrzenie w profil Cosmo. Są, są już. Jesteśmy, chwytasz? Sam nie chwytał chyba, bo gorączkowo zadawał Fletcherowi w myślach to pytanie, co chwila w zasadzie, pewnie sam z gumiaków mógłby wyskoczyć – tyle tylko, że nie z wrażenia, a z tego dziwnego poczucia, że to najwyższa pora ruszyć się, szukać kogoś, bo ta skóra przedramion jakoś bardziej swędziała, wcale nie od znoszonej wełny zaciągniętego swetra. – Idziemy – tam na przykład, ręka ciągnąca w zupełnie losowym kierunku, no nieważne przecież. Idziemy, ale gdzie? Idą. Idą bo to Vegas jest. Najprawdziwsze.
Ostatnio zmieniony 2020-09-13, 00:34 przez key khayyam, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & key
Obrazek
Jakie się ma uczucie, kiedy wyjeżdża się od ludzi,
a oni nikną powoli na równinie, aż w końcu widać
tylko rozmywające się punkciki? - że zniewala nas
za duży świat i że to jest pożegnanie. Ale człowiek
wypatruje już kolejnej szalonej przygody pod tym
samym niebem.
Srebrny stan na początku był jałową ziemią, wyblakłym od słońca piaskiem, nielicznymi plamami mdłej zieleni na horyzoncie i ciągnącą się w nieskończoność, nierówno ułożoną drogą z wąskimi poboczami, zupełnie niedostosowanymi pod autostopowiczów. Może to wina tej mniej oczywistej trasy? Może. A może to pech, który ich prześladował - w końcu pomimo tego, że istotnie byli w Nevadzie, na karku na pewno musiało siedzieć jakieś fatum, bo gdyby go nie było, nie musieliby nawet czubków nosa wystawiać poza Seattle.
To zabawne, że Seattle kiedyś wydawało się nieskończenie duże i otwarte, a teraz dusił się w nim, krztusił powietrzem, wiszącym ciężko pomiędzy budynkami w South Park. I myśl o powrocie nie pojawiała się - nie zaczepiała ani na moment w głowie, nawet wtedy, kiedy ten uliczny pył piekł w oczy, kiedy nikt się nie zatrzymywał, kiedy Key z każdą chwilą robił się coraz bardziej poirytowany. Bo może Seattle nigdy nie było naprawdę domem, tylko przystankiem i łatwiej było myśleć o nim w ten sposób; bo jeśli mógł wyjechać do Seattle, to mógł też wyjechać gdziekolwiek indziej i to nie powinno robić żadnej różnicy, prawda? Zaczepić się gdzieś na moment, nie zapuszczać korzeni, czerpać zachłannie z wszystkiego, co dobre i uciekać dalej, kiedy złe przyjdzie odebrać swoją część.
A może to już koniec uciekania? Może teraz miało być Vegas - Vegas tylko i nic dalej? Bo chyba obaj trochę za mocno wierzyli, że kiedy już dotrą na miejsce, to wszystko się zmieni nagle, to znikną te brudne ubrania, głód zniknie, ciało przestanie drżeć i będą pakować w żyłę czystą jak łza heroinę złotymi strzykawkami, i topić się w miękkiej pościeli, opadając ufnie na szerokie łóżko w jakimś zajebiście drogim hotelu. Im bardziej nierealnie brzmiały te wyobrażenia, tym chętniej Cosmo odpływał w nie i dobudowywał kolejne sceny, kolejne subtelne detale, takie jak kolor poduszek i materiał, z którego zrobiona była poszewka kołdry.
Tymi desperackimi myślami otulał się szczelnie, kiedy piskliwe głosy przyjaciółek przyszłej panny młodej przekrzykiwały się w opowieściach o tym błogosławionym więźle małżeńskim, który miał zostać tutaj niebawem zawarty, a jedna z nich (Betty? Bella? Bianca?) siedziała stanowczo zbyt blisko, co chwilę układając dłoń gdzieś na jego udzie. Wyjebane, serio, to wszystko było mu tak pięknie obojętne, odbierał posłusznie plastikowy kieliszek, odwzajemniał spojrzenia Keya i, przede wszystkim, udawał, że nie męczyła go wcale ta pstrokato różowa otoczka. Nie mieli prawa wybrzydzać - pozostawało uśmiechać się uprzejmie, a Cosmo upił nawet łyk czy dwa z tego kieliszka, bo żołądek dopominał się już gwałtownie o cokolwiek, naprawdę, bo to już tak długo, do przesady przecież. Więc okej, więc dwa płytkie ruchy, przyjazny uśmiech, opchnął Keyowi ten naruszony nieznacznie kieliszek. Ale ten czas teraz mijał szybciej chyba - może przez to, że nagle po długich godzinach ciszy przerywanej wątpliwej jakości dialogiem, znaleźli się w centrum dziewczęcych okrzyków, może przez mnogość bodźców, za którymi spowolniony wielodniową głodówką, wyczerpaniem i dochodzącą powoli do głosu potrzebą umysł wcale nie nadążał - czy to ważne? To, co ważne dopiero powoli wyłaniało się przed nimi, w akompaniamencie niewyważonych wrzasków różowego towarzystwa, a Cosmo prawie przykleił nos do szyby.
Kolejne budynki formowały się w krajobraz - najpierw niższe, bardziej przysadziste, ze skromnymi billboardami, potem coraz wyższe i coraz bardziej okazałe, neony coraz większe i bardziej krzykliwe, światła coraz więcej i coraz większy szum. Mnogość samochodów przejeżdżających zbyt szybko obok nich; dziewczyny otworzyły dach i okna i zaczęły wydziwiać cuda na kiju, a Cosmo chyba uśmiechnął się nawet szczerze, pierwszy raz od długiego czasu. Więc pozwolił Keyowi wciskać sobie ten zakichany aparat, a sobie rzucić kilka zmanierowanych komplementów, na jakie normalnie by sobie nie pozwolił. I jaka piękna była ta świadomość, że gdzieś za plecami przemykały kolejne imponujące wieżowce, kolejne billboardy, kolejne światła! Wieczorne niebo wydawało się jasne całkowicie, a ludzie spieszyli się gdzieś jeszcze bardziej niż w Seattle, co do tej pory wydawało mu się niemożliwe. Spojrzenie odbijało się od wszystkich tych zapierających dech w piersiach rzeczy, umysł z trudem koncentrował na zadaniu odgrywania tego nieszczęsnego fotografa, któremy ręce trzęsły się za mocno, ale to nic przecież, dziewczynom to nie przeszkadzało.
Jednak samochód musiał zatrzymać się w końcu, oni musieli wysiąść, musieli zrobić im jeszcze parę zdjęć, Bethany pocałowała go w policzek, wszystkie wciąż krzyczały głośno, a Sophie pozowała już rozkładając się na fontannie, kiedy palce Keya odnalazły jego dłoń i pociągnęły za sobą. Więc poszedł, przez chwilę jeszcze unosząc się wysoko na tych gwałtownie pozytywnych emocjach, z sercem bijącym za mocno, z uśmiechem wciąż błąkającym się w kącikach ust. Przez chwilę tylko, tylko przez parę metrów. Ludzie mijali ich niewzruszenie, kierowcy trąbili na spieszących po pasach przechodniów, a kolorowe światła tańczyły na zapadniętej odrobinę twarzy Keya, która wciąż przecież była piękna i idealna. Wszystko było szybkie, oddech płytki, ciało drżące odrobinę, ale to nie z emocji wcale - musiał pociągać nosem, żeby nie zapowietrzyć się przypadkiem. Kąśliwa uwaga Khayyana, musiał prychnąć krótkim śmiechem, bo tak, wyskoczyłby zapewne, miał ochotę wyskakiwać, naprawdę. Tylko siły na to nie miał, więc stał głupio, próbując nie szczerzyć się idiotycznie, przyglądając się zbyt dokładnie twarzom obcych ludzi, odpychając myśli o tym, że swędzi go wszystko, że mięśnie boleć zaczynają, że potrzebują. Znaleźć kogoś potrzebują, tak. Idziemy.
Poszli. Jakimś koślawym krokiem, zmiennym tempem, ściskając się mocno za ręce, przemykając pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi, zawieszając spojrzenia na bardziej podejrzanych twarzach. Bo to już nie było tak, że unikało się szemranych typów - szemranych typów się pożądało, szukało, gdzie byli? Na pewno nie tu, nie na tak ruchliwej ulicy, pod żadną z latarni, nie przy rozświetlonych wejściach kolorowych, sklepowych witryn. Ktoś poprosił ich o parę dolarów, ale Cosmo zignorował przebrzydle tamtego człowieka, nie spojrzał nawet, nie wspominając w ogóle o zatrzymaniu się. Nienienie, nie pasujesz do mojej wizji, zniknij stąd. I kiedy tak przedzierali się przez miasto, kiedy ciasno zaczepiał się o rękaw swetra przyjaciela, kiedy gałki oczne już boleć zaczęły od rozglądania się na wszystkie strony jednocześnie, chyba zrozumiał wreszcie. Tamte wyobrażenia nie dla nich były, to miejsce dla nich nie było. Zakręciło mu się w głowie, znowu zrobiło się słabo. Ten łyk alkoholu ciążył na żołądku, bolał go brzuch, a posmak kalorii przeżerał przez język na wylot. Musiał zatrzymać się gwałtownie - ktoś, kto szedł akurat za nimi prawie odbił się od jego pleców, do ucha dotarło głośne, hiszpańskie przekleństwo. To nic. Wzrok znowu na twarzy Keya, uchylone warg drżały lekko, ale jakby nie wiedział. Co powiedzieć nie wiedział. To na nic, Key, te światła, te kolory, to na nic, to nie działa, widzisz? Nadal jest źle, Marksie, nadal jest źle, nie uciekniemy tak naprawdę. Nadal było źle, ale nie miał serca mu mówić chyba - a może wiedział po prostu, że Khayyan rozumie to też, a może rozumiał wcześniej nawet, prędzej niż Cosmo? Czy każde wielkie miasto nie było jedynie wielkim kłamstwem?
Odbił więc po prostu w tę ulicę, węższą trochę, trochę mniej zatłoczoną. I w następną, jeszcze mniej zatłoczoną. I kolejną, gdzie billboardy były mniejsze i mniej kolorowe, i neony zresztą też. Wolna ręka powędrowała do kieszeni kurtki, uścisk wokół dłoni Keya zelżał odrobinę. Skupić się trzeba było. Kawałek jeszcze - tutaj ludzie zaczynali się gapić, ale wzrokiem pustym bardziej, tutaj już nie spieszono się tak mocno. Kolejne metry - przypadkowe odbicie w inne miejsce, do zaułka jakiegoś chyba. Ciemniej tam było, znad pojedynczych drzwi pobłyskiwała pomarańczowa lampa, średnio zachęcająca do wejścia do środka. Okej. Trochę szybszy krok, teraz to on zostawił Keya za sobą, choć zaczepione o siebie palce trzymały ich razem - i dobrze, tak trochę pewniej było, bezpieczniej trochę, choć chyba strachu nie było już. Bo nagle to wszystko wydawało się tak dobrze znajome, bo to nic, że to Vegas tak naprawdę, to nic, że Nevada, to nic, że wszystko niby nowe i oni tak nieobeznani - to wszystko nic. Bo byli tak blisko już teraz, a Cosmo wydawało się, że on już dobrze zna ten świat, że to już jest tak bardzo niewzruszające, że nie ma znaczenia zupełnie.
Wystarczyło tę klamkę nacisnąć, przekroczyć próg, pociągnąć Keya, zamknąć za sobą drzwi. Duchota i smród alkoholu, od którego zrobiło mu się niedobrze. Dym mącący powietrze - oderwane od nikotyny płuca ścisnęły się gwałtownie, domagając się papieros. Już, teraz, zaraz. Silniej jednak domagał się cały organizm, silniej swędziały ramiona, dłonie trzęsły się silniej, katar blokował nozdrza. Były większe potrzeby - parę kroków w głąb, pojawiły się stopnie w dół. Kilka, dwa albo trzy, więc pokonali je błyskawicznie, więc niżej było jeszcze bardziej duszno, więc ściany było jaskrawo czerwone, a podłoga oklejona chyba najbardziej perfidnym linoleum. Nie widział baru, bo szczypały go oczy, ale widział sofy, widział dłonie na pośladkach kobiety, siedzącej okrakiem na jakimś białasie w zbędnych zupełnie w tym miejscu, przeciwsłonecznych okularach. Bo przecież przede wszystkim był półmrok, prawda? Półmrok, czerwone światła na twarzy Keya, palce wreszcie wyślizgujące się z jego uścisku, ale oczy wciąż kontrolowały czy za nim idzie.
Jak w pracy. Uczepił się nagle tej myśli, nagle spróbował wyobrazić sobie, że ma ten kiczowaty fartuch, że zbiera kufle ze stolików ustawionych przy sofach, gdzie paskudni mężczyźni siedzący w zbyt szerokim rozkroku przyglądali się zbyt zachłannie kilku zagubionym panienkom. Pośród tego wszystkiego gdzieś byli oni gdzieś były stołki przy barze i na jeden z nich Cosmo wspiął się zupełnie bezpardonowo i w podobnie niewzruszony sposób nachylił się do barmana z pytaniem krótkim - można tu coś dostać? Można, ale trzeba mieć hajs. A można dogadać się inaczej jakoś?[/b] Uśmiech zbyt słodki na to brudne pytanie - jasne, że można, zawsze można. Tutaj zwłaszcza. Tamtego widzisz? Go nie obchodzi, co masz w majtkach, jak umiesz działać dobrze. Dean się nazywa. Dean? Głupie wspomnienie, ale to nic. Kolejny uśmiech. Jasne, że umiem. Umiemy, Key, damy radę.
Siedział w na jednej z tych sof, dalej od wyjścia, od baru dalej. Palił papierosa, a w kanciastej szklance trzymanej w drugiej ręce, pobłyskiwał jakiś alkohol - czerwona poświata obejmująca to miejsce nie pozwalała na dokładniejszą identyfikację, ale to nic. Kolorowa koszula narzucona niechlujnie na ramiona, pod spodem biały podkoszulek i jakiś odbijający rubinowy blask wisiorek układający się na klatce piersiowej. Na nosie miał ciemne okulary - kolejny - w jednym z tych dziwnyc kształtów, a kiedy się uśmiechał, od zębów odbijało się światło. Aparat? Złote nakładki? Nie wiedział. W bezpiecznej odległości, na przeciwnym końcu kanapy, siedział drugi koleś, już mniej ekstrawagancki, w beżowej koszuli i luźnych dżinsach, również popijający alkohol i widocznie silnie skoncentrowany na rozmówcy. Okej, to nic. Spławi go. Ta myśl - nagle przepełniona pewnością siebie, pchnęła go w tamtą stronę, tak więc ruszył, wcześniej rzucając Keyowi kontrolne spojrzenie.
To nie papieros, to blant. Teraz dopiero słodkawy zapach marihuany przebił się przez tytoniową mgłę, a nieregularny kształt skuna odznaczył na tle kiczowatej tapicerki sofy. Key gdzieś tam był - to najważniejsze. A on szedł po prostu i pewny był zupełnie, że do samego końca nie zwrócił na siebie ich uwagi. Dopiero kiedy zawisł cały nad sylwetką mężczyzny w kolorowej koszuli, dopiero kiedy kościste palce sięgnęły śmiało do blanta, Dean ocknął się z rozmowy, jego głowa uniosła, ręka trzymająca bata odsunęła go poza zasięg Cosmo. Wpatrywał się w niego - wiedział o tym, choć przecież okulary utrudniały wzrokową komunikację. To nic.
- Co ty odpierdalasz, mały? - Nie widzisz jeszcze, Dean?
- Przyciągam twoją uwagę. - Nie patrzył na tego drugiego wcale - był zupełnie nieistotny i zamilkł poza tym. Jego spojrzenie też wbijało się w ciało Fletchera, wystarczająco wyraźnie to czuł, ale to nic. To nieważne, choć z tyłu głowy zaraz pojawiły się karykaturalne myśli, bo pewnie oceniali do miejsce, gdzie bluzka opinała się na brzuchu, że gruby był myśleli. To nic, to nic. Dłoń jednocześnie z wypowiadanymi słowami ułożyła się gładko na ramieniu, przesunęła ku górze, do szyi. Reakcje obserwował, to najważniejsze było. Nic, nie odepchnął go - to dobrze, że nic, to była gra taka, taka zabawa. Usiąść musiał, tuż na skraju sofy, podpierając się o nią ledwie, ale blisko tak bardzo, ciało ocierało się o jego bok, a on próbował uparcie odepchnąć wszystkie budzące się pod wpływem skojarzeń wspomnienia. Czemu to musi być akurat Dean?
Palce muskały okolice podbródka, on opierał się już nachalnie całkie, w końcu druga ręka musiała oprzeć się o wewnętrzną stronę uda mężczyzny. Cosmo już wbijał w niego wzrok tylko, już tylko oddychał płytko tuż nad jego uchem, już wiedział, że dobrze jest, bo facet kazał temu drugiego dobra, spierdalaj, zadzwonię. Ręka spod podbródka przesunęła się na kark, żeby ułożyć zaraz na tym drugim ramieniu, wargi pozostawały uchylone lekko, dłoń na udzie pomknęła jeszcze w górę trochę, czuł jak mężczyzna nabiera gwałtownie powietrza.
- Czterdzieści dolców i się tym zajmę - wyszeptane gładko wprost w jego ucho, głos nawet nie zadrżał, jakby to było najnormalniejsze na świecie zupełnie. Krótki śmiech, gardłowy, paskudny, ale to nic. Mężczyzna odstawił szklankę na blat, szerzej usiadł, trącając go udem. Cosmo poczuł jak jego dłoń układa mu się na plecach, wsuwa pod kurtkę.
- Dwadzieścia.
- Trzydzieści. - Więcej niż trzydzieści potrzebowali, prawda? W Seattle za trzydzieści dostaliby trutkę na szczury pofarbowaną na brązowo. Dłoń jeszcze wyżej, na pasku od spodni tym razem, spojrzenie twardo wbite w ciemne szkła okularów.
- Trzydzieści, ale za całość. - Niedobrze mu się zrobiło chyba. Nieważne.
- Czterdzieści. - Znowu ten śmiech krótki, mężczyzna zaciagnął się blantem, a Cosmo patrzył tylko z desperacją, i równie zdesperowany wpatrywał się w niego nadal, kiedy chmura dymu uderzyła go prosto w twarz - musiał zamrugać szybko oczami, kaszlnąć krótko, zanim gardło zacisnęło się ciasno.
- Tamten jest z tobą? - nagłe pytanie, kiedy dłoń mężczyzny zsunęła się już za pasek. Cosmo wybity z tropu nagle zupełnie, spojrzenie nagle oderwane od tej twarzy, na której skupiał się przed chwilą zbyt mocno. Key. Blisko tak nagle, nie powinien podchodzić tak blisko. - Osiemdziesiąt za was dwóch.
Brwi wędrujące do góry, spojrzenie pełne desperacji, szukające nagle w oczach Keya zgody, przyzwolenia, a najlepiej werbalnej aprobaty dla tego pomysłu. Znalazł, więc wzrok wrócił do mężczyzny.
- Sto i idziemy.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie przeszkadzał ten uliczny smród, tłok przytłaczający, zupełnie. I w to, że ta świadomość niepowodzenia, bardzo z resztą niekomfortowa, nie przeszkadza Key też wierzyć bardzo chciał: nie nakręcał się, odsuwał ją na bok, w przeciwieństwie do Cosmo nie myślał, że nie zmienia się nic, a z niepokojącym uporem trzymał przeświadczenia, że zmienia, zmienia przecież bo to samo Vegas, tylko oni muszą ten los we własne ręce wziąć, sami zmienić coś. Dziwny stan, nieznany raczej, ale póki trwał, Key korzystał, bo w ten sposób było chyba trochę lżej, wygodniej, nawet jeśli przybijała już któraś minuta tego niespokojnego patrzenia po twarzach. A jeśli Fletcher przejąć inicjatywę chciał to... to w porządku też, jak najbardziej, wlókł się za nim, równo, miarowo, wydawało mu się, że pospiesznie, ale nogi ciągnęły się za sobą bez tej energii którą tak zawzięcie sobie wmawiał, wzrok nieprzytomnie przesuwał się po neonach, banerach i tych ludziach co bardziej podejrzanych też. Alejka po alejce, już nawet nie zastanawiał się który skręt, nie podważał też tego, które drzwi, tak samo jak ignorował to powietrze ciężkie i dym grzęznący gdzieś w gardle, płuca które zakuły jakby bardziej. Inicjatywę przejąć mu pozwolił. Cosmo szukał, wskakiwał na barowy stołek, a Key był blisko, żadnej bezczynności, bo on zaczepiał teraz kogoś stojącego niedaleko, niby niechętnie, bez celu, choć jasne było, wiedział i oni też wiedzieli, że szukał bardzo konkretnych ludzi. Nie pomogli, pogonili, ale to też nie był problem, bo Cosmo zaraz zabrał gdzie indziej, stamtąd wszystko było trochę jak migawki niewyraźne, zlało się w jeden, długi dźwięk, zdanie niespójne – kanapa, koszula, okulary, drink, jeden typ, drugi, spodnie beżowe, odległość bezpieczna, Cosmo. Blisko. Key cały czas w pobliżu, na krok ich nie odstąpił, niby nieprzytomny i taki wyrwany z kontekstu, a jakby wciąż bojowy, wciąż gotowy przyjaciela spod tych nieznanych, nieproszonych łap zabrać. Cośtam gadali, nie słyszał zbyt dobrze, dopiero kiedy spojrzenie obce zaczęło wiercić dziurę w twarzy, a potem przesunęło się po całej reszcie poczuł się w tą rozmowę zaangażowany, gotowy był cokolwiek z tego w ogóle próbować rozumieć. Krok albo dwa, chwiejne, dziwne, ale w ich stronę, śmiesznie, trochę jakby go do tablicy wywołali, jak w szkole. Edukacja ważna jest. Bardzo.
Osiemdziesiąt za was dwóch. Nie dotarło za bardzo – nie od razu przynajmniej, bo Key po prostu wpatrywał się w tą oświetloną czerwoną łuną twarz, bezmyślnie błądził wzrokiem od schowanych za wąskimi szkłami okularów oczu do trzymanego pomiędzy palcami blanta i z powrotem. Za Was dwóch, zrozumiał wreszcie, chyba dokładnie wraz z chwilą w której skrzyżowali te odrobinę zbite z pantałyku spojrzenia z Cosmo. Dwóch. Chwili się nie zastanawiał, a może powinien – nieważne, kiwnął głową bez namysłu, obojętnie już przecież. Tym razem naprawdę było. Tym razem Key nie wzdrygał się na myśl o obcych dłoniach, nie zapierał się przed cudzą bliskością, bo po co, bo dlaczego, bo to nie szkodzi zupełnie, a będą pieniądze z tego. Pieniądze i towar, towar i pieniądze, tyle mu po głowie chodziło właśnie – albo w to chciał wierzyć i to z uporem sobie powtarzał, całkiem skutecznie z resztą, bo zgłuszone boleśnie dudniącym basem myśli rzeczywiście coraz chętniej i żywiej przyklejały się do wizji efektów współpracy, a coraz mniej chętnie do tego, jak ona rzeczywiście miała i musiała wyglądać. To nie szkodzi zupełnie, ulubiona fraza i Key aż mimowolnie wzruszył ramionami, sam do siebie tak naprawdę, zwłaszcza, że ciało samo instynktownie wyrwało w stronę tej kanapy okupowanej przez ich dwójkę, miejsca dużo, absurdalnie dużo, skoro właściciel fantazyjnej koszuli w tani wzór jeszcze chwilę temu zajmował ją praktycznie sam, ale wcale z niego nie skorzystał. Śmiało i bez namysłu usiadł obok, wciąż wychylony lekko do przodu, z pełną premedytacją pozwalając udom zetknąć się blisko. Na potwierdzenie. Im obu teraz właśnie to wszystko potwierdzał – Cosmo że tak, na pewno, a Deanowi temu nieszczęsnemu, błyszczącym w świetle stroboskopów zębom, że oferta jest śmiertelnie poważna. I że warto, że te dwadzieścia dolców więcej nie zaboli, bo ta ręka zaraz nieostrożnie zupełnie znalazła sobie miejsce na jego udzie, teraz oficjalnie była ich dwójka – z obu stron, na samym skraju kanapy, spojrzenia zgodnie wbite w smagany czerwoną poświatą profil zamyślonej twarzy. Sto i idziemy, bliżej się przysunął. Bliżej przysunął i całkiem zignorował, że w głowie aż zakręciło się od mieszanki intensywnych woni tego odstawionego przed chwilą na stół alkoholu i dopalanego właśnie blanta. Co za różnica z resztą, skoro w głowie kręciło się zawsze, permanentnie, albo z głodu albo od tych wyrzutów sumienia nieznośnych – ale dziś nie miał ich wcale, dziś myśli układały się tylko w potrzeby i pomysły na to, jak je spełnić, świadomości nie męczyły żadne obce formy i może to lepiej, bo te myśli ciężkie i nieznośne były w ostatnich dniach chyba dużo bardziej wyczerpujące niż cała ta ciągnąca się dniami tułaczka z Waszyngtonu.
- Niech Wam będzie.
Co? Niech będzie, niech Wam będzie, zgodził się, dotąd zamglone spojrzenie oderwało się od mężczyzny i pomknęło pospiesznie w stronę Cosmo. Nawet nie zdążył zmierzyć tych zapadniętych policzków uważnie i poszukać jakiegoś zakrzywiającego ust wyrazu zadowolenia, triumfu ani nawet potwierdzenia, że rzeczywiście to robią, na pewno, bo te kolana deanowe rozsunęły się odrobinę zbyt szeroko i zbyt komfortowo gdy tak z cwanym wyrazem twarzy wychylał się w stronę Fletchera po ten bardzo niesubtelny pocałunek. I jakkolwiek mocno Keya nie brzydziło to, że sięgał po niego z taką niesmaczną pewnością, zupełnie jakby od początku przekonany był, że mu się to należy, że oni mu się należą, ani drgnął, nawet nie myśląc zabierać własnej dłoni z jego uda i... i chyba całkiem się tej obojętnej bezczynności woląc oddać, zbyt mocno przeciągnięty maratonem wyrzutów sumienia żeby tym razem zastanawiać się nad tym, czy na pewno powinien pozwalać przyjacielowi robić coś takiego. Nie powinien, powinien go stąd zabrać, wyciągnąć i powiedzieć że inaczej sobie poradzą, to Vegas przecież, moc możliwości. Ale to nieprawda, możliwości wiele nie było, a za sto dolców... za sto dolców dużo można było, zwłaszcza tutaj, bo tu może nie wszystko było inaczej, ale dużo, dużo rzeczy się różniło, tu więcej wygłodniałych spojrzeń i więcej zniszczenia, publika jakby szersza niż w Seattle. Więc ten głos rozsądku naprawdę trzeba było na bok zepchnąć, nie żeby on w głowie Keyvana odzywał się w ostatnich godzinach specjalnie często, bo naprawdę dosyć już miał. Więc... więc najważniejsze, że dwójka ich była. I on, Dean znaczy, on mu o tym przypomniał zaraz, bo to chyba miało być równo i sprawiedliwie, bo po ten swój pocałunek niby zasłużony wychylił się w jego kierunku, a Key musiał udawać, że od intensywnego smrodu jego męskich perfum nie robi mu się niedobrze i odwzajemnić ten potwornie zachłanny gest najlepiej jak tylko potrafił, z tyłu głowy wciąż mając postanowienie, że to będą role ich żyć, że będą przekonujący i nie dadzą pretekstu do żadnego ale. On nie da przynajmniej, Cosmo... Cosmo mógł, nadrobiłby za nich obu, cokolwiek już. Nieważne, że te usta leniwie odklejane od własnych i oddech okropny sprawiały, że wymiotować chciało mu się teraz trzy razy bardziej.
- Chwila. – Płaską dłonią przyciśniętą do materiału białej podkoszulki zatrzymał mężczyznę. Gdziekolwiek chciał ich zabrać, chwila. Spojrzenie znów rzucone pospiesznie w stronę Fletchera, zupełnie jakby niewerbalnie usiłował teraz spytać, czy myślał o tym samym. Albo czy myślał w ogóle, bo rozumiał, że ciężko – bo ten dym taki gęsty, powietrze ciężkie, a tępy ból głowy dotkliwy, rozumiał, że myśleć nie zawsze się dało. – Pieniądze najpierw – zarządził, usilnie starając się żeby ton nie był zbyt roszczeniowy ani niezadowolony, ale wiedząc, że zabrzmieć należy tak stanowczo jak tylko się dało. Nie podziałało i tak, bo prośbę, czy raczej zarządzenie, po raz kolejny spotkało się z gorzkim parsknięciem.
- Nie. Nie ma chuja.
- Pół. – Spojrzenie wciąż nieustępliwe i dłoń dużo bliżej paska.
- Nie.
Kurwa mać. Teraz Key całkiem nie wiedział, nie wiedział czy mu wolno brnąć w tą stanowczość i żądać dalej, bo potwiernie zmieszany (i przestraszony, przestraszony na pewno też) był na myśl o tym, że mógłby nimi niechcący zdeptać tą szansę na szybką stówę. Porównania nie miał – nie wiedział czy ta stówa za dwóch to dużo, nie wiedział czy w następnym klubie szczęście dopisze i ktoś złoży podobną ofertę. O ile o składaniu ofert można było mówić, bo jeśli robił to ktokolwiek to chyba oni przecież, oni się oferowali i oni targowali o cenę, która wcale chyba aż tak korzystna nie była. Ale Key nie wiedział przecież. Nie pomyślał, że ciała się nie wycenia, nie powinno znaczy się, tak powiedziałby... każdy, każdy by tak powiedział, ale teraz ta opinia sensu nie miała, ciało się wycenia i za ciało trzeba dostać chociaż połowę zanim cokolwiek, nie mogli mu przecież zaufać. Nie mogli, cwaniacki uśmiech, warkoczyki niewyględne i biała żonobijka, one nie budziły zaufania.
- Pół teraz. Reszta potem.
Wkopał ich czy nie? Bo ta twarz już jakby mniej uszczęśliwiona, okulary podsunięte do linii zaplecionych włosów, wreszcie mógł mu się realnie przyjrzeć i... i to chyba wcale nie była twarz kogoś, z kim chciałby negocjować, ale nie chciał się wycofać, teraz na pewno nie, więc siedział tak samo wpatrzony i nieruchomy, teraz spojrzeniem nie uciekając już nawet w stronę Cosmo. I ręki też nie zabrał, nie, zamiast tego kościste palce zahaczyły o najbliższą szlufkę spodni. Nie chciał się zastanawiać, czy to nie za daleko już – bo to w końcu może było nadużycie, może to niedobrze że siedzieli tak blisko, chociaż komunikaty teraz były sprzeczne, sprzeczne, bo przed chwilą chyba się podobało. Więc myślał chyba – zastanawiał się czy warto? Warto, no przecież, że warto, tą niezabraną ręką i bliskością która potwornie go brzydziła starał się o tym przekonać.
- Zaczekajcie tu - znikąd zarządził Dean, wstając przy tym z resztą szybkim, sprawnym ruchem. Na tyle szybkim, żeby zostawić Cosmo i Keya wiszących prawie w powietrzu, jednego karykaturalnie blisko drugiego, bo przecież ta przestrzeń pomiędzy nimi, to miejsce mężczyzny teraz puste – wcale nie było duże, a oni wcześniej przyciskali się do niego już z tą gryzącą desperacją.
Zaczekajcie. Zaczekają. No przecież, że zaczekają, a to moment dobry żeby spojrzeć teraz na Fletchera, świadomie i poważnie, bez tego sztucznego uśmiechu przyklejonego na twarzy. Ale najpierw wzrokiem odprowadził tego Deana nieszczęsnego do... do baru, tak, okej, w porządku, o coś pytał barmana, głową kiwał w ich kierunku, chyba nie zrezygnował wcale. On nie, ale oni mogli wciąż, Key właśnie zdał sobie sprawę. I nie chciał wcale, bo to już prawie pewniak był, pewniak jeśli się zgodzi zapłacić chociaż część przed, a oni potrzebowali tych pieniędzy, pilnie, bardzo, tak sobie tłumaczył to w końcu, ale... ale co z Cosmo, on to zaczął wszystko niby, on się nie bał tak robić, a Keyvan chyba podświadomie jeszcze trochę tak, ale nie mógł decydować bez pytania, nie? Bo Cosmo go chronił zawsze, więc on musiał jego chronić teraz.
- Cosmo. – To nie był półgłos, ale nieszczególnie dobrze się wybił ponad tą muzykę pomrukującą nieprzyjemnie, ale nieważne, wystarczyło chyba. Uwagi potrzebował, na chwilę przecież, a widział, że i Fletcher z uwagą śledził ich wspólną przepustkę do tego wyśnionego balu na miarę Las Vegas. Może nie wyśnionego, może kilka działek wizją aż tak piękną nie było, ale czegoś się trzeba było trzymać, celu jakiegoś, po coś to robili przecież. – Na pewno? – Bo sam nie wiedział w sumie już czy na pewno. Mógł, ale nie wiedział. Tym razem to on szukał na zmęczonej twarzy jakiegokolwiek potwierdzenia, zgody, a może przeciwnie właśnie – jakiegokolwiek zawahania, zwątpienia, czegokolwiek co dałoby do zrozumienia, że jeśli wyrywać się z tej zaduszonej, klejącej piwnicy, to teraz właśnie. Nie znalazł, zwątpienia ani zawahania znaczy, bo zgodę tak, kiwnięcie głową jakieś może, niezupełnie zarejestrował, zmęczony był już, tak strasznie zmęczony, ale wiedział: na pewno. A to wystarczy.
Więc na pewno, co do tego byli zgodni. I Dean też był zgodny, bo wrócił w końcu, zmierzył ich jeszcze jednym uważnym spojrzeniem, podejrzliwym może, jakby w tej prośbie o pieniądze spisek węszył. W końcu skinięcie głowy, mruknął coś, żeby zanim iść, a Keyowi już na ustach ułożyła się ponowna prośba o pieniądze, nie, nie prośba, na ustach ułożyło się takie całkiem bezceremonialne co z kasą?, ale on to podłapał chyba, wyczuł zniecierpliwienie i zerowe zaufanie, błysnął pięćdziesięciodolarówką przed twarzami. Przekonujące wystarczająco, więc podnieśli się, synchronicznie całkiem, on ruszył, oni za nim też, pewnie miejsca sobi... im, miejsca im szuka – a Key na oślep wyciągnął rękę w stronę Cosmo, poszukał ręki, ale trafił na szeleszczący materiał kurtki, cokolwiek, jakoś się musiał upewnić że nie zgubią się, nie rozdzielą. Dwóch ich było, dwóch miało być, to najważniejsze.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

+18

Cosmo. Na pewno?
Zdenerwowało go to chyba, to pytanie całkiem głupie. Tak, jakby mieli jeszcze jakikolwiek wybór - nie było wyboru. Cholernie nie było i Cosmo zaakceptował to na przełomie kilku sekund, kilku wymienionych z mężczyzną słów, tyle wystarczyło. Nie myśleć po prostu - albo nie, albo myśleć, ale nie o bzdurach, nie o byle czym, nie o tym, co mogło pójść nie tak. O celu myśleć, o tym, po co to wszystko tak naprawdę robili. Więc teraz się zirytował, bo ostatnio jakoś łatwiej przecież było zdenerwować go całkiem poważnie. Więc zmarszczył brwi po prostu, skinął głową gwałtownie. Tak, jasne, że tak, ja pierdolę, Key, jak nie chcesz, to idź, za pięćdziesiąt dolców też coś ogarniemy, pod samochód żaden nie wpadnij tylko, bo na trumnę nie star… Dobra, już. Dłoń przesunęła się nerwowo wzdłuż twarzy, oczy powróciły do sylwetki faceta krzątającego się przy barze. Posmak jego alkoholowych ust utrzymywał się na wargach, piekł, przeżerał chyba, ale to nic. Przyzwyczajaj się.
W końcu wrócił - Dean wrócił, machnął im przed twarzami banknotem, wstali. Cosmo poczuł, jak kręci mu się w głowie bardziej jakoś, mocniej. To nic, podparł się o oparcie sofy, a potem dalej ruszył, nie tak szybko jak mężczyzna, ale przed oczami wciąż mając jego plecy. Nie zwrócił nawet uwagi na rękę Keya, uczepioną gdzieś o krawędź jego kurtki. Przeszli przez jakiś próg i Cosmo ledwo udało się przytrzymać ciężkie, czarne drzwi, bo zgniotłyby ich przecież - na pewno. Dalej na dół, więcej stopni trochę. Jakiś zakręt. Rozejrzał się uważnie: na ścianach wisiały dość ordynarne plakaty, zdarta w niektórych miejscach tapeta w kolorze startej czerwieni, skrzypiące odrobinę pod nogami panele. Światło tak samo beznadziejnie, jeśli nie gorsze - bolały go oczy i głowa, ale szybkie spojrzenie na twarz Keya jakoś otrzeźwić go musiało na moment. Nie zrobisz tego już nigdy, obiecuję. Obiecał. Czemu nawalił tak szybko? To straszne. Obiecał przecież. To nic, ludzie kłamią, ludzie łamią obietnice ciągle. Ale nie przyjaciele, prawda? A jednak razem tu byli, jednak Cosmo wciągnął go w to tak okrutnie, szarpnięciem za ramię jakby, jednak nie powiedział Deanowi, że nie, że tylko on pójdzie, nie zrobił żadnej z tylu rzeczy, które przychodziły mu teraz hurtem do głowy, kiedy spojrzenie zaczepiało nieśmiało o policzek Keya. Nie zrobił, bo… bo czemu? Pytał go czy na pewno, mógł powiedzieć, że on nie musi, bo Key się bał przecież i Cosmo wiedział to dobrze, i widział dokładnie. I on też się bał pewnie - pewnie tak, ale wiedział, że nie pokazuje się takich rzeczy, bo tacy goście wykorzystywać to lubią; to, że się boisz. Nie bój się, Key, razem tu jesteśmy. A jednak nie potrafił go nawet za tę rękę chwycić, nawet ścisnąć pokrzepiająco za palce, uśmiechnąć się nawet, nic. Szedł tylko, próbując nie udusić się w tym ciasnym korytarzu, którym szli wieczność chyba.
- Zapamiętuj drogę - mruknął tylko, nachylając się przypadkowo niby nad jego uchem. Na wszelki wypadek. Na wszelki wypadek wszystko, bo nie mieli niczego więcej ponad swoje mdłe i mgliste domysły, pewnie tak błędne, spaczone, wykolejone nieznośnie, ale trzymać się ich trzeba było. Nie kurczowo, ale pozwolić im odlecieć gdzieś od siebie wydawało się tak niebezpiecznym, jak odpłynąć w nie zupełnie, bez stawiania więcej ciężkich kroków na skrzypiących panelach. Tak więc nie dało się całkowicie odsunąć myśli o tym, że równie dobrze mogą z niczym wyjść, nawet jeśli faktycznie dostaną połowę teraz, bo banknoty tak łatwo było wydrzeć z tych wątłych, pozbawionych siły dłoni, tak łatwo było uderzyć w twarz, pchnąć na ścianę, wyciągnąć wszystko z kieszeni, tak łatwo było zostawić ich tutaj bez niczego albo wystawić wypranych z resztek godności za drzwi, tak łatwo to wszystko. I myśli o tym, że tacy właśnie byli teraz - tak łatwi zapalała wszystkie czerwone lampki, bo to nie mogło być rozsądnE, a rozsądny taki byłeś, Cosmo. Już nie, już nie był wcale, choć tak, drogę zapamiętywał, drogę należało pamiętać i należało pamiętać też, którego klucza z pobrzdękującego pliku użyje Dean, żeby któreś drzwi otworzyć wreszcie - pierwsze może, a może ostatnie, na tym nie potrafił już się skupić.
Spojrzenie zbyt ciasno wbijało się w dłoń przekręcającą klucz w zamku, aż w końcu drzwi ustąpiły i mężczyzna uchylił je przed nimi, bez słowa sugerując, że pierwsi powinni wejść. Cosmo nie uważał tego za dobry pomysł, ale zrobił to i tak, wsłuchując się zbyt dokładnie w dźwięk wysuwanego z zamka klucza, a potem metalowe brzdęknięcie, kiedy Dean odkładał przedmiot na jakiś blat. Tuż przy wejściu blat - jakiś. Teraz dopiero światło zapalił - jakąś jedną nędzną lampkę, która właśnie tam stała, na tym blacie, który okazał się komodą. Poza tym pomieszczenie było całkiem nieduże, oklejone całkiem nieklimatyczną, zieloną tapetą, ze śladami wilgoci albo grzybu gdzieś w górnych rogach, tuż przy suficie. Po środku łóżko z podobnie kiczowatą narzutą, nie było okien - jasne, że nie, bo pod ziemią byli przecież. I nic więcej - linoleum na podłodze, jakiś nieduży dywan gdzieś pomiędzy wejściem, a łóżkiem. Tutaj było mniej duszno, a tytoniowy dym nie szczypał w oczy, ustępując miejsca zatęchłemu zapachowi piwnicy.
- Pięćdziesiąt. - Musiał się odwrócić, żeby zobaczyć, jak Dean wciska w rękę Keya banknot. - Tylko dlatego, że po angielsku umiesz mówić, ciapaku - wredny uśmiech, otwarta dłoń poklepująca w jakimś paskudnie spoufalającym geście policzek Khayyama. Cosmo znowu musiał zachwiać się niebezpiecznie, bo nie można tak, nie wolno, ogólnie tak nie wolno, a do Keya… do Keya tym bardziej nie wolno i odezwał się prawie, prawie się zapomniał, bo ta iskra waleczna zagubiona po drodze jakiś czas temu teraz musiała zapłonąć gorąco i zacząć powoli wypalać mu wnętrzności, kiedy powstrzymał cisnące się na usta słowa mocnym przygryzieniem wewnętrznej strony policzka.
Ale nie mogli stać tak przecież - wiedział o tym i wiedział, że choć te słowa wybrzmiały okrutnie, trzeba było zrobić, co należało, tak? Szybki krok na przód więc, więc dłonie zsuwające z ramion koszulę Deana, mocny pocałunek, który musiał odebrać, spojrzeniem uciekając gdzieś do twarzy Keya i… i poczuł wtedy, że nie, nienienie, nie może kazać mu robić tego znowu, przez swoją zachłanność tylko, nie wolno było, tak jak Deanowi nie wolno było tamtego słowa mówić, to nie tak wszystko. I na moment w tym spojrzeniu uciekającym tak bardzo od twarzy mężczyzny, który ciągnął go za kurtkę uparcie, jakaś doza zwątpienia musiała się pojawić - doza, której nie chciał bardzo, nie chciał, żeby Key widział, ale nie potrafił zablokować już teraz. Kurtka na ziemi, w porząd… co z plecakiem? Gdzie był plecak? W jakimś nagłym zrywie zdenerwowania bezmyślnie musiał oderwać się od jego ust, odwrócić gwałtownie, obejrzeć za siebie, o podłogę spojrzeniem zaczepić. Nie było. Nie było, nie było, nie było. Keya plecak był - na podłogę upadł też i sweter za nim zaraz, bo widocznie Dean czekać nie miał zamiaru. Zostaw, kurwa, zostaw go. Nieważny ten plecak, bo nic tam nie było i tak, a tutaj, teraz, był jeszcze Key do uratowania. Key, którego teraz po prostu pociągnąć za ramię musiał, odciągnąć od mężczyzny, zająć jego miejsce szybko, pozwolić tym dłoniom obcym koszulkę też z siebie zdjąć.
- Lubisz się obżerać chyba, co? - prosto w usta wymamrotane (czy to sarkazm? nie, nie sarkazm, złośliwość zwykła, prawda przecież, wszystko prawda), kiedy oczy mężczyzny wbijały wzrok w to ciało paskudne, odsłonięte teraz na widok, a Cosmo poczuł, że znowu w głowie mu się kręci, że słabo się robi - może to dobrze, że dłonie Deana zaraz na ramionach się zacisnęły, że pociągnęły za sobą do łóżka, że napieraniem nakazały do klęczków opaść na podłogę, kiedy mężczyzna siadał na brzegu materaca. Palce drżące za mocno zaraz pomknęły do guzika, pociągnęły za krawędź spodni, a Dean musiał biodra unieść, żeby Cosmo mógł poprowadzić je z bielizną na sam dół, do stóp zsunąć. Kiedy to robił, palce natrafiły na coś twardego - portfel? Tak, zarys portfelu w tylnej kieszeni. Gdzie był Key? Bezmyślnie jakoś całkiem, wysunął znalezisko ostrożnie z opuszczonych już spodni mężczyzny, żeby wsunąć pod łóżko zaraz, popchnąć po podłodze odrobinę, szukając wzroku Keya. Widział, nie widział? Nie wiedział, bo palce Deana zacisnęły się na włosach nagle, pociągnęły, zmusiły do odwrócenia twarzy w jego stronę.
- Na mnie patrz. - Okej, dobrze, jasne. Key, portfel pod łóżkiem, włóż do kieszeni, weź, musiałeś widzieć to przecież, tak? - Rusz się też tu, co? - Kurwa mać, Dean, z o s t a w go. Ale okej, dobrze, już. Uwagę odwrócić, niech Key portfel schowa do kieszeni. Swojej albo jego, albo którejkolwiek, bo to mądry chłopak przecież, tak? Bo wymyśli coś. Więc Cosmo tylko wciągnął nosem powietrze, wargi rozchyliły się w końcu i objąć go ustami musiał - szybko, starając się nie myśleć o tym wcale, bo to półśrodek tylko, tak? A teraz, skoro mieli portfel… coraz głupsze pomysły, których łapał się mocno, żeby nie skupiać się na tym momencie za bardzo, żeby ten odruch wymiotny blokować jakoś, dłonie jakoś odruchowo ułożyły się na udach mężczyzny, ale zaraz poczuł jak palce Deana ściskają jego lewy nadgarstek. Rana, krew. Ślady. Zapomniał, zapomniał już zupełnie. - Paskudne. - Wiem, kurwa, zamknij się. Facet puścił tę rękę, która opadła gdzieś na dół, wzdłuż ciała, to nieważne. Tak więc Cosmo zsunął też drugą dłoń, zaczepiając niechcący o te spodnie mężczyzny, do kostek spuszczone. Spojrzenie znowu tam sięgło, ku dołowi, kolejny pomysł szybki, impuls krótki. Sznurówki. Dłoń mężczyzny ułożyła się na potylicy Fletchera, docisnęła bardziej. Paskudne, ale Cosmo słyszał, jaki ciężki miał oddech, jak rozluźnia się chyba, jak cału… całuje? Keya całuje? Musiał znowu spojrzeć, choć skupiony miał być na wiązaniu tych supełków, choć obiecał sobie, że patrzeć wcale nie będzie. Keya całuje. A co z portfelem? Wypukły kształt odznaczający się w tylnej kieszeni spodni Khayyana. To musi być on, prawda? Kolejne pociągnięcie za włosy - mocniejsze teraz trochę, teraz w tył, skrzyżowane spojrzenia.
- Do dupy. Teraz ty - rozkaz krótki, ale to nic, bo Cosmo już wiedział, że wcale nie teraz ty. Tę wiadomość próbował przekazać Keyowi w spojrzeniu. Wcale nie teraz ty, ale zejdź z tego łóżka, ale podejdź tu, no dalej.
Serce musiało walić nagle za szybko, za mocno, za bardzo, bo przecież upaść teraz mogło… wszystko, wszystko, a nie Dean tylko, kiedy Fletcher stanął na nogi i pociągnął za nadgarstek stającego wreszcie przy sobie Keya, i w tym zrywie gwałtownym pochwycił tylko koszulkę i plecak Khayyana, i Key chyba sweter swój - nieważne całkiem. Huk uderzającego o podłogę ciała gościa, który dał się nabrać właśnie na kawał z podstawówki rozbrzmiewał w uszach, kiedy Cosmo pospiesznie chwytał za klucze, kiedy popychał Keya przed sobą. Wbijał spojrzenie w mężczyznę, rozplątującego w furri sznurówki, podciągającego spodnie, wijącego się po podłodze jak padalec jakiś, kiedy drżącymi palcami wybierał odpowiedni klucz, żeby dostrzec jeszcze, jak Dean wyciąga pistolet (s k ą d ? czy Key to zauważył?), odbezpiecza go i…
Strzela? Zdążył te drzwi zatrzasnąć, zamek przekręcić, Keya popchnąć szybko dalej, przed siebie i uskoczyć przed tą kulą, przebijającą się przez drzwi. Szybko wepchnął mu w ręce jego plecak, licząc na to, że sweter zdążył już ubrać, a potem sam złapał za koszulkę i decydując, że absolutnie nie mają czasu, żeby stać tutaj i czekać, aż w jakiś sposób Dean sobie te drzwi otworzy, pociągnął go za sobą znowu i w jakimś koślawym biegu zaczęli pokonywać ten korytarz, podczas gdy Cosmo ubierał tę pieprzoną koszulkę chociaż, bo kurtka… tak, kurtka tam została właśnie, ja pierdolę. To nic, to nic - teraz, kiedy biegli, okazało się, że ten pokój wcale tak daleko nie był, że już zaraz były te ordynarne plakaty i te ciężkie drzwi, które chwilę temu zgniotły ich prawie. Otworzenie ich teraz było łatwiejsze jakieś - adrenalina? Chyba, bo na pewno nie siła, bo zmęczony był potwornie; zmęczeni byli, bo sił nawet nie miał na to, żeby zastanawiać się nad tym, co zrobił przed chwilą, na co ich naraził, że prawie znowu pozwolił Keya skrzywdzić, że emocji dużo tak nagle, ale przy tym kości wciąż bolące uparcie, wciąż oddech płytki, wciąż mdłości ciążące na żołądku.
Nie wiedział czy wychodząc na salę klubową powinni biec szybciej, czy zwolnić całkowicie, żeby nie wzbudzać podejrzeń, więc w końcu pozostali w tempie podobnym jak do tej pory, pospiesznym, nieregularnym, bo czuł, że płuca już nie dają rady, to te papierosy, ale nikt nie zwrócił uwagi najmniejszej - barman jedynie omiótł ich niewzruszonym spojrzeniem. Przyspieszyli, gdy do wyjścia było już blisko bardzo, gdy pomarańczowe światło lampy przebijało przez szybę w drzwiach: kilka stopni i koniec tego zaduchu, i chłodne powietrze letniej nocy, i papierosowego odoru dość, i zwymiotować musiał, więc zwymiotował znowu wprost pod swoje nogi - ta odrobina alkoholu, żółć, dużo żółci, nieważne. Szybko wszystko, szybko dłoń zaciskająca się znowu na ramieniu Keya, znowu ciągnąca, chodź, jak najdalej stąd, szybko. A potem portfel musieli sprawdzić, tak? To ważne, cholernie ważne. Na ile mogli liczyć?

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

+18

Zapamiętuj drogę zabrzmiało tak upiornie, niewłaściwie i... i brudno w zasadzie też, wszystko w tym zdaniu krótkim i wymownym, rzuconym przelotnie i cicho, było nie tak. Tak samo jak na jego dźwięk wszystko w Keyu zabłagało o odwrót, ale tą myśl, podobnie jak każdą inną na przestrzeni ostatnich kilku dni, zdecydowanym ruchem odsunął, zepchnął na bok. Energii szkoda. Cennej energii i skupienia, które wykorzystać musiał teraz na zapamiętywanie drogi właśnie, w głowie obsesyjnie odtwarzając po kilka razy każdy zakręt, czujnym spojrzeniem usiłując wyłapać każdy plakat, każdą dziurę w odchodzącej tapecie, bo każdy szczegół mógł się im w razie nieszczęścia przydać jako punkt odniesienia, pomóc wydostać stąd chyba. Droga wcale nie musiała być długa żeby wydawać się nieprzystępna i trudna, to to światło przydymione, to powietrze ciężkie i muzyka stłumiona. W końcu przekręcony w zamku klucz, wyczekujące spojrzenie Deana. Key wchodzić do środka nie chciał, wcale nie, ani pierwszy ani ostatni, ale wszystko naprawdę nieważne bo trzeba było, razem w tym byli i to przecież miało być najważniejsze. Dlatego w całkowitej ciszy dotrzymywał kroku Fletcherowi, dlatego wślizgnął się do środka, odłożył plecak i usilnie próbował się nie rozglądać, zupełnie jakby łudził się, że im mniej z tego wszystkiego zapamięta, z tej okropnej scenerii i z ogółu sytuacji też, tym lepiej i łatwiej będzie więcej już o niej nie myśleć.
Palce wyciągnięte nieostrożnie w stronę banknotu, zabrał go z tej dłoni pospiesznie, zachłannie jakby, zupełnie jakby z obawy, że te marne kilka sekund zawahania będzie dla Deana szansą na zmianę zdania. Nie chciał się cofnąć, skrzywić też nie, ale twarz o te centymetry odsunęła się całkiem mimowolnie, instynktownie wręcz, tak samo jak instynktownie zmrużyły się oczy w chwilowym przerażeniu a Key wzdrygnął cały, obronna reakcja ciała na ten spoufalający gest. Spoufalający, no właśnie, na chuj panikujesz? nic złego, nic złego przecież, ale ten oddech jeszcze chwilę grzązł w krtani, a mięśnie jeszcze chwile nie odpuściły, bo jednak nie potrafił, nie potrafił się nie spiąć wcale i nie potrafił udawać, że ten odruch to w ogóle pod kontrolą, że to wszystko to kłopot żaden i że rzeczywiście aż tak łatwo przekonać się, że nic złego. A złego, bo ten zwrot, to głupie ciapaku, tym gorsze to wszystko i tym trudniej było myśli w niewłaściwym kierunku pokierowane zatrzymać. Dosyć już, nieważne, pospiesznie tylko odwrócił spojrzenie i zignorował ten krótki, nieprzyjemny śmiech który był jedyną reakcją na cały ten mimowolny mechanizm obrony, na banknocie się skupił – chwilę przyglądał, obrócił między drżącymi palcami raz czy dwa i wcisnął gdzieś do kieszeni spodni, bezpiecznie, upewnił się, że nie wypadnie, bo to najcenniejsze i najważniejsze teraz. Chwila bierności, jeszcze wciąż wbrew woli zaniepokojony i wciąż myślami starając się już tylko przy bezpieczeństwie banknotu być, kątem oka dostrzeżony Cosmo nagle tak blisko, wszystko złe w tym widoku i żołądek znów ścisnął się boleśnie. Nie chciał widzieć tego, nie, inaczej, nie chciał żeby to się działo naprawdę, i jego przecież to sumienie rozbolało na samą myśl że w ogóle mu na to pozwalał, ale przerażony był, to po pierwsze, zdesperowany z resztą też, a Fletcher taki zdecydowany i sfrustrowany kiwał głową na znak że tak, Boże, na pewno przecież, więc... więc w zasadzie tylko trzymać się blisko tamtej dwójki mógł, próbować wkręcić sobie, że może jeśli pomoże, jeśli tego Cosmo jakoś w tym wszystkim wyręczy to zło będzie mniejsze, efekty gorsze. Nawet jeśli nie, nawet jeśli te łapy brudne i koszulę śmierdzącą niedrogim alkoholem i równie niedrogą wodą kolońską pamiętać będą oboje już zawsze, w dodatku z tej perspektywy wyjątkowo niefortunnej, nieważne zupełnie, co się zaraz stanie albo nie. Key się tylko zastanawiał, czy te spojrzenia Fletchera, krzyżowali je w półmroku ciasnego pomieszczenia okazjonalne, czy one rzeczywiście niosły to zawahanie, czy tylko je tam sobie dopowiadał. Zawahanie, zwątpienie – możliwe? Chyba możliwe, albo coś innego myśli na chwilę zajmowało, odwracał się, ale to nie szkodzi, nie szkodzi wcale. Bo chwili się nawet nie zastanawiał przed zajęciem jego miejsca, jakby w strachu jakimś, lęku intensywnym że za tą przerwę nagłą i chwilową Dean się wkurwi i... i w sumie to nie wiedział co, ale przecież wszystko się mogło stać. Tutaj byli już we trójkę tylko, żadnych świadków, nikt ich nie obroni, więc te powody do złości niepotrzebne i niechciane – dlatego dał się pociągnąć do siebie, zignorował te ręce, jedną bezpardonowo sunącą po udzie, drugą równie pewnie przeciągającą przez głowę sweter. Już nawet nie znalazł czasu i energii na powtarzanie sobie, że one tam nie wadzą, bo nie potrafił o tym pomyśleć, nie kiedy Cosmo znów odpychał na bok i brał to na siebie. A jeśli cokolwiek mógł zrobić, to chyba tylko tego bacznego spojrzenia z niego nie spuszczać, nie zastygać w miejscu też, bo jakoś instynktownie we wszystkim mu wtórował, w tych krokach nierównych w stronę łóżka i w klęknięciu w końcu też, choć dalej był, kawałek, trochę bezczynny. Chyba tylko dlatego zauważył – coś po podłodze sunącego i to spojrzenie wymowne. Więcej nie było mu trzeba, wiedział, rozumiał i z tej chwili wolności od lepkich palców Deana skorzystał po to, żeby tym pospiesznym ruchem zgarnąć to z podłogi, dopiero z momentem wsuwania zdobyczy do kieszeni własnych spodni uświadamiając sobie czym to coś było. Portfel. Genialne, kurwa, Cosmo, w zasadzie to moglibyśmy już...
- Rusz się też tu, co? – Rzucone tym poddenerwowanym już tonem akurat kiedy keyowa dłoń usiłowała dyskretnie schować portfel. Rusz się, wyboru nie miał, więc ruszył – bez pośpiechu zbędnego, chyba próbował czas sobie kupić, bo jednak myślał, myślał przecież co zrobić żeby Cosmo wcale robić tych okropieństw nie musiał. Tyle tylko, że za późno chyba już, ale to nic, nic, przez głowę nadal przemykały jakieś pomysły, całkiem losowe, pozbawione większego sensu, Key po prostu potrzebował się któregokolwiek z nich złapać bo z tej pozycji naiwnie chciał wierzyć, że skoro ten ciężki portfel już bezpieczny w tylnej kieszeni, to naprawdę jest szansa żeby jakoś tego wszystkiego uniknąć. Nic mu z tego, bo póki co pomysłów nie miał, tylko te ręce Deana znów na własnym ciele gdy ten tylko stracił zainteresowanie Fletcherem i jego ręką, którą Key z resztą też obrzucił niespokojnym spojrzeniem, widział to wcześniej? Czy to akurat teraz, w tym świetle i okolicznościach ta rana się wydawała taka przerażająca, bardziej niepokojąca niż paskudna, czy było aż tak źle naprawdę? Przecież nie miał czasu się zastanowić, bo nieostrożne dłonie wcale nie zechciały zatrzymać się w jednym, zamiast temu piekące ślady i obrzydliwą lepkość woląc zostawić wszędzie. Pocałunek kolejny – nie szkodzi, Key znów spróbował mocniej, bardziej, jakby w desperackich próbach zadowolenia mężczyzny, z cichą nadzieją, że wystarczy żeby Cosmo zaraz przestać mógł, Boże, on dalej klęczał tam, zabierzcie go stąd, on tak nie powinien, on... Ale skupić się nie mógł, nawet myślami do Fletchera po raz setny w ciągu tych kilku minut wrócić, bo nie dość, że w odpowiedzi na tą pewność i zaczepność tylko ta boleśnie przygryziona przez Deana warga, to jeszcze dłoń nagle za materiałem spodni i bielizny. W reakcji mógł tylko łapczywie i ze świszczącym gwałtownością trudem złapać powietrze, dysponując na to zaledwie tymi kilkoma nędznymi sekundami które oferowała krótka przerwa pomiędzy wymienianymi pocałunkami. Wytrzyma, wytrzyma to. Nie chciał już, ale musiał wytrzymać, nawet jeśli wszystko o odwrót wołało – dla Cosmo trzeba było wytrzymać. – Do dupy. Teraz ty. – I to też był gotowy dla Cosmo wytrzymać, dał się tej dłoni zacisnąć boleśnie na własnym ramieniu i mocno odepchnąć, ale... ale akurat skrzyżowali spojrzenia, w niemrawym świetle z oprzytomniałej nagle twarzy udało się wyłapać. Coś. Komunikat – niejasny zupełnie, ale wystarczyło, musiało wystarczyć. W tym momencie mogli sobie dziękować za te długie godziny bezczynnego zalegania ciało w ciało w ciszy i za rozumienie się bez słów, opanowane może i nie do perfekcji, ale dostatecznie dobrze, no i za zaufanie wzajemne, bo Key wiedział że to spojrzenie znaczy coś i wiedział, że za Cosmo poszedłby wszędzie, w ogień też, jeśli trzeba by było. Bijące nierównym rytmem serce przyspieszyło, jakby wtórując pulsowi Fletchera, a potem wszystko było już odrobinę niewyraźne.
Po raz kolejny ze ślepym wręcz zaufaniem potraktował więc tą impulsywną, niezupełnie jeszcze jasną decyzją, szczęśliwie pod wpływem tego stanowczego szarpnięcia błyskawicznie opuszczając dotychczasowy stan głuchego otumanienia i chociaż na te kilka niedługich chwil odzyskując jasność umysłu która pozwoliła mu nie tylko podchwycić ten pomysł, to jest zerwać się na równe nogi i rzeczywiście ruszyć bezmyślnie w stronę drzwi, ale i po drodze pospiesznie zgarnąć własny sweter. Strasznie to wszystko było niewyraźne, dyktowane przede wszystkim strachem i niepokojem które teraz oprócz tępego obijania się o czaszkę pozwalały tym nogom w ogóle współpracować, pospiesznie nieść ciało w stronę korytarza, podczas gdy dotąd wyciszony spychanymi na bok wyrzutami umysł rzeczywiście pracował na najwyższych obrotach, drogę odtwarzał – zapamiętał, zrobił jak Cosmo prosił. Huk – kurwakurwakurwa, wystrzał? Nie widział, nie spodziewał się, zwłaszcza popchnięty przez Fletchera do przodu tak nagle i niespodziewanie, więc głowa zaraz odwróciła się w jego kierunku, sprintujące dotąd serce zatrzymało się na moment, Key też stanął, głupi impuls, co poradzić. Ale Cosmo chyba jednak w jednym kawałku, bo za rękaw ciągnął – nawet nie pamiętał w którym momencie na oślep ubrał ten sweter, teraz popodwijany i zagięty pośpiechem. Ruszyli znów, trasa odtworzona z pamięci i umysł realnie jasny pierwszy raz od długich dni, nawet jeśli od tych gwałtownie nabieranych oddechów i pędzących serc musiało zrobić się mocno niedobrze. Key się zastanawiał, czy Dean już ściga, czy będzie z tego problem, przez myśl przemknęli też wszyscy ci ludzie których trzeba będzie minąć, ktoś się zorientuje? Zatrzyma ich? Może powinni zwolnić, ustalić coś, ale nie, chwila, wtedy on się na pewno z tej ziemi podniesie, wyplącze z supłów sznurówek, tak?
Więc czasu nie było, zupełnie nie, przez salę przemknęli niezupełnie szybko, bo rzeczywiście, sił już nie było. I powietrza też nie, bo płuca piekły teraz żywym ogniem, gardło potwornie bolało, a przecież zacisnęło się tym mocniej i tym boleśniej dokładnie wraz z chwilą, w której jakimś chaotycznym ruchem wypadli na dwór. Wieczorny chłód i kolejny silny zawrót głowy, przed oczami na kilka sekund zamigały setki obcych kolorów, więc instynktownie przytknął rękę do brudnej ściany tego obskurnego budynku, zakaszlał głucho. Wszystko tak szybko, przeraźliwie szybko, bo widok alejki wciąż nie wrócił na miejsce i wciąż zalany był dziwaczną nieregularnością, ale znów, Cosmo ciągnął do przodu, poganiał, a Key ufał przecież ślepo i wiedział, że skoro Cosmo tak mówi to tak właśnie trzeba. Trzeba, szybko – ale teraz nie biegli już, tylko szli szybko, znów nieregularni i znów wybici z rytmu własną podupadającą kondycją, która przecież nie powinna była ich dziwić, nie po tym, co nieprzerwanie fundowali wyniszczonym organizmom przez ostatni tydzień. Teraz to jego wściekłą, spienioną falą zalało poczucie obowiązku wobec przyjaciela, więc w jakimś dyktowanym potrzebą sprawiedliwości odruchu przyspieszył, wyprzedził nieznacznie i pomiędzy tymi uliczkami manewrował, prowadził. W stronę głównej ulicy może, tak, tam właśnie, bo tam ludzi przecież tyle, tak strasznie łatwo zgubić dwójkę takich zwyczajnych dzieciaków, na pewno... Więc kilka zakrętów, zatłoczony chodnik i kolejny uskok w bok, trochę dalej, bo przecież uciekać nie mogli wieczność, a Key czuł już, że i jemu jest strasznie niedobrze i że on kolejnej minuty nie wytrzyma już, absolutnie. Nie było już żadnego rękawa kurtki za który mógłby ciągnąć, z resztą, po pospiesznej ucieczce nie zostało już żadnej energii do zmarnowania na te zbędne gesty, ale w końcu odbili gdzieś, gdzie było odrobinę ciszej, prowadził na oślep za najbliższą klatkę schodową jakiegoś zapyziałego baru który reklamował się największym wewnętrznym torem do minigolfa w okolicy. Może tak daleko od tych tłumów nie było, może wciąż ktoś mógłby ich zauważyć gdyby tylko zechciał, ale chuj, Key nie miał już siły – bo znów płaską dłonią musiał podeprzeć się o ścianę, zgiąć w pół i chwilę zastanawiać się, czy z kolejnym głuchym odkaszlnięciem ciała nie opuszczą wnętrzności. A potem można było się tylko osunąć na ziemię, skorzystać z tego, że przycupnięci za tą klatką rzeczywiście już nie rzucali się w oczy, może pociągnąć za sobą Cosmo w dół o ile sam nie poszedł po rozum do głowy i nie usiadł. Bo nawet jeśli iść powinni, to nie tak, nie tacy zdyszani, słabi i rozpędzeni, w Vegas może i dużo wariatów, dużo nark... dużo ludzi takich jak oni, tak, ale podejrzeń lepiej przecież nie budzić. Z resztą, ten portfel w tylnej kieszeni ciekawił zbyt mocno żeby zapomnieć o nim na jeszcze dłużej, więc tylko po tej krótkiej chwili odpoczynku, dokładnie z chwilą, w której branie kolejnych oddechów przestało być aż tak trudne i niekomfortowe, Key drżącą dłonią wyciągnął go z kieszeni i nieprzytomnym spojrzeniem zaczął mierzyć zawartość, wcześniej rękę wyciągając tak, aby i Fletcher mógł się jej przyjrzeć.
Karty – może płatnicze, może stałego klienta do Waffle House, w to akurat nie mógł mieć bardziej wyjebane przecież. Karty były im tu niepotrzebne i niechciane, dobrze, że nie było ich wcale aż tak wiele, bo Key nie musiał się wysilać, intensywnie omijać ich wzrokiem, nie błyskały kolorami z każdego zakątka tego portfela nieszczęsnego. Banknoty – były. Zanim w ogóle zdążył ich obecność zrozumieć i przetworzyć, szczupłe palce Cosmo już wyrywały się w ich kierunku, więc pozwolił, ufnie śledząc jego dłonie.
- I-ile? – Pierwsze słowo od dawna, wyrzucone ze słyszalnym trudem praktycznie na jakimś całkowitym bezdechu; głos zabrzmiał pusto, obco i chrapliwie, nieprzyjemnie, a Keyowi szybko przemknęło przez myśl, że sam by tego głosu nie poznał. Najwyraźniej zmieniało się więcej niż im się wydawało – już nie tylko ciało, z dnia na dzień dziwniejsze i bardziej bezkształtne, nie tylko myśli, teraz coraz częściej wracające do rzeczy o których przecież nie zawsze chciał myśleć, ale teraz nawet głos, nawet to, drobnostka głupia, ale... dziwne to było. Nieważne. Ile, no szybciej, powiedz. Powiedz i popatrz Ty, bo ja nic już nie wiem, nie pamiętam, nie wiem co się stało właśnie. Czekał. Ze wzrokiem utkwionym we Fletcherze, bo cała reszta zupełnie go nie interesowała, zupełnie nieistotne, co jeszcze ten portfel mógł kryć – bo nie działkę, to Key sprawdził od razu, odruchowo wręcz i naiwnie potwornie, czemu w ogóle pomyślał, że mógłby coś takiego tam znaleźć? Skuna może, trochę zioła, to już prędzej. Zaraz przypomniał sobie o pięćdziesiątce wciśniętej głęboko w tą drugą kieszeń, wyciągnął, rozprostował ten pomięty banknot, cały czas usilnie starając się zapomnieć o tym, co się właśnie stało, ale nie mógł, bo w głowie ta świadomość siedziała zbyt głęboko, zbyt boleśnie się wbijało to wszystko w sumienie. Czemu w ogóle pozwolił Cosmo, czemu nie wymyślili jakiegoś innego sposobu? Nieważne. Zmięty banknot wyciągnięty w jego kierunku. Do kompletu. – I......i to. Dolicz. Ile? Nieważne, że pewnie też mówić nie możesz, że też się zaraz zrzygasz znów, ile, powiedz ile, Boże, ile pieniędzy i ile z tego będzie? Tu tanio musi być, Cosmo, szybko powiedz, i l e?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Przede wszystkim było chyba obrzydzenie - rzecz, do której zdążył przywyknąć i przywrzeć szczelnie przez ostatnie tygodnie, oswajając się przesadnie z tym uczuciem od miesięcy się ciągnącym, a gdyby sięgnął pamięcią jeszcze dalej, to może doszedłby do wniosku, że nawet od lat. Bo zawsze brzydził się czegoś w sobie przecież. W Grotto jeszcze brzydził się ojca zarzynającego chorego cielaka, bo zarazi inne i padną. A co, gdybym ja też był chory? - Nie jesteś chory. To nie była odpowiedź, ale nie dopytywał, choć czuł przecież, że jest i tę odrazę najgorętszą, bo dziecięcą przecież, nieokiełznaną zupełnie, która odbijała się hucznie od tafli lustra, w oczach ojca, w oczach cielaka tamtego, w rodzeństwa oczach. Bo oni wiedzieli wszyscy, więc oprócz obrzydzenia był też wstyd.
Teraz wszystkimi był Key, który wiedział. Wiedział, ale jednocześnie zdawać by się mogło, że jest mu równy całkiem i tylko po przyjrzeniu się widać te drobne różnice; to, że Cosmo dłużej nienawidzi, że obojętność większą ma w sobie, że zatoczenie się lekkie, krótka fala wymiotów i tyle - i nie wiedział nawet czy to wyczerpany organizm reaguje tak na stres, czy faktycznie tak duże zniesmaczenie odzywa się gdzieś z tyłu głowy. Czy na pewno tak właśnie wyglądało przyzwyczajenie do permanentnego obrzydzenia? Nie wiedział, bo za mocno kręciło mu się w głowie od tego pośpiechu, od biegu - nie mógł tak robić, siły nie miał. Ile to dni? Tydzień ponad, to na pewno, lekko szedł przecież, a serce teraz waliło tak mocno, jakby pokonał maraton, szybkim, nierównym tempem, podsyconym dodatkowo przez narkotykowy głód, który… który istniał chyba i należało to faktycznie wreszcie przed sobą przyznać, ale ta myśl była ciężka bardzo.
Myśl o tym, że faktycznie skończą zwinięci razem w którymś z mijanych właśnie w koślawym tempie zaułków w Las Vegas. Którymś z tych ciemnych, gdzie nie dochodzą światła z latarni przyległych uliczek i znajdzie ich ktoś przykrytych śmieciami w jakimś miejscu, gdzie ci, co dają w żyłę, przedawkowują regularnie, i nikt się już nie wzruszy nawet. No bywa. Sami sobie to zrobili. Sami sobie to zrobili. To ich wina, nikogo innego. Jego i Keya, sami sobie to zrobili. Kurwa, dlaczego to było tak trudne?
Tak trudne, jak utrzymanie równowagi, kiedy stopy plątały się nieznośnie, krew buzowała w żyłach, głowa bolała ze stresu, a w ustach rządził się teraz ostry posmak wymiocin. Ohyda. Wszystko ohyda, ale szli: on szedł i szedł Key, na którego nie patrzył, ale którego obecność czuł bardzo dobrze. Pokonywali kolejne dłużące się metry, mijając zaułki, kierując się w stronę bardziej zatłoczonych ulic, odbijając co jakiś czas - teraz Key prowadził, więc Cosmo przestał myśleć zupełnie, lokując uparcie spojrzenie w tyle jego głowy i nie spuszczając go dopóki nie skręcili gwałtownie w jakąś ślepą uliczkę. Przed oczami świat zachwiał się niebezpiecznie, Khayyam obok opierał się o ścianę, wypluwając sobie płuca, a on sam osunął się na ziemię - całkiem twardo, bezmyślnie, być może opadł bardziej niż usiadł, uderzając tępo w twardą ziemię, opierając głowę o ścianę zaraz, przymykając powieki. Tak ciężko się oddychało, tak okropnie, że przez chwilę myślał, że to koniec, że umrze tak właśnie, nie mogąc zaspokoić wzmożonej nagle potrzeby tych przepalonych płuc na tlen. A jednak nie umarł. Znowu, jak zwykle. Powietrze poruszyło się niebezpiecznie, kiedy Key opadł na ziemię obok niego, a oczy musiały otworzyć wreszcie, kiedy ten portfel znalazł się w zasięgu wzroku. Gwałtownie odbił się od ściany, żeby przenieść do klęczek (bo i tak wszystko już było brudne przecież, bo i tak siniaki miał już w tylu miejscach od bezmyślnego odbijania się od ścian i podłoża, że naprawdę nie robiło mu to żadnej różnicy).
Przez chwilę spojrzenie pozostawało bezmyślne całkiem, ale na kartach nawet się nie zatrzymało - uderzyło prosto w banknoty, choć długie ułamki sekund zajęło mu uniesienie rąk i wyciągnięcie palców w ich stronę. Drżały, bo przecież cały drżał, usta miał zaciśnięte w wąską linię, choć podbródek dygotał żałośnie, kiedy przebierał między tymi pomiętymi pieniędzmi, bo ile? pytał Key, a Cosmo nie wiedział, bo liczył pierwszy, drugi, trzeci raz i nie miał pojęcia ile, a to nagle wydawało się bardzo stresujące. Pociągnął gwałtownie nosem. Jeszcze raz, kurwa.Dwadzieścia, czterdzieści, siedemdziesiąt... I… I pięćdziesiąt jeszcze. Zbaraniał na chwilę, przez moment długi wpatrywał się tylko w ten banknot, który Khayyam wyciągał w jego stronę, aby w końcu bez komentarza ułożyć go na szczycie tej kupki. Ile to było? Jeszcze raz chyba. Czemu tak ciężko to szło? Przez chwilę jak w szkole się poczuł, jakby miał zrobić jakieś skomplikowane zestawienie równań, o których nie miał zielonego pojęcia, jak przy tablicy w tej szkole, w której co drugi nauczyciel wbijał zbyt uważne spojrzenie w jego mundurek, żeby w końcu skomentować, że złym żelazkiem mu to chyba prasują, że przebarwienie tu jest jakieś, czy nie? Więc teraz klęczał, trząsł się i zaczął nawet na ziemi przed sobą powoli układać te banknoty, czując, że znowu chce mu się wymiotować, mrużąc oczy, aż w końcu nawet łzy powstrzymując, bo to wszystko wydawało się nagle przygnębiające jakieś.
- Dwieście - wydusił w końcu, urywając gwałtownie ostatnią sylabę. Jakoś nie miał siły wcale na niego spojrzeć. - Z czymś. - Czy to ważne? To dużo przecież, dużo kupić mogą. W końcu to spojrzenie zbolałe odrobinę uniesione na zmęczoną twarz Keya. - M-może zjesz coś? Zanim weźmiemy. Tu. - Nawet głową nie kiwnął, zakładając, że Khayyam zrozumie. No tu, w tym barze. Mają jakieś frytki na pewno albo inne gówno. Cokolwiek, ja pierdolę. I dilera też na pewno mają jakiegoś w pakiecie. - Albo na później weźmiemy. D-do plecaka. - Bo zorientował się nagle, że perspektywa czekania, aż jego przyjaciel te frytki przemęczy wydawała się niemożliwa, nie do wykonania. Wziąć musieli, to przede wszystkim i nawet jeśli martwił się o niego (a martwił cholernie), to teraz co innego było najważniejsze przecież. Przecież działka. Potem te zasrane frytki, do twojego plecaka, Key, bo mój jest… gdzieś, ale to nieważne. I kurtki też nie miał już przecież, ale nie patrzył specjalnie na tę rękę, bo bał się chyba? Nie mógł być pewien. A może nie była ważna po prostu. Teraz, kiedy i tak wyglądali jak ćp… jak osoby w długiej podróży, tak.
Tak więc nie czekając zbyt długo na odpowiedź jego wepchnął te banknoty niezdarnie jakoś z powrotem do portfela, a potem wstał. Wstał - to brzmi tak łatwo, a zajęło mu przecież tak wiele czasu! Wcześniej jeszcze wyjął portfel spomiędzy palców Keya i włożył do przedniej kieszeni spodni, w obawie przed tym, że z tylnej ktoś z łatwością go wydobędzie. A potem spojrzał tylko wymownie na przyjaciela i - niezależnie od jego decyzji o tych nieszczęsnych frytkach - ruszył w kierunku wejścia do baru, przecierając dłonią twarz i na wszelki wypadek trzymając się blisko ściany. Wciąż było tak bardzo słabo, przed oczami skakały mroczki.
W środku śmierdziało piwem i przekąskami smażonymi w głębokim oleju, ale Cosmo ruszył w stronę baru całkiem pewny siebie, nie oglądając się nie siedzących wokół ludzi, natychmiast za to nawiązując zbyt niepewny kontakt wzrokowy z barmanem.
- Proszę frytki.
Nieufne spojrzenie, uniesiona wysoko brew. Mężczyzna za ladą nie mógł mieć więcej niż trzydziestu lat, kilkudniowy zarost i ładną, czekoladową skórę.
- Nie jesteście zbyt młodzi, żeby tu być?
- Frytki tylko - powtórzył z uporem i nie był pewien czy to to zdołowane spojrzenie, czy dziesięciodolarówka wyłożona na blat przekonała mężczyznę do szybkiego nabicia rachunku na kasę. - Reszta dla pana. - Bo to był rapter dolar czy dwa, a oni mieli tak dużo, ludzie, tak dużo mieli, wiesz, Key? A mimo to nie widać było entuzjazmu, niecierpliwość tylko. - Na wynos - dodał więc szybko, ale myślami był już gdzie indziej, rozglądając się za kimś, kto mógłby coś przy sobie mieć.
Jego uwagę zwróciła dziewczyna z kolczykiem w nosie i fioletowymi włosami. Opierała się o stolik przy jednym z zasłoniętych okien i wbijała w nich uważne spojrzenie, odkąd pojawili się w środku. Wcisnął więc w ręce Keya paragon z jakimś niemym poleceniem, żeby czekał na te jebane frytki, a sam ruszył w jej stronę. Konkretna była bardzo, a on nawet już nie pytał o fentanyl, bo po co? Nawet nie musiał mówić czego chce - po prostu wcisnął jej w dłoń banknot pięćdziesięciodolarowy, a ona mu trzy działki do kieszeni, kiedy żegnała się z nim buziakiem w policzek. Nie chcesz wiedzieć, co było między tymi policzkami chwilę wcześniej. Nie rozumiał po co, bo i tak wszyscy wiedzieli i wiedział też Key, do którego wrócił zaraz, żeby odczekać na te pierdolone frytki. Wszystko dłużyło się nieznośnie, kiedy w kieszeni czekało na niego tylko towaru, więc musiał oddychać niespokojnie i przestępować z nogi na nogę, wbijając jednocześnie w przyjaciela ponaglające spojrzenie, tak jakby on sam sobie te ziemniaki smażył i miał jakikolwiek wpływ na to, kiedy faktycznie wylądują w tej przesiąkającej tłuszczem papierowej torebce, którą mężczyzna za ladą w końcu (!) wcisnął Khayyamowi.
A potem ruszyli do wyjścia, a potem w zaułek z powrotem, a potem usiedli na ziemi i Cosmo wbił w Keya wyczekujące spojrzenie.
- Pożyczysz mi…? - Strzykawkę czy pożyczy, ale to już było zbyt ordynarne, zbyt niepewne, żeby wydostać się przez te spierzchnięte usta, więc bez skrępowania po prostu wpatrywał się w twarz przyjaciela licząc na to, że mu poda faktycznie.
Chyba żaden z nich nie zwrócił uwagę na donośne śmiechy gdzieś przy wylocie zaułka na ulicę. Przecież teraz liczyło się tylko jedno.
Ostatnio zmieniony 2020-09-19, 10:22 przez cosmo fletcher, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Więc dwieście. Dwieście z czymś. Tyle mają i tylko to ważne było. Może zjesz coś teraz? Może nie, nie potrafił o tym myśleć. Tylko patrzeć bez zrozumienia w trzymane przez Cosmo banknoty i próbować policzyć, zrozumieć ile można z tego mieć, w duchu (bo mówić jakoś nie potrafił, dziwne) dziękować Fletcherowi za jego plan wyborny. Ale nie mógł tak. Może rację miał, może trzeba było – więc kiwnął niemrawo głową w końcu, bardziej na propozycję tego całego wzięcia na później. Po co mówisz że weźmiemy, ja wezmę, nie zjesz tego, musisz też. Musisz. I jeszcze ta ręka, Key nie umiał nie patrzeć, nie umiał się też nie nienawidzić za to, że tylko martwić się potrafił, a pomóc jakoś już nie – przynajmniej nie tak, jak powinien. Troską go otoczyć, on... on młodszy był, niewiele ale młodszy, jak brat tak naprawdę, powinien się nim zająć, a nie potrafił przecież. Pozwalał mu na to wszystko i nie zadawał pytań o tą rękę przez Deana okrzykniętą paskudną, ale patrzył tak ciężko i tak mocno, że na skórze mógłby równie dobrze wywiercić drugą dziurę, kolejną ranę. Przestać. W końcu przestał, a potem trzeba było się podnieść, a to też było takie okropnie trudne, tym razem też musiał trzymać się ściany i też musiał w końcu jednak krótko zwymiotować, zaraz po tym, gdy w końcu udało mu się odzyskać pion. Cała reszta potem taka nieistotna, bo zrobiło mu się z tego wszystkiego jakoś okropnie słabo: z tego obrzydliwego posmaku w ustach, z przydymionych świateł, z okropnego smrodu baru do którego weszli, z tych dyskusji z barmanem (nie są za młodzi, można przecież młodo umierać, proszę Pana) i z czasu dłużącego się w oczekiwaniu na... na co on czekał? Na Cosmo i heroinę, ale udawał, że na frytki też. A potem wciskał je pospiesznie do plecaka i równie pospiesznie wychodził, pospiesznie skręcał w ten sam zaułek i pospiesznie siadał na ziemi.
- Mogliśmy koks kupić. – Zamiast frytek. – I zmieszać. Do speedballa w sensie. – Bo już przecież słyszał o tych wcale-nie-zbawiennych efektach, o tym, że to zupełnie jak porządna kreska, ale wchodzi mocniej, a zejście dużo łagodniejsze. I o niepokojąco wysokim ryzyku zgonów też słyszał, ale to nie było ważne. No mogli, mogli kupić koks, przekręciliby się w najgorszym (...albo właśnie nie?) przypadku, ale może wcale nie, może wróciłaby energia, zaspokoiliby głód i mogliby... no, wszystko by mogli. Key już nie pamiętał za bardzo jak to było po koksie, jak dziwnie i inaczej chyba, bo wspomnienia wszystkiego co działo się przed Vegas zaczynały powoli zacierać się już w jedną, potwornie niewyraźną plamę, gdzie najwyraźniej jawiło się albo dokładnie to, czego pamiętać wcale nie chciał, albo co najwyżej te fentanyle łykane jak cukierki, całe oszczędności zostawiane u co nowszych dilerów i... I nic więcej już. W sumie niedziwne, bo, tak na dobrą sprawę, do tego właśnie musiało się sprowadzać w życie ostatnich miesiącach, jeśli rzeczywiście wyciąć z codzienności tego nieszczęsnego Ashtona. A wyciął przecież, raz a dobrze chyba? Dlatego uciekł, dlatego oddał tamtemu dilerowi tą głupią zapalniczkę, to znaczy ostatnie co mu oprócz tych uparcie wypieranych wspomnień zostało, dlatego nie myślał już tyle o tych wszystkich obrzydliwych mężczyznach których bliskość narzucała się na drodze do pilnego zysku, dlatego nie pamiętał teraz. Pamiętał jak to jest w żyłę sobie dać, to na pewno. Bo nawet jeśli chciał zapomnieć, to nie potrafił już chyba, czy tak to działało? Że te wszystkie wspomnienia, te najmilsze i najbardziej potrzebne przede wszystkim, ta siła wielkiej niby nienazwanej potrzeby zwyczajnie przepędzała? A z resztą chuj, nieważne, za późno. I na to, żeby się zastanawiać nad tym co dokładnie oprócz zawrotów głowy, bólu brzucha i kołatającego serca fundował im ten niespecjalnie radosny ciąg, ani na to żeby ubolewać nad nieprzemyślanymi zakupami i żałować, że nie mogli nad jakąś lepką barową umywalką poprawiać tej kupionej przez Cosmo działki i ciało w ciało prosić się tym samym o zawał. Następnym razem, nie wydali wszystkiego przecież, nie? A jak wydali to... to trudno chyba. Trochę szkoda tego ryzyka, trochę szkoda, że nie mogli wreszcie czegoś nowego spróbować – jak to w ogóle było, brać żeby sprawdzić jak to jest? Cosmo pamiętał? Dlaczego Key nie mógł już tak, dlaczego teraz musiał ten plecak jakimś kompletnie bezwiednym ruchem do siebie przyciągać i zastanawiać się na ile im w ogóle te trzy działki wystarczą, a nie na przykład myśleć o tym jak będzie? Bo teraz było tak, że nie można było tego pytania zadawać. Jak? Nijak, będzie po prostu. Będzie bo musi być, lżej się zrobi na trochę, a potem znów będą rzygać i udawać że nie boli. Boże, no nieważne przecież. – Mhm. – Tyle zgody tylko, nic więcej. Pożyczy, kurwa no, co za różnica przecież, jak któryś coś ma to już dawno się tym podzielili, co nie? Pożyczy. Zawsze. Więc tymi rękami niestabilnymi nurkował wgłąb plecaka, podawał po kolei. Ogień, łyżka, zacznij już robić lepiej. Mi zacznij robić najlepiej, dla mnie. Nie powiem tego na głos, ale muszę pierwszy, ja pierdolę, tym razem już naprawdę nie wytrzymam, wiesz, Cosmo? Musisz wiedzieć. Jakimś spojrzeniem pospiesznym obrzucił też te frytki i pozwolił tej sięgającej na dno plecaka dłoni zawisnąć w powietrzu na chwilę lub dwie. Może trzeba było zjeść od razu. Chociaż kilka frytek w dół gardła popchnąć, nawet jeśli było mu niedobrze na samą myśl, bo tak, okej, nie jadł od... nie wiedział w sumie, bez znaczenia już teraz, ważne, że przecież nieprzyzwyczajony był, organizm jakby się domagał tego w jakimś sensie rzeczywiście, bo on nie był jak Fletcher, ale... ale jakiś zupełnie nieważne i małe były te prośby organizmu w porównaniu z tym drugim, prawdziwym głodem. Ten był wielki i przejmujący, za bardzo. I dlatego wszystko się trzęsło, i ręka w końcu dobywająca strzykawki, i obraz przed oczami – chyba że to ziemia pod nimi, a w efekcie świat cały dookoła też, bo w tej alejce brudnej i brzydkiej echem zadudniły kroki. Kroki i śmiechy rzeczywiście, ale Key nie zwrócił uwagi, nie od razu przynajmniej, bo przecież z drżeniem byli oswojeni, bo tak czy inaczej wiecznie się trzęśli.
Już nawet nie zwrócił uwagi, po prostu docisnął ten plecak do własnego boku, obrócił w palcach strzykawkę i w jakimś głupim, zupełnie niepotrzebnym odruchu tym rękawem swetra przetarł igłę, nawet nie potrafiąc powstrzymać odruchu wymiotnego który wbrew woli targnął ciałem. Niedobrze bo...? Bo strzykawka brudna? Po prostu niedobrze? Niejasne to było zupełnie, ale Key i tak pospiesznie odwrócił wzrok, przeniósł go na dłonie Fletchera, na ten proszek w końcu z kieszeni wyciągany, łyżkę ułożoną na udzie. Szybciejszybciejszybciej. A potem w tle jakieś ej (to nie Cosmo mówił, Cosmo w skupieniu zaciskał usta w wąską linię, a skupiony był teraz, no przecież musiał być) i dudnienie jeszcze głośniejsze, echo głosów niesione pomiędzy obdrapanymi ścianami. Cosmo to słyszał? Czy... czy może po prostu już źle było, tak źle, że Keyowi wszystko się teraz wydawało, może właśnie tak.
No ale dobrze, dobrze już, mniejsza i nieważne. Tylko że nie mogło być nieważne, bo te dziwne dźwięki wcale nie dźwięczały wewnątrz czaszki i nie były produktem wyobraźni. Key zrozumiał dopiero wtedy, gdy do stłumionego dudnienia w końcu dołączył cień – przysłonięta uliczna lampa, słabsze światło i ktoś, ktoś przed nimi. W jakimś absolutnie żałosnym obronnym instynkcie łokciem szturchał siedzącego obok Fletchera, zupełnie jakby za późno nie było, jakby nie siedzieli tak na widoku już od długich minut, a ten ktoś... jak długo tu był? Byli, jak długo byli, chłopcy? Nie, mężczyźni, kilku, wysocy – a może wcale nie, może to dlatego, że Key i Cosmo na ziemi siedzieli. A to też bez znaczenia, bo któryś kucnął przed nimi. Czyli chcieli czegoś, a Key już jakoś całkiem odruchowo miał powiedzieć że nie, że dziękują, nie potrzebują więcej pieniędzy i nic już nie będą robić, bo przecież tylko dlatego ktoś mógłby chcieć na nich patrzeć, tak, tylko tym już właśnie byli, więc nie chcą, niech ich zostawią w spokoju bo... bo oni muszą, oni tutaj muszą...
- Co tam masz, młody?
Więc teraz nie tylko czego w ogóle chciał, ale też po co mówił i po co tą rękę wyc... rękę wyciągał. W stronę tej działki w dłoniach Fletchera. Znów głupi odruch, zgubny chyba – Key natychmiast wyciągnął dłoń w tamtą stronę, złapał za rękaw nieznajomego, zatrzymał go, wszystko to w całej tej swojej paranoicznej obawie o to, że im zabierze. Nie mógł zabrać teraz, nieważne że mieli jeszcze tamte dwie działki, nieważne, bo musieli wziąć teraz, bo nie wytrzymają, on nie wytrzyma. I tyle, to wszystko, bo podnieść spojrzenia na twarz tego mężczyzny jakoś nie chciał i nie potrafił, nie mając pojęcia, czy te kilka chwil ciszy (to były sekundy czy minuty? nie wiedział już, pojęcia nie miał) zwiastuje... no, czy cokolwiek zwiastuje. Może nie, może spokój dadzą.
Ostatnio zmieniony 2020-09-11, 23:13 przez key khayyam, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Mogli.
Koks mogli kupić, ale Cosmo przecież nie pomyślał o tym w czas. No bo tak - mogli kupić koks, jakiś dodatek śmieszny, fetę też albo jakiś gówniany dopalacz nawet, to bez różnicy. Ale tak naprawdę tylko ten brązowy proszek przecież teraz miał znaczenie, więc po prostu wzruszył ramionami, choć jednocześnie kiwnął jakoś koślawo głową, mając nadzieję, że to wystarczy do przekazania tej niezbyt skomplikowanej myśli. Ryzyko - czy właśnie tego było im trzeba? Być może, bo Cosmo odkrył, że zagadywanie o te działki, odpychanie oceniających spojrzeń i niewzruszenie, kiedy wzrok dziewczyny wbijał się bez skrępowania w ranę na przedramieniu. Nic nie powiedziała - tyle chociaż. Mieli towar.
Kurwa, towar mieli. I to ile, ja pierdolę, Key. Gdy wychodzili z tamtego miejsca, kierując się znowu w okolice śmietników, myśli wydawały tłoczyć się boleśnie w jednym miejscu wewnątrz czaszki, krążyć nieznośnie wokół tych nieszczęsnych foliowych woreczków, przysłaniać wszystko inne - o frytkach już też nie pamiętał, bo teraz ziemia tylko, łyżeczka, zapal… zapalniczka, tak, ma ją gdzieś na pewno, w kieszeni? NIE, KURWA, nie ma i co teraz? Druga kieszeń - jest, udało się, ale serce bijące tak szybko wydawało się wcale nieuspokojone. Natomiast świadomość musiała zawisnąć na chwilę. Podał mu przecież. Ogień. Key mu podał. Więc teraz Cosmo przez dłuższą chwilę siedział w zamyśleniu, wbijając wzrok to w jedną, to w drugą zapalniczkę i jeszcze w tę łyżkę nieszczęsną, i jakby nie wiedział za co powinien chwycić - jakby to robiło jakąkolwiek różnicę. I jednocześnie była ta potrzeba nieznośna, a on jakby… jakby panikować zaczął? NIE. Nie, nienienie. Nie teraz, teraz była rzecz do zrobienia i teraz drżąca nagle gwałtowniej ręka musiała chwycić łyżkę, a druga dłoń odmierzyć porcję. Wiedział już, ile powinien sypać, choć na oko to było przecież. Okej, woreczek umiejscowiony bezpiecznie na udach i zaraz chwycił zapalniczkę - którąkolwiek, kurwa, naprawdę - i podsunął ogień pod łyżkę, próbując z całych sił przestać dygotać, a potem zacząć równo oddychać, ale to nie było proste. Dusił się lekko. To też nic, bo już zaraz lepiej będzie. Czuł jak Key wbija w niego wyczekujące spojrzenie, więc ogarnąć się musiał.
Chwiejąc się niebezpiecznie nad tą cholerną łyżką, nie zwracał już uwagi na nic zupełnie, starając się ignorować zimne poty, które niebezpiecznie zaczęły niespodziewanie go zalewać. I obraz przed oczyma zaczął się zlewać, bardzo źle już było, ale nie wiedział, który głód teraz dawał o sobie znać. To nic, kurwa, wszystko nic, utrzymać tę łyżkę i tę zapalniczkę - tyle musiał zrobić tylko, bo Key już czuwał ze strzykawką, gotowy, tak? Najpierw dla niego, potem dla siebie, da radę. Albo umrze - może umrze, może to już? Może to ta granica, do której dążył tak uparcie, może tutaj leżała właśnie: przy śmierdzących starym olejem kontenerem za jakimś barem. Może, może tak. Mieli tak dużo - trzy działki mieli, a Key chciał brać pierwszy, więc może… może można było to zakończyć jakoś, całkiem przyjemnie, chyba półtorej działki wystarczy, jedna jeszcze zostałaby Khayyamowi, bo przecież Cosmo nie zostawiłby go z niczym. Tak nie próbował jeszcze. Znaczy, nie z heroiną, bo jak na tamtej imprezie nawciągał się fety, to skończyło się tylko rzyganiem przecież. Beznadziejny był, za mało stanowczy najwyraźniej, ale teraz? Wystarczyło docisnąć tłoczek do końca, nic wielkiego.
Chyba podjął decyzję. Teraz właśnie, w gorącym ukłuciu impulsu, bo tak robił zazwyczaj. Włożywszy resztki siły w skupienie się na tej pieprzonej łyżce i ogniu, którym chwilę wcześniej prawie przypalił sobie dłoń, zorientował się w sytuacji dopiero, kiedy szturchnięcie Keya sprawiło, że częściowo płynna substancja prawie uciekła na ziemię, a Cosmo musiał syknąć głośno, wbijając pełne pretensji spojrzenie w twarz przyjaciela. Chciał coś powiedzieć nawet, ale głos jakoś całkiem utknął mu w gardle, w dziwnie ciężki sposób udało mu się w końcu nieprzytomnie odwrócić głowę w stronę, w którą Khayyam wbijał tak intensywnie wzrok. Ludzie jacyś. Oddech znowu ugrzązł w gardle, znowu zrobiło mu się słabo, dłoń zatrzęsła mimowolnie tym razem.
- T-to nic - oznajmił uparcie, bardziej do siebie chyba niż do Keya, starając się przywrócić skupienie na miejsce, wbijając ponownie spojrzenie w roztapiający się, brązowy proszek. I chyba drżał odrobinę na ciele, ale trochę tylko. Trochę, bo w gruncie rzeczy wszystko było mu już zupełnie obojętnie, mogą przyjść, mogą… co chcą mogą zrobić, może nie będzie czuł, może nie będzie pamiętał, niech zrobią cokolwiek, no dalej. Może to lepiej nawet , tylko niech Keya nie ruszają, w porządku? Zabawne, że uznał, że będą mieli jakikolwiek czas na negocjacje, bo to szybko się stało wszystko - albo to jego umysł działał na zwolnionych obrotach, pojęcia nie miał. W jednej chwili przecież zapewniał Keya, że to nic, że nieważne i wznosił się na wyżyny przepełnionej niepokojem i przesadną czujnością koncentracji, a w następnej już pomarańczowe światło latarni przysłaniał mu cień jakiś, a brązowy płyn wnet wydał się szary. Cosmo uparcie nie odwracał spojrzenia od łyżki, nawet kiedy cień opadł wreszcie, a substancja znowu była brązowa, znowu widział ją dobrze. Teraz dopiero zauważył, że ręka wciąż dygocze, wciąż mocniej niż chwilę wcześniej jeszcze, ciężki jakiś zapach zawisł tuż nad nim, ciężki głos odezwał się wreszcie, a podbródek Fletchera drgnął nieznacznie. Nie przypuszczał chyba, że zaraz dłoń mężczyzny wystrzeli w jego stronę, a tym bardziej nawet mu przez głowę nie przeszło, że Key będzie na tyle czujny, żeby mężczyznę za tę rękę pociągnąć.
Teraz musiał podnieść wzrok. Szybkie, wszystko takie szybkie. Dwóch mężczyzn. Dwóch? Trzech? Rozmyte takie wszystko, ten, który był osaczająco blisko wbijał teraz w Keya spojrzenie. Odsuń się trochę. Teraz jakoś jeszcze bardziej nie znosił, kiedy ludzie byli tak blisko. Facet miał ścięte na jeża włosy, krótkie spodenki i bluzę z kapturem, naciągniętym na głowę, a teraz na dodatek wysoko uniesione brwi i usta wykrzywiające się w końcu w śmiechu. Nieprzyjemnym.
- Patrz, kurwa, jaki waleczny - odwrócił twarz na chwilę w kierunku tego drugiego, który w tyle zostawał, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Bardzo wysoki się wydawał, a może to przez ten kapelusz…? Oprócz tego dres, który nie pasował do niego zupełnie, bo oprócz tego miał blond włosy opadające na twarz, na wysokości podbródka.- Czemu tak niemiło, co? Czemu z łapami do mnie tymi niemytymi, brudasie?
- Dobra, zostaw, kurwa, on nie rozumie…
- Mordę zamknij, Peter, my porozmawiamy, nie? A ty, ej? - Cosmo wpatrywał się tępo i choć zazwyczaj tak wyrywający się do przodu, teraz mógł tylko siedzieć i czekać, bo przez gardło nie było w stanie przecisnąć się żadne słowo. - Ojojoj, nie rozlej, kurwa…! - Dłoń mężczyzny znowu wystrzeliła w kierunku ręki Cosmo i tym razem była szybsza niż ewentualny ruch Keya, i jakimś od niechcenia jakby wykonanym machnięciem, po prosto wytrąciła mu tę nieszczęsną łyżkę spomiędzy palców. Fletcher wielkimi oczami wpatrywał się w to, jak pół tej pieprzonej działki wsiąka właśnie w materiał jego spodni. Gorące. - Ja pierdolę i co teraz? Mustafa cię wysadzi? - śmiech okrutny, teraz tamten drugi głośniej przebijał się przez uliczny szum i odgłosy rozmów, przebijających przez ścianę baru. Cosmo uniósł na Petera wzrok i poczuł, że niedobrze mu się robi znowu, znowu źle, odsuń się, nie mów tak na niego.
- N-nie mamy nic, idźcie s-sob…
- Idź-dźcie s-sob-bie! - teraz ten drugi, w kowbojskim kapeluszu, sepleniący odrobinę, śmiech w odpowiedzi; straszny był ten ich śmiech, naprawdę. Nagle ten bliżej spoważniał gwałtownie, łapę wyciągając w kierunku pilnowanego przez Keya plecaka.
- No pokaż, kurwa, co tam masz, turasie - padło w końcu, a razem z tymi słowami mężczyzna podniósł się gwałtownie, zawisając teraz na nimi ciężko. Ten drugi chyba przysunął się trochę, ale teraz to Cosmo działał instynktownie, przysuwając się dramatycznie do Khayyama, żeby jakoś ten plecak jednak zasłonić. - Ja pierdoooolę, ale problematycznie, Peter, zabierz mi stąd tego pedała, bo się wpierdala zamiast zlizywać ćpanie z ziemi.
Znowu niedobrze, znowu suche wargi rozchylające się gwałtownie, kiedy Peter stanął przy tym drugim zaraz. Cosmo najpierw czuł, potem rozumiał dopiero - ręce zaciskające się mocno na ramionach, pociągnięcie mocne, ból. Ból był przecież czymś znanym dobrze, bo wszystko bolało, ale teraz pociągnięty przez mężczyznę odrobinę na bok, uderzył twarzą w asfaltowy bruk i czuł jak coś ciężkiego, jego noga pewnie, przytwierdza go do betonu, układając się między łopatkami. Przez chwilę był w zupełnym szoku, ale zaraz wyrywać się zaczął w jakiejś głuchej panice - i nie potrafiłby z ręką na sercu zapewnić, że chodziło o to, że martwił się o Keya, a nie jedynie, że myśl o straceniu tej działki, wszystkich działek, była dramatyczna tak bardzo, tak bardzo zła. I choć próbował zawzięcie, nie mógł się ruszyć - nie miał siły najwidoczniej, za to zaraz załączyła się panika, bo ten but chyba jednak za mocno naciska, bo policzek, który zapikował w asfalt piekł teraz, bo oddechu brakowało, a Key… Key?
Uderzenia, które słyszał jedynie, ale nie widział, choć próbował przecież, odwracał twarz mocno w tamtą stronę, ale za każdym razem wtedy Peter mocniej naciskał, a jego bolało - cholernie bolało, przecież i bez tego bolało cholernie. I jeszcze te słowa, okropne takie, które kłuły w uszy, wszędzie kłuły.
- No co, kurwa, taki odważny dalej? Umiesz gadać coś czy nie, co? Umiesz? - Odgłos ciała uderzające o bruk, więc Key też wylądować musiał na tej ziemi takiej twardej i nieprzyjaznej.
- Kurwa, Craig, jak już masz napierdalać sobie z nim pogawędki, to spytaj czy kozy rucha.
A potem kopnięcia - jedno, drugie, trzecie, wszystkie gdzieś w brzuch, bezlitosne wszystkie, wymierzane przez Craiga tak blisko, tak niedaleko, a Cosmo czuł, jakby to jego okładano, jakby jego uderzano właśnie.
- Po chuj mam pytać, jak wiem, że tak, co? Co tam, Mustafa, gdzie wyłapujesz kózki w wielkim mieście? - Jakiś odgłos paskudny, czy on... splunął? Na Keya splunął, a Cosmo nie wiedział, co ma robić, nie był w stanie się ruszyć, oddychać nie był w stanie, rozmazywało się wszystko, a w oczach… w oczach były łzy chyba, prawda? Bo nienawidził, naprawdę.
Naprawdę nienawidził, kiedy nie mógł się ruszyć.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To chyba wcale nie była prawda, to chyba wcale nie było nic. Bo jakkolwiek mocno nie obchodziła świadomość, że zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej toczy się inne, wartkie życie, że tuż za rogiem kilometrami ciągnie się samo bijące serce Nevady, ich Ziemi Obiecanej i celu ostatecznego, że ten miejski niepokój wisi nad głowami i grozi obcością, tak spokój silną dłonią z ducha wyrywała myśl o tym, że ktoś patrzył. I nie chodziło o to, że siedzieć tu brudnym, zmęczonym i oblepionym cudzymi odciskami palców było wstydliwie, nie chodziło o to, że strach było przed kimś pokazać to najprawdziwsze oblicze, łyżkę i zapalniczkę w drżących dłoniach. Zupełnie nie – bo instynkt nie bronił teraz przed banałem zażenowania, wstydu czy poczucia mniejszości, one zadomowiły się w tych życiach na stałe już; instynkt bronił przed utratą, przed wyrokiem choćby jeszcze dwudziestu minut spędzonych na głodzie, przed przeszywającym bólem i niebezpiecznie zwalniającym sercem. Tym razem nie potrafił mu zaufać. Czujny musiał być i słusznie, znaczy... znaczy słusznie przez chwilę tylko, bo może się obronił, nie, wróć, ich obronił, ich i tego dobytku najcenniejszego, tworzących się na metalowej powierzchni pojedynczych bąbelków, ale...
Ale wszystko tak dziwnie strasznie, wcale nie szybko – w filmach i książkach zawsze wszystko działo się t a k szybko, ale to nie był film akcji, a Key dokładnie widział każdy mięsień drgający na tej odrzucającej twarzy, widział jak się w uśmiechu układa ten kilkudniowy zarost i czuł smród oddechu, gdy te paskudne słowa opuszczały usta. Brudas, Mustafa, turas, nieważne wszystko przecież, naprawdę starał się nie słuchać, tylko o plecaku myśleć, o pieniądzach w kieszeni Cosmo i o tym, żeby jakoś się ich pozbyć stąd; nie o słowach, nie o działce rozlanej, nie o tym, że tracili coś teraz chyba – pieniądze, energię (której przecież i tak było już drastycznie niewiele) i... i szanse na przeżycie też chyba tracili, bo ręce Petera nagle targnęły Fletcherem na bok i na ziemię, a te Craiga zaraz nim, Keyem, znaczy się. Ręka boleśnie dociśnięta do żeber i tchnienie owczym pędem uciekające z krtani, szarpnięcie kolejne, na oślep.
Umiesz gadać coś, czy nie? Umiesz? Ojciec też tak pytał – czy mówić potrafił. I pytał tak wtedy tylko kiedy rzeczywiście bolało właśnie, kiedy oddech z klatki piersiowej bolesnym hukiem wybijał szok niechybnego uderzenia, a Key nigdy nic nie odpowiadał. Bo może nie umiał, a może wolał nie umieć – co trzeba mówić wtedy, przepraszać? Tym razem chciał, naprawdę chciał; odezwać się, udowodnić coś sobie, może po to właśnie żeby nie odchodzić taki żałosny, bo pewien już był, że to na tyle musiało być, że umrą tak właśnie, Cosmo do ziemi dociśnięty, Key z ciałem jakoś instynktownie wyrywającym w jego kierunku, ale przybitym tym silnym uściskiem do ściany. I tak patrzył co rusz, zerkał nerwowo, zastanawiał się może: co martwiło bardziej – Cosmo czy działki, ten plecak broniony z takim zawzięciem, ja pierdolę, niewiele tam mieli przecież, ale... ale więcej już nic, a Key nie wiedział już co myśleć, tak samo jak nie wiedział już, skąd w ogóle wzięła się odrobina siły na to, żeby ten plecak nieszczęsny z powrotem do siebie pociągnąć i ciasno opleść ramionami. Żałował strasznie – że nie zdążyli wziąć. Key żałował, a Peter i Craig (słowo by dał, że więcej ich było, przecież bolało tak bardzo) drwili z tego uciekającego w bok spojrzenia, z tego że Cosmo też od tej ziemi odrywał się i patrzył, że pod tym naciskiem brudnego buta ewidentnie brakowało mu powietrza, że oboje byli tacy zabawnie bezsilni. A potem jakby inaczej, odwrotnie – tym razem to Craig żałował, że tego ciosu prosto w żebra nie wymierzył dużo mocniej, chyba żałował bo poprawił zaraz, żałował pewnie też że Key w reakcji mógł tylko z jakąś upiorną karykaturą kaszlnięcia wypadającą z ust spróbować złapać powietrze, zaraz z resztą bez cienia oporu pozwalając tym stanowczym szarpnięciem rzucić się na ziemię, wciąż zgięty w pół, wciąż bez tchu i wciąż z plecakiem blisko. Może niepotrzebnie. A może to bez znaczenia było – bo na głowie z nieprzyjemnym dźwiękiem spotykającej się z betonem się nie skończyło, bo dał się nie tylko rzucić, ale i kopnąć, raz, trzeci, piąty, już nie wiedział. Kilka sekund wystarczyło żeby całkiem stracił rachubę, bo i bez tego było przecież tak strasznie słabo, a teraz wszystko się zlało w jakąś jedną, niewyraźną plamę, przed oczami jawił się już tylko zalewany ciemnymi kolorami bruk, więc i je w końcu zamknął. Próbował nie zakasłać żałośnie, nie zemdleć też próbował, nie słyszeć tych słów okropnych – nawet nie, nie musiał, bo większości i tak przecież już nawet nie słyszał.
- Kurwa no, na chuj ryja strzępisz, mówiłem przecież że nie rozumie, nie?
O wielkim mieście coś, tym razem słowa odrobinę wyraźniejsze. I splunięcie, dreszcz obrzydzenia przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Ale zostawił – zostawił w końcu, może na chwilę tylko, a może właśnie wcale nie, ale Key wreszcie miał szansę oddech złapać, płaską rękę przycisnąć do ziemi i niepotrzebnie próbować się podnieść. Niepotrzebnie, bo nie mógł przecież, a chciał, musiał przecież, bo Cosmo dalej tam i... Oni oboje pewnie przy nim? Przez chwilę się łudził, że poszli może, bo wszystko i tak zmieszane z błotem, słowa ciężkie wciąż dudniły w uszach, ale gdzieś zza tej ciężkiej zasłony absolutnego skołowania wciąż słyszał te głosy, jeden niski, donośny, drugi mniej, płynny bardziej, tak dziwnie miękko układał na ustach wielokrotnie powtarzane kurwa. Teraz się zorientował, że tego plecaka w dłoniach wcale już nie było. Jak długo, jakim prawem – też nieważne już chyba, bo potrafił teraz tylko spróbować mętnym spojrzeniem namierzyć Cosmo.
- Co Wy, kurwa, stara kieszonkowego do lunchboxu nie spakowała? – Więc te silne dłonie przerzucały zawartość plecaka, gdzieś na ziemi przed oczami mrugnęła strzykawka, zapalniczka, te wszystkie drobnostki nieważne mignęły na ziemi, zaraz wdeptane w bruk. I działki też leżały, te upchnięte do plecaka przed chwilą, Key widział jak wyglądają spod materiału ulubionej czapki. One były, w dodatku niezauważone chyba. To dobrze, dobrze, nie patrzył za długo, nie podpowiadał, zamiast tego wzrokiem znów szukał Fletchera. A portfel? Nie pamiętał już, który z nich pieniądze miał – Cosmo mu ich nie oddał chyba, a to znaczyłoby, że...
Czyli jednak. Bo Key nie widział zbyt dobrze może, świat przed oczami wciąż chwiał niebezpiecznie i wyglądał zza jakiejś paskudnej poświaty, ale gdzieś w kąciku oka coś błysnęło, w ślad za widokiem w jakieś względnie sensowne wnioski ułożyły się też dotąd tak nieskładne myśli. Bo Craiga znudziło kopanie i plucie, więc kazał Peterowi spierdalać, przepychał go na bok i od nowa schylał się, tym razem po to, żeby w palce mocno ująć materiał koszulki Fletchera, obrócić i jakimś pozbawionym litości dla powyginanych na brudnej ziemi kończyn ruchem usadzić z powrotem pod ścianą. I znów jakieś głuche stuknięcie, upiorne zupełnie – głową o ścianę? Plecami? Czemu takie głośne, czemu aż tak mocno?
- To co Ciepły, gdzie kasa? Tylko mi nie mów że wszystko przepierdoliliście już.
Niezupełnie rozumiał co się działo, tym bardziej, że myśli wciąż przysłaniał ten chaotyczny oddech i zrównane z zimnym brukiem zdolności logicznego myślenia, ale coś w końcu zaskoczyło, wyłapał. Pieniędzy chcieli. Tych, które kosztowały Cosmo długich minut z obcą dłonią na potylicy, a Keya kolejnych sinych odcisków palców na bladych ramionach, okropne wspomnienia ich kosztowały; tych, które trafiły się z przypadku w zasadzie, bo gdyby nie ten plan, wcale nie misterny i wcale nie przemyślany, gdyby nie odrobina szczęścia która dopisała w chyboczącej sylwetce, we wspólnym uskoku, biegu przez ciemne korytarze... Ale to bez znaczenia, że nieuczciwie zarobione, że pieniądze były ich tylko dlatego, że tak wyszło właśnie – bo Key wiedział, że będą potrzebne bardziej niż cokolwiek innego, bardziej niż ten plecak, ogień i strzykawka zasrana, niż oni sobie nawzajem potrzebni są, bo oboje tacy byli właśnie, bezużyteczni i przeżuci, zbędni. I w niczym sobie nie pomagali, tak jak Key teraz nie pomagał, kiedy z kolejnym zduszonym chrząknięciem opierał się na łokciach i z grymasem bólu śmiało przemykającym po twarzy znowu usilnie starał się podnieść, żeby... żeby co? Obronić go? Bez sensu, zwłaszcza że ciężko było w ogóle cokolwiek i jakkolwiek, nawet słabo i żałośnie, ale to nic, to nieważne, bo i tak próbował, zostaw go, nie dotykaj.
- Ni-e m...amy–
- Patrz kurwa, jednak gada! – Jakieś paskudne klaśnięcie w dłonie i wysoka sylwetka tuż przed oczami. Do góry – dres, kapelusz, mocne rysy oplecione długimi blond kosmykami. – A nikt brudasa nie nauczył, że nieładnie się tak wpierdalać?
Więc gdy dłonie Petera wyciągały się, żeby jeszcze jednym, tak żałośnie lekkim pchnięciem upewnić się że Key rzeczywiście w drogę nie wejdzie, nie wpierdoli się, Craig zupełnie sobie nie przeszkadzał – przypierał tego Bogu ducha winnego Cosmo do ściany jeszcze mocniej i jeszcze wyraźniej, ręką na mostku trzymając w miejscu. Drugą chyba... chyba szukał, z tym uśmiechem nieprzyjemnym na twarzy, wolnymi od materiału koszulki palcami mogąc tak swobodnie i bezczelnie ująć drobną rękę Fletchera, przyciągnąć ją do siebie i zmierzyć uważnym spojrzeniem zalepioną zeschniętą krwią ranę.
- Oj, nie wyszło? Szkoda. – Wykrzywiona w dziwnej mieszance cwaniactwa i obrzydzenia twarz, ręka za chwilę rzucona gdzieś na bok. Key już więcej się nie podnosił, nie próbował nawet, ale wcale nie musiał, bo widział i tak jak ten trzeźwy umysł, a za nim zaraz palce, obdrapane kłykcie i tanie sygnety błyszczące w półmroku, w końcu odnajdują ten portfel nieszczęsny. Wyciągają z kieszeni, ostentacyjnie machają nim przed twarzą Fletchera. Key próbował nadążyć i próbował nie myśleć o tym, jak okropny jest Craig, energii już nie tracić i nie mierzyć tego profilu zbyt uważnie – dużego, prostego nosa, ściągniętych brwi, zawadiackiego uśmiechu i przemawiającego nawet przez to lekkie przechylenie głowy rozbawienia, bo najwyraźniej tak dobrze i łatwo było drwić z ich bezsilności. I śmiać się w odpowiedzi na tą zdziwioną minę Petera, zaglądającego przez ramię żeby w ślad za Craigiem skontrolować zawartość portfela. – N-nie mamy nic?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Powietrze przedzierało się do płuc ciężko jakoś pod tym miażdżącym butem, pod coraz mocniej napierającym na niego całą masą ciała Peterem. Zatoki piekły, piekł policzek, piekły oczy, bo Key tam obok zwijał się z bólu, bo zachłanne dłonie Craiga dorwały właśnie ten plecak - teraz przecież ich najcenniejszy skarb, bo okropne było to wszystko, chyba gorsze niż Dean, gorsze niż ci kierowcy ciężarówek, gorsze niż każde krzywe spojrzenie, rzucone im do tej pory, od wszystkiego gorsze. A Cosmo mógł tylko patrzeć, kręciło mu się w głowie, słabo było, może lepiej niech te żebra pękną w końcu, niech kręgosłup skrzypnie, niech z płuc zostanie rozmiażdżona papka - bo tak sto czuł teraz, jakby ktoś jeździł po nim walcem, a nie stał tylko, nie z całą mocą w dodatku. To ta panika chyba, kiełkująca powoli najpierw, ale teraz kumulująca się nieznośnie już, bo drżał przecież, bo czuł jak podbródek dygocze, bo pełne desperacji spojrzenie chciało sięgnąć do Keya, Key się nie odzywał, czy był tu jeszcze Key? Czuł tylko smród ziemi, tych śmietników obok i rozsypanych przez Craiga po ziemi frytek, z których jedna potoczyła się jakoś niebezpiecznie blisko twarzy, niebezpiecznie blisko nosa.
Niedobrze. I tak już mu było niedobrze, i tak już chciał wyrzygać całą tę sytuację, i tak żołądek bolał, bolały plecy, nerki, wszystko bolało, tak strasznie, potwornie tak, trząść się musiał, łapać z trudem kolejne oddechy, a i tak myśli wciąż krążyły wokół tej wytrąconej z dłoni łyżki. Zmarnowało się. Tak dużo się zmarnowało, straszne to było, ale… ale może wcale nie będą potrzebowali więcej, tak naprawdę, może to już był ich koniec? Może niepotrzebnie chwilę wcześniej zaprzątał sobie myśli odmierzaniem dawki, hojnymi postanowieniami o zostawieniu Keyowi czegoś, przywoływaniem śmierci. Może to jego wina? Może przez niego przyszli? Może za mocno już zaplątał się w tych nieostrożnych życzeniach, zbyt rozpaczliwie krzyczały z tej zgarbionej nad rozpuszczającą się heroiną sylwetki? Może, ale w takim razie dlaczego Key? Nie życzył mu tego przecież, przecież jeszcze do niedawna wierzył w ten dom, w kogoś, kto będzie go kochał, w masę zwierząt, w śniadanie przynoszone do łóżka, to wszystko dla ciebie, Key, to wszystko będziesz miał. Dlaczego więc teraz zwątpił, dlaczego nagle jakakolwiek przyszłość wydawała się nierealna już nie tylko dla Cosmo, ale także dla Khayyama? Okrutne to było, barbarzyńskie, skręcało wnętrzności.
Aż nagle ten ciężar ustąpił, poprzedzony krótką komendą, która padła z ust Craiga - do kogo? Do Keya, do Cosmo, do Petera? Do tego ostatniego miało najwięcej sensu, ale Fletcher ledwo zdążył skorzystać z tej ulgi i nabrać w płuca wreszcie sensowną ilość powietrza, bo zaraz czyjeś palce pociągnęły go za koszulkę i podniosły z tej ziemi jak szmacianą lalkę, i cisnęły mocno o ścianę. Głuche uderzenie, ból z tyłu głowy, znowu brak oddechu, na ułamek sekundy zrobiło mu się ciemno przed oczami, wargi musiały rozchylić się w wyrazie niemego zaskoczenia. To co Ciepły, gdzie kasa? Huczało w głowie, przed oczami latały mroczki nadal, palce Craiga zaciskały się na koszulce, a on mógł tylko wpatrywać się w niego tępo i szukać oddechu gdzieś, bo zgubił się już teraz ewidentnie, bo coraz silniej bolała klatka piersiowa, gardło zawiązywało się w supeł, a on dygotał tylko, nawet ten odruch starając się ograniczyć jak najbardziej, bo widział przecież to ostre spojrzenie, do siebie tylko kierowane, bo zbyt mało sekund minęło, żeby potrafił wypchnąć z pamięci tamte bezlitosne ciosy, wymierzane w kierunku Keya.
Key. Drżący głos, przez który Cosmo przypomniał sobie o nim gwałtownie, odwracając głowę w tamtym kierunku bezwiednie, bo Key, kurwa, Key, jesteś jednak, a ja myślałem, że ciebie już nie ma, ale jesteś przecież, tylko cicho już bądź, Key, nie pchaj się tu, bo… Bo Peter już zasłonił mu widok i on nie zdążył chyba nawet złapać wzroku przyjaciela, bo łapa Craiga zaraz ścisnęła policzki, żeby szarpnięciem odwrócić jego twarz w swoją stronę z powrotem. Dłonią przyparł go mocno do ściany, a druga zaczęła błądzić, zaciskać palce na ramionach, a Cosmo robił wszystko, żeby nie patrzeć na tę twarz, na ten uśmiech okropny, kiedy mężczyzna szarpnął go w końcu za to poranione przedramię, tak ohydnie babrzące się przecież, tak znamienne, oczywiste tak bardzo, krzyczące wręcz.
Szkoda. Nie szkoda, Craig, bo gdyby wyszło, to nie miałbyś teraz kogo przyciskać do ściany i sięgać dłońmi za daleko, szukając podobno, ale Cosmo wcale nie czuł tak, jakby on szukał, bo jego palce ściskały skórę tak mocno, spojrzenie zezowało gdzieś na pilnującego Keya Petera, a wciskająca się pod materiał ciuchów dłoń napierała za bardzo, to bolało. Ale Cosmo siedział tylko, bo tyle mógł zrobić, nic więcej, bo zawsze tylko tyle mógł zrobić, tylko czekać aż wreszcie się skończy to wszystko, aż znajdzie wreszcie - bo nawet, jeśli szukanie wydawało się ostatnim, o co mogło mu teraz chodzić, nawet jeśli w pewnym momencie wsunął tą rękę tak gwałtownie i agresywnie za pasek, za bieliznę, że Cosmo nie umiał już wytrzymać dłużej i drżeć musiał bardziej, i jakieś łzy musiały spłynąć bezgłośnie po policzkach, to chodziło też przecież o to, gdzie jest kasa. To wszystko musiało trwać jakieś sekundy, kilkanaście maksymalnie, ale przecież każda z nich była tak okrutnie piekąca, coraz bardziej nieznośna, coraz gorsza, coraz bardziej dość już miał. W tylnej kieszeni, Craig, w kieszeni, weź już - chciał powiedzieć, ale przecież gardło było zaciśnięte, usta zaklejone tymi słonymi łzami. Więc pozostało czekać z tą okropną wiedzą, że najlepsze, co może być po tym czekaniu, to pustka tylko, puste kieszenie, pusto w głowie, w żyle pusto, a to najgorsze. I naprawdę straszna była ta myśl, szkoda, szkoda, Craig, szkoda, więc może pomóż mi chociaż, chociaż zrób mi tę jedną przysługę.
Nie miał zamiaru robić żadnej przysługi - żaden z nich, bo wreszcie ta rękawy wysunęła się ze spodni, sięgnęła do tyłu, ścisnęła pośladki i wydobyła wreszcie ten portfel, którym pomachała mu przed tą żałośnie zaklejoną łzami twarzą. I sylwetka Petera zaraz wyrastająca obok - zamazana, niewyraźna, ale to nic, bo Cosmo starał się nie patrzeć i tak, nie prowokować bardziej, więc te głosy tylko docierały do uszu zbyt ostro, słowa zbyt bezpośrednie, zbyt okrutne.
- O kurwa, ciapate ukradło?
- Twój stary, pewnie się puszczają, co nie? - Nie widział, ale czuł na sobie to spojrzenie, podwójne teraz, przeszywające dogłębnie.
- Ja pierdolę, on ryczy?
Śmiech jakiś, ryczyryczyryczy. Przestań. Jak przestać? Nie umiał już przestać.
- Ej, Mustafa? Chodź tu, kurwa. - Nadal nie patrzył, ale wiedział, co się dzieje. Craig odsunął się i w ułamku sekundy znalazł się z powrotem przy Khayyamie, chwytał go za ramiona i ciągnął - normalnie, po ziemi ciągnął prosto w ich stronę i potem Cosmo nie widział wcale, ale czuł przecież bardzo dobrze: jak ciało Keya uderza w jego ciało, pchnięte bezdusznie ramieniem mężczyzny, jego głowa na kolanach gdzieś, tyle dobrego - to miękkie lądowanie, to dłoń Fletchera odruchowo jakoś odgarniająca włosy z jego twarzy, to przełykana głośno ślina, bo to naprawdę wyglądało jak koniec, jakby w szeregu ich ustawiali pod ścianą do rozstrzelania, ale nie chcieli rozstrzeliwać przecież wcale - przecież mieli tyle innej amunicji.
- Ja pierdolę, podnoś się, Bin Laden to nie jest zbyt dumny chyba, nie? - śmiech z drugiej strony tym razem, a Peter chyba zniżył się do kucek jakoś, do nich, żeby objąć palcami nadgarstek Cosmo i odrzucić go gdzieś z dala od keyowych włosów. A potem sam ujął nieczule ciemne kosmyki u czubka głowy i pociągnął, zmuszając go do oparcia się głową o ścianę. Craig w tym czasie zdążył kopnąć jeszcze jakoś bezmyślnie ten wywinięty praktycznie na drugą stronę plecak, zanim wrócił tam do nich, zanim nachylił się znowu z tym samym uśmiechem obrzydliwym, po to tylko, żeby zrównać spojrzenie z tą twarzą mokrą od łez, a potem znowu wystrzelić do pionu.
- Co jest, Mustafa? Zajmij się swoim chłopakiem, co tam robicie na pocieszenie?
- Lodzika?
- Lodzika? - powtórzone głucho w zamyśleniu jakby. - Lodzika, Mustafa? Kto u was rucha, co?
- Craig, bo się porzygam.
- To rzygaj, ja chcę wiedzieć, któremu mam mocniej zajebać - odparł ze wzruszeniem ramion, a Cosmo już nie miał siły, naprawdę nie miał i nawet ten Key opierający się jego bok nie działał pokrzepiająco - gorzej nawet, bo teraz nie mógł odpuścić po prostu, bo to złe było.
- Hej, ślicznotko. - Ręka Petera zaciskająca się nagle na policzku Fletchera, ale on już nie czuł chyba - mokre oczy, mokra twarz, drżąca warga, nie umiał już po prostu, uspokoić się nie umiał, niech oni już skończą, naprawdę. Dręczyć ich skończą, a może z nimi skończą po prostu, normalnie, bez tych słów ostrych bez wszystkiego. - Wiesz, jak mój stary wybił mi mazanie się z głowy?
- Kutasem w dupę? To im się spodoba.
- Dobra, kurwa, mordę zamknij, ja tu nauk udzielam - burknął, obracając się nawet w jego stronę. - Powiem ci, co? - Nie, nie chciał słuchać wcale, ale przecież Peter już nachylał się za bardzo, już zaciskał palce na szyi, układał kciuk na krtani. - Napierdalał tak długo, aż płakanie bolało za mocno i nie mogłem już płakać, wiesz? - jakoś spokojnie, ciszej trochę wysyczane prosto w ucho i chyba szarpnął chciał wtedy, pociągnąć znowu na ziemię, ale głuchy huk tuż obok popsuł mu całkiem plany, i Cosmo musiał głowę gwałtownie odwrócić, bo nagle Keya już nie było przy boku, bo nagle na ziemi leżał znowu, bo nagle Craig kopał dalej, i kopał, a Khayyam był nadal przyparty do ściany, i nie miał gdzie uciekać nadal, a Fletcher nie mógł wciąż mówić, i patrzył, i otwierał buzię, i w jakimś zrywie nieświadomym chyba wystrzelił w tamtą stronę, ale Peter go przytrzymał mocno, zacisnął palce na ramieniu, i zaraz jego też na ziemię pociągnął. - Co ty odpierdalasz, Craig, kurwa? Uważaj, bo zajebiesz go, będzie problem!
- Ja pierdoooolę, nudzi mi się już to! - zamarudził jak dziecko, odsuwając się od Keya przynajmniej, zataczając lekko między nimi. - Coś zabawnego zróbmy, co? Mustafa? Żyjesz jeszcze? Wstawaj, kurwa, na kolana i przepraszaj, buta całuj.
- Tak, kurwa, za te łapy brudne.
- Nie, za kłamanie. Jebane brudasy ciągle kłamią, kurwa, nie mamy, tak?
- A to nie ten gadał? - Cosmo poczuł, jak trąca go w policzek czubkiem buta, bo przecież leżał nadal, bo przecież już nie było sensu się podnosić, prawda? Nie było.
- Jeden chuj, niech zrobią coś śmiesznego, co? - fuknięte ostro. - Mustafa, zabaw się ze swoim chłopaczkiem, co razem robicie? W stronę Mekki?

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nic już nie mógł przecież. Na Cosmo patrzeć też już nie, bo w końcu czoło jakoś samo oparło się o jego ramię, na moment chociaż, bo Key naiwnie uwierzył że będzie tego chwilowego odpoczynku więcej niż tylko odrobina, że może serce przestanie w panice tak mocno rozbijać się o klatkę piersiową, że może te słowa, paskudne i boleśnie odciskające się obrzydliwym piętnem w pamięci, przestaną być takie, ucichną może? Ja pierdolę, podnoś się – tak, podnieść się musiał, więc dłoń jakoś na oślep wyciągnęła się w stronę ziemi, bo przez myśl przemknęło w końcu, że Cosmo jest tak ciężko, że niewygodnie, kurwa, jak ciężko było się teraz podnieść, kiedy przed oczami obraz wciąż zaginał się jakimiś dziwnymi pstrokatymi nierównościami, nie potrafił chyba. Potem znajome uczucie palców agresywnie i bez pytania wplątujących się we włosy, bezduszne pociągnięcie do góry – nie znalazł nawet chwili na to, żeby jakoś się skrzywić, nawet na tą głowę po raz kolejny przypartą do ściany. Wciąż za wszelką cenę usiłował za tym wszystkim nadążyć, w jakimś ostatnim tchnieniu gasnącego instynktu samozachowawczego tym nieprzytomnym spojrzeniem szukając jakiegoś wyjścia z całej tej sytuacji. Bez szans – no chyba, że w głos zabłagać teraz o litość, nie o darowane życie, ale może o to, żeby kolejne krzywdy były już ostateczne, decydujące. I nawet może to właśnie chciał zrobić, powiedzieć żeby wzięli sobie wszystko, zabrali nawet ten oddech wciąż nierówny, ale głos grzązł w boleśnie zaciśniętym gardle, twarz jakoś sama osuwała się wzdłuż nierównej ceglanej powierzchni budynku, bo siły już nie miał. Gdzieś kątem oka wyłapany plecak, kopnięty kilka metrów dalej. Nieważne. Może umrą i to wszystko już naprawdę będzie nieważne, nieważne te rzeczy rozsypane, nieważna ta torba z pieprzonymi frytkami, nieważne wszystko. Ich słowa też nieważne, ale to nieprawda, bo Key wiedział że ważne, że to wszystko było straszne, że Cosmo bał się tak samo mocno i sam już nie wiedział, czy bardziej niż słuchać tych rozbawionych męskich głosów nie wolał po raz kolejny zarobić o twardy beton, nawet jeśli bez tego skroń i policzek piekły tak, jak gdzieś w głowie piekła panika. Kto u was rucha i znów popłoch w oczach, bał się domyślać nawet – co zrobią, co im mogą zrobić. Wszystko mogą. I dobić to byłaby przysługa wielka rzeczywiście, ale Key naiwny nie był, wiedział że może (albo musi?) być gorzej. Ja chcę wiedzieć, któremu mam mocniej zajebać. Zburzył się jakby cały fundament tej mimowolnej walki o przetrwanie, zniknęły chęci, bo w jakimś obronnym geście Key miał ochotę wyrwać się, powiedzieć mi zajeb, tylko jego zostaw, proszę; ale znów, ten apel błagalny nigdy nie opuścił spierzchniętych ust, a on się tylko przyciskał mocniej do ściany, głową znów osuwał na ramię Cosmo, bo wszystko było teraz takie ciężkie. Słowa, słowa na pewno, ale ręce, powieki, oddech ciężki – bo bolały żebra i każdy wdech kolejny, nabierany ze świstem jakby wydawanym przez jakąś wysłużoną maszynerię, znów przypominał że bezsilni są, że Peter i Craig mogli wszystko. Obecnością swoją też przypominali, bo Peter zaraz nachylał się nad Fletcherem, a Key nie widział dokładnie co się dzieje, widział że ten cień i sylwetka masywna znów wiszą nad głowami i słyszał. Słyszał obietnice i gdzieś podświadomie słyszał może też ten szloch dudniący w klatce piersiowej, do czasu przynajmniej. Bo za chwilę znów łapały go obce ręce: szarpnięcie za sweter, znów blisko do ściany, a potem na ziemię.
Znów oporu nie stawiał: pierwsze kopnięcie i sam przed sobą chciał zapewnić i pomyśleć, że w porządku, ale drugie, trzecie, nic kurwa w porządku nie było jednak. Oddychać nie mógł, tak całkiem dosłownie, bolało wszystko i tym razem całkiem ciemno się zrobiło na chwilę, bo Craig kopał bez zastanowienia, zamachiwał się mocno i może właśnie tego chciał: żeby problem był. I Key też już chciał chyba, a gdyby rozumiał i czuł cokolwiek więcej niż tylko te ciosy wymierzane zbyt celnie i zbyt zręcznie, teraz nie tylko w brzuch i żebra już, ale naprawdę gdziekolwiek, to pewnie poprosiłby Petera żeby nie przeszkadzał koledze. Niech nie uważa, niech to wszystko będzie – poprosiłby, ale nie dało się, fizycznie się nie dało, można było się tylko skulić mocniej, w kolejnym obronnym podrygu instynktu może spróbować się tymi rękami zasłonić, ale to na nic też, bo Craigowi to różnicy nie robiło, bo w końcu i w głowę wycelował. I gdzieś pomiędzy czubkiem buta od nowa układającym się w najsłabszych punktach i tak już przecież zupełnie wątłego ciała Key wyłączył się całkiem, na tyle, że moment zawieszenia tych bezmyślnie wymierzanych ciosów nie był dla niego do końca jasny. Płuca wciąż walczyły o odrobinę powietrza, serce pędziło jakimś dziwnym, zupełnie nierównym choć i tak zawrotnym tempem, ale Key nie myślał za bardzo – bo myśleć się nie dało, nawet jeśli w tych kilkunastu podejrzanie długich sekundach przerwy rzeczywiście miał czas na to, żeby jakoś nieporadnie spróbować się wyprostować i wziąć jakiś pełnoprawny drżący oddech, spod mimowolnie przymrużonych oczu nie mając już wcale siły próbować szukać Cosmo. Żyjesz jeszcze? Wstawaj, kurwa ale nie dało się naprawdę, a powiedzieć chciał, że żył niestety, ale po tym wszystkim chyba naprawdę wolałby nie, więc bez słowa i bez ruchu jakiegokolwiek po prostu na tej ziemi został, wciąż zbyt zajęty duszącym uczuciem uciekających oddechów żeby zauważyć cokolwiek – zwrócić uwagę na tą rozmowę, na bijący chłód asfaltu, na to, że Craig chciał żeby zabawnego coś zrobili. Wszystko jedno, nieważne, kopnie jeszcze raz najwyżej i to wystarczy, może coś naruszy, raz a dobrze. Więc cisza absolutna, podkurczone w jakiejś desperackiej i nielogicznej potrzebie zatrzymania tego przejmującego bólu nogi, zaciśnięte oczy i błagalna prośba, jakimś cudem na myśl przywodząca rzeczy niewiele bardziej znośne od tych, których doświadczał teraz: tylko się teraz nie zrzygaj. Nie potrafiłby chyba, bo to gardło naprawdę zawiązało się nie w supeł, a w najprawdziwszy węzeł gordyjski, bo zmęczonym ciałem rzeczywiście coś targało, ale to już nawet nie były konwulsje, siły na to nie miał, powietrza też z resztą. Leżał i nie myślał dużo, ale na podświadomości i tak wszystko odciskiwało się w swoim zakresie jakoś. Pewnie się puszczają. Pewnie tak. Tak. I dlatego należy im się – nie, wcale nie im, Keyowi znaczy, jemu się należy tylko. Bo Cosmo nie, Cosmo dalej taki dobry był mimo wszystko, wszystko dla nich robił i to pewnie z winy Keya to wszystko robić musiał bo sprytu mu zabrakło żeby lepszego coś wymyślić i... i gdzie był Cosmo właściwie? Z miejsca się pewnie nie ruszył nawet, a może przeciwnie, może na tej ziemi teraz jeszcze bliższy i bliżej był, ale przecież Key nie widział, nie rozumiał i nie potrafił, naprawdę niezdolny był do tego żeby przekręcić się chociaż trochę, wzrok podnieść, ba, oczy otworzyć nawet.
Jeden chuj, niech zrobią coś śmiesznego i w panice mimowolnej wnętrzności jakoś gwałtownie znów wywróciły się do góry nogami, znów chciało się wymiotować, bo jednak nie potrafił obojętny być – w najdziwniejszym momencie wygasającej zdolności rozumienia dotarło, że od początku umierać chciał w tym Vegas, ale nie tak. Sam chciał – wizję miał jakąś głupią, że Cosmo go zostawi, zawróci i ruszy z powrotem do Seattle, a on sam z tą strzykawką brudną zamknie się w brudnym kiblu jakiejś lepkiej speluny i po swojemu odejdzie. I tylko zapisana przyprawiającymi o odruch wymiotny serduszkami z inicjałami pieczętujących swoją miłość w tych dziwnych częściach Nevady kochanków będzie mu świadkiem i oprawcą zarazem. Tak od początku się widział, do tego podświadomie zmierzał chyba, już nawet nie w samych dniach ostatnich ale i miesiącach, latach może, bo to wszystko za długo trwało przecież żeby niewinne być; ale teraz wszystko nie tak było, wszystko nie po jego myśli, teraz zwijał się na tej ziemi skopany i przydeptany, opluty i obrzydliwy, najgorszy, a całe to złudne poczucie kontroli i porządku zabierał mu w wyrazie jakiejś paskudnie nieśmiesznej ironii losu ktoś, kto do ortalionowych dresów nosił kowbojski kapelusz. Wszystko źle. Tylko że nikogo zupełnie nie obchodziło, że źle; nikogo zupełnie, a już na pewno nie tych ludzi, raptem kilkadziesiąt metrów żyjących swoimi najlepszymi zakrapianymi tanim prosecco i kiczowatym confetti panieńskich wieczorów życiami.
Ale Craiga i Petera już tak, oni musieli się cieszyć, że źle jest – z tych ciał wdeptanych w ziemię, nieobecnych spojrzeń i z łez na twarzy, teraz wspólnych chyba, choć Key jakoś nie przypominał sobie tego nieprzyjemnego uczucia zbliżającego się szlochu, może tępy ból i brak powietrza wytłumiły je wystarczająco dobrze. Znowu ich z ziemi podnosili, po co, Boże, dlaczego, Key znów zakasłał na jakimś urwanym w pół sekundy tchu. Jeden Keya, drugi Cosmo, nie wiadomo po co, naprawdę nie, zwłaszcza że te ciała jakieś wiotkie i nieswoje, że żaden z nich oporu już nawet nie miał jak stawiać, że w tych rękach zbyt silnych i zbyt agresywnych przelewali się jak jakaś niespójna masa, ciągnęli nogami po ziemi jak szmaciane lalki. I... i jeszcze mocniej do pionu ciągnęli, pod ścianę niezmiennie, a może wcale nie, ale Key i tak plecami i głową o nią uderzył znowu, bo przecież równowagę zachować było teraz tak przeraźliwie ciężko – już nawet nie chodziło o to, że w głowie od długich godzin kręciło się tak, jakby dziecięcą karuzelą ktoś kręcił za mocno i za długo, ale o to, że czuł jak lekka jest teraz głowa, jak oprócz tego że oddychało się niedobrze to i znaleźć górę i dół też było ciężko, stać po prostu, nawet podparty. I oni, Peter i Craig znaczy, mówili coś też. Okropieństwa jakieś, ale Key nie słyszał, bo wszystko było takie trudne i niezrozumiałe, jakby ktoś wolał do niego z bardzo daleka, próbował przekazać coś zza zamkniętych drzwi; zachęty jakieś, rozkazy, co? Nie rozumiał, zupełnie nic z tego nie rozumiał i tak bardzo chciał jednak na tą ziemię wrócić, poleżeć tam jeszcze chwilę, ale on wrócił znów, tym razem Peter i tym razem znów docisnął do ściany, tym razem z ręką tak pewnie i komfortowo znajdującą sobie miejsce na keyowej szyi z jakimś pytaniem zmiękczonym niepoważną wadą wymowy, kurwa Mustafa, zabawy nam nie psuj. Uciekający oddech, chyba znów jakieś słowa tego znudzonego Craiga w tle (wciąż nie potrafił wyłowić ich na tle hałasu własnego rozbijającego się boleśnie o obite żebra serca) i znów naiwna myśl, że może to wreszcie już, chwila litości i koniec męki, ale potem... potem chyba Cosmo... Cosmo? Odezwał się, rękę wyciągnął, a może po prostu miał czelność ruszyć się, oprotestować to wszystko, skorzystać tego, że Craig zbyt zajęty był rzucaniem ostatnich pospiesznych spojrzeń na te imponujące jak na ich wspólny wygląd kwoty w kradzionym portfelu Deana, chowaniem ich do własnej kieszeni szeleszczącego ortalionu. A może nic nie zrobił wcale, nic zupełnie, może po prostu dalej tam był i dalej trząsł się w strachu, a Key po prostu desperacko potrzebował jakichś wyjaśnień – bo Peter jakiś sfrustrowany ustąpił, zabrał brudne łapska, cokolwiek zamierzał, przerwał. Po prostu tak, więc znów myśl, już nie tak naiwna, że może chwilowe rozproszenie, kolejna łapczywie złapana szansa na jakieś desperackie świśnięcie rozedrganym oddechem; ale nie rozproszenie wcale, bo znów słowa jakieś, a to takie złe było, niewygodne i niepokojące, że żadnego z nich nie rozumiał, że się zlewały w jakiś jeden pomrukujący najszczerszym strachem dźwięk. Spojrzenie jakoś nieprzytomnie wędrujące za rękami Petera i na Craiga też, dalej nie dociera że nieładnie się wpierdalać, jakaś pięść zaciśnięta i za blisko Cosmo, za co teraz niby?, za to że śmiesznego nic nie chcieli zrobić może, Craig wisiał nad nimi, strasznie ciężko, czy to obca dłoń czy panika ściskała za wyciągnięty materiał swetra, co się dzieje, cosiędziejecosiędziejecosiędzieje. T e r a z problem prawdziwy będzie bo coś się stało i Cosmo nagle trzymany stanowczo za t-shirt, czy to Key nieprzytomny był już praktycznie i na jakimś skraju całkowitym wyczerpania, czy to wszystko naprawdę takie bez sensu i Peter złościł się naprawdę bez powodu, podjudzany tylko tymi ucieszonymi zachętami kolegi. Nie będzie problemu jak zajebią, czemu ktoś przejąć by się miał, Peter. I znajome dźwięki znowu w uszach razem z tym nieznośnym piskiem, zarzuty jakieś, znów słowa tak ciężko odróżnić w niezrozumiałym zgiełku, jedne bardziej wyraźne od drugich w końcu, skoro nie chcą powiedzieć który rucha to jednemu i drugiemu po mordzie tak samo mocno, nie, Craig? I po mordzie rzeczywiście, czy nadal na płacz się zbierało go pytali, Cosmo znaczy, Peter pytał i znów łokieć wycofywał. A Craig był cały czas, jak jakiś pieprzony rodzicielski nadzór, a Key zauważył po chwili dopiero, że tak się wpatrywał i że cały czas mocno trzymał za sweter, mówił coś chyba cały czas. Co z tego, mógł mówić, trzymać też mógł, bo Fletcher, kurwa, co z nim, a Key w końcu już zrozumiał co, dotarło do świadomości poważnie ciągniętej w tył rezonującym bólem i wciąż niezmiennie uciekającym w strachu powietrzem; i tak samo jak on przed chwilą, tak i Key teraz jakoś instynktownie ciągnął w tamtą stronę, a kiedy te ręce ze śmiechem szorstkim i kolejną kpiną na ustach przytrzymały go w miejscu, w jakimś odruchu zupełnie irracjonalnym i, przede wszystkim, wyjątkowo zgubnym, na oślep wyciągał ręce w stronę tego trzymającego silnie w miejscu Craiga, naiwnie spróbował odepchnąć i z maniakalnym uporem podejmował jakieś trącące rychłym niepowodzeniem próby wyślizgnięcia się z tych objęć, bo Cosmo nie miała prawa dziać się krzywda, a działa, działa przecież straszna i... i znów gwałtownie brany wdech, bo to błąd był, bo teraz i Craig i Peter równie wkurwieni, że czelność mieli na wzór jakichś przerażonych dzikich zwierząt w ostatnim podrygu energii próbować fizycznie od tych rzucanych z wyższością i pretensją rozkazów uciec. Każdemu równo w mordę pro forma, więc Key znów na chwilę porządną całkiem stracił orientację, zapomniał o Cosmo i o wszystkim innym też w zasadzie, nawet o tych śmiechach donośnych i odrzucających w dźwięk których już bez niczyjej pomocy osuwał się wzdłuż ściany na ziemię.
Znów nie – bo ręce roszczące sobie prawa do skopanych ciał jeszcze raz przypomniały sobie o Cosmo. Który też był i o którym Key też w końcu sobie zza tej ciężkiej zasłony zdezorientowania przypomniał, ale na którego spojrzenia podnieść nie potrafił; i pozwolił Craigowi znów odsunąć Petera, znów łapać tego Fletchera. Cosmo był jednak, ciała zderzyły się w końcu blisko, jedno uderzyło w drugie – nie samoistnie, zupełnie nie, ale chyba żadne z nich w całej tej panice nie potrafiło przypomnieć sobie chwili, w której impet i napędzana rozdrażnieniem siła pchnęła ich ku sobie, pozwalając jednemu obojczykowi zahaczyć o drugi, chudym rękom i nogom spleść się wbrew woli, zachwiać niebezpiecznie, bo tym swoim niewielkim ciężarem przez moment uwiesili się jeden na drugim, zderzone czoła i wreszcie z tego bliżej nieokreślonego położenia znów mogli się znaleźć na ziemi. I tyle w sumie, tyle wynikało właśnie z tego, bo Key wciąż tych słów nie słyszał i nie rozumiał, wciąż ledwo pojmował że to ciało pod głową należało do Cosmo i wciąż za mało miał siły i chęci żeby się podnieść, uznając, że tak być już musi – że oni robić i mówić co chcą mogą, bo to nieważne wszystko, bo można już leżeć, nieświadomie zupełnie znów (po co?) próbować się podnieść i zostawiać plamy krwi na wytartym materiale spodni przyjaciela.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

W pewnym momencie wszystko zaczęło się rozmywać.
Zbyt szybko, to na pewno, przy którymś z pierwszych ciosów, bo nie zwykł nigdy wdawać się w bójki - w odróżnieniu od Petera i Craiga, którzy wyrabiali doświadczenie podczas ustawek po lokalnych meczach drużyn z końcowych miejsc trzeciej ligi. I straszne to było chyba; świadomość tego, że mogli teraz zrobić z nimi, co tylko chcieli, bo przecież ciała, wyczerpane tak cholernie tą karykaturalną imitacją życia, przez którą brnęli z trudem na przestrzeni ostatnich dni, były już zbyt słabe i wątłe. Każdy narząd i każdy mięsień, i każda kość domagały się teraz głośno, donośnie tego, co brutalnie zostało im wydarte przez natarczywe łapska Craiga, wytrącającego łyżkę spomiędzy palców Cosmo. Ale poza tym nie było już siły - tej zwykłej, okruchów już nawet, bo rezygnacja znowu zagłuszyła ostatki zdeterminowanych myśli i nawet, kiedy Key (Key, który został zmasakrowany tak potwornie, tak okrutnie, tak źle, że Fletcher nie mógł już patrzeć, gdy padały kolejne ciosy) zaczął wyrywać się w geście oporu przeciw tej dantejskiej scenie, która właśnie rozgrywała się z ich udziałem, Cosmo patrzył tylko i nie rozumiał - po co, Key, to i tak już nie ma sensu, to ich bawi tylko, te ich uśmiechy są tylko bardziej paskudne, tylko pewniej wymierzają te wszystkie uderzenia.
Za wcześnie było jeszcze na wyrzuty sumienia, że poddał się za szybko, a w ich miejsce rozbrzmiewał głos, obwieszczający dokładną odwrotność - zbyt długo, zbyt długo już to wszystko, zbyt długo już to ciało jest takie oblepione nienawiści, zbyt dużo śladów, uszczypnięć, cudzych palców opierających się na nim wbrew woli, zbyt po prostu, a przy tym cięcia zbyt płytkie zawsze, szkoda - tak powiedział Craig i w obliczu tych wszystkich paskudnych okropieństw, którymi ciskał tak pewnie w ich kierunku, to wydawało się nadzwyczaj humanitarne, prawdziwe, uświadamiające. Szkoda, że nie wyszło, a on potrzebował tego głosu, głosu z zewnątrz, który dałby mu świadectwo, że nie oszalał - nie oszalał wcale, wszystko widzi dobrze, dobrze rozszyfrowuje świat, oczywiste to takie, kiedy nawet prostak z ulicy już wie, już widzi, że szkoda, że nie ma już sensu. Że można uderzać, to nic jak zabiją, nikt się nie przejmie. Boleć będzie, bardziej niż gdyby sam to zrobił, ale to nic, to nieważne, jeżeli miało być skuteczne.
I tylko ten Key uwierał teraz; tylko to potrafiło ugodzić w tę samolubną myśl o tym, żeby ten krwawiący nos i rozbitą głowę zignorować zupełnie, te uderzenia w twarz, i w żebra, i brzuch potraktować ze zobojętnieniem. Bo bolało, ale najwidoczniej na ten cały ból zasłużył; może obaj zasłużyli? Może Key wcale taki dobry nie był, jak wydawało mu się to do tej pory, może też robił zło, tak jak Cosmo, może też ściągał cudze dłonie pod bieliznę, może ranił też tak okrutnie, może robił krzywdę ciągle pięknym i dobrym ludziom, którzy dawali tak dużo, może też nie miał już nic do oddania w zamian. Dobrze się tak o tym myślało - stawiając Keya na równi ze sobą, na tej samej, przegranej pozycji, choć podświadomie musiał czuć, że to wszystko cholernie niesprawiedliwie i musiał czuć też ten dysonns, i musiał czuć, że z nich dwóch to Key powinien walczyć, i dobrze, że walczył, niech walczy - nawet jeśli zamglone bólem i zrezygnowaniem spojrzenie Cosmo nie było ani trochę wspierające, nawet jeśli te rozciągające się w powietrzu jęki drżały za mocno, kiedy po długich sekundach bezdechu tlen docierał wreszcie do płuc, a ciało nie zdążyło wydobrzeć jeszcze po poprzednim uderzeniu, a już musiało przyjmować następne.
Te w twarz bolały najbardziej, bo głowa uderzała wtedy rozbitym przy pierwszym, gwałtownym pchnięciu miejscem o ścianę, a przez całe ciało przechodził ostry ból, ziemia zamieniała się miejscami z niebem. Nieważne były już inne wtedy, ta twarz oblepiona brudem i krwią, ściekającą z nosa do usta, i przyprawiającą o odruch wymiotny swoim metalicznym smakiem. Albo nie - jeszcze te w brzuch, bo pozbawiały go oddechu i sprawiały, że słaniał się na nogach mocno, zwalał się na Petera albo na Craiga - co za różnica? A potem oni znowu szarpnięciem zmuszali go do oparcia się o ścianę, ta głowa znowu o nią uderzała, przestańcie już, czy to mózg, czy wypłynie zaraz mózg? A może żebra mu złamią, może odstające kości podziurawią płuca - miał wrażenie, że to się działo właśnie i nie był już pewny czy to na pewno tylko w jego głowie ten słabo zbudowany, zniszczony głodówkami szkielet pęka pod naporem kolejnych uderzeń.
Teraz znowu uderzenie w podbrzusze, zgiął się w pół i już wiedział, że palce Craiga zaciskają się mocno na ramieniu i pchają na ścianę - może ostatni raz, może nic już nie będzie, może to będzie ten jeden raz za dużo, może tak. Oby. Ale nie, bo coś się stało, bo zamiast prosto za siebie poleciał odrobinę w bok, bo coś to uderzenie zmiękczyło, zamortyzowało. Key, Key to był, nagle znowu tak blisko, obok niego znowu, więc teraz na nowo te ciała tylko na siebie zdane były blisko, zależnie zupełnie, znowu te kończyny plątały się ze sobą, a Cosmo chyba napierał zbyt mocno, zbyt ufnie, chyba ręce do niego wyciągał, w jakiejś naiwnej wierze, że Key pomoże - bo chociaż na płacz się nie zbierało, Peter, tylko łzy już same leciały bezgłośnie wzdłuż twarzy, to lęk znowu ukuł głęboko klatkę piersiową. Bo skończyć już mogli, był pewien - jedno uderzenie dosłownie albo głowa rozbita o tamten kant śmietnika, bo tak niewiele było trzeba przecież, tak krusi byli teraz w porównaniu z tymi dwoma, tak zmarnowani i niepotrzebni. I nie było wdzięczności, tylko żal, bo skoro nie skończyli tego ewidentnie, to pewnie chcieli jeszcze czegoś, to pewnie chcieli dręczyć ich nadal, nadal rzucać tymi wulgarnymi słowami o ciągnięciu chuja, o jebaniu w dupę, opierdalaniu gały, a Cosmo nie słuchał, ale słyszał przecież i zapamiętywał podświadomie, i odtwarzał w myślach na nowo, i na nowo.
A potem kolejne charknięcie gdzieś nad uchem, coś o tym, że już się obłapiać zaczynają, że ohydne, obrzydliwe, głośno któryś krzyknął, że tutaj tanie ruchanie i z łatwością można było wyobrazić sobie twarze przechodniów gdzieś przy skręcie w ten ślepy zaułek, pełne konsternacji, ale niewystarczająco zaciekawione, żeby podejść i sprawdzić, o co chodzi. I potem znowu te brutalne ręce chwytające Keya za sweter, żeby odrzucić go z tych cosmosowych kolan, na które opadała mu głowa, a potem jego ciągnące spod tej ściany na ziemię z powrotem, wprost na twarz, a potem noga, ciężki but, przewracający na plecy. Ćmiący obraz przed oczami, kształt tego komicznego, kowbojskiego kapelusza na tle tych potężnych budynków Las Vegas, które nagle całkiem szare się wydały i bezbarwne. W tle jakiś głos Craiga, wzrastający donośnym hukiem, że:
- Kurwa, Mustafa, przeprosiłbyś wreszcie, co? Powinieneś przeprosić, że musimy sobie tutaj, kurwa, ręce brudzić.
Zatrzaskiwały się już te powieki ciężko, myśli odpływały gdzieś poza te wszystkie rzeczy, które toczyły się tak pospiesznie, nie mając litości dla spowolnionego umysłu, ale but Petera napierający nagle na policzek ocucił go jeszcze na moment. Na ostatni moment, w ostatniej chwili - bo mężczyzna już chciał coś mówić znowu, a Craig musiał dalej wisieć nad tym biednym Keyem, kiedy między tymi zgrzytającymi odgłosami, co do których Fletcher nie mógł mieć pewności, czy krzyczały do niego naprawdę, czy jedynie w tych otępiałych myślach, dało się słyszeć krótki okrzyk, artykułowany innym niż te dwa głosy, które zdążyły porządnie już wryć się w świadomość.
Coś o policji, zaraz przestał go ten but dociskać do ziemi, fuknięcie jakieś Craiga pod nosem, kolejne wyzwiska. Numer wybrany - jakieś wymamrotane pospiesznie, że spierdalamy, nie warto. Nie warto było naprawdę, tak uważał Cosmo, nie warto już zupełnie i tkwiąc uparcie przy tej niekonkretnej myśli, wbijał teraz spojrzenie w brudne od światła, miejskie niebo zachodzącego wieczoru.
- Wezwę karetkę, okej?
Głowa gwałtownie odwróciła się w stronę, z której dobiegł głos i chociaż obraz przed oczami rozmazywał się nadal i cały świat drżał w niekontrolowany sposób, musiał wreszcie rozpoznać w tej pochylającej się nad Keyem i kładącej mu dłoń na ramieniu sylwetce mężczyznę, który zza baru wydawał im kilkanaście minut wcześniej tamtą porcję frytek. Ostry blask wyświetlacza komórki nie zwiastował niczego dobrego, więc, choć gardło przecież było ściśnięte tak okrutnie, choć oddech piekł w przełyk, a głos nie potrafił przez kilka prób wydostać się na zewnątrz, w końcu usta wypuściły spomiędzy siebie krótkie:
- N-nie - rozerwane jakimś gwałtowniejszym zaczerpnięciem oddechu. Mężczyzna musiał odwrócić się do niego teraz, ustać do pionu i podejść jakoś zbyt szybko, także od samego patrzenia na to, jak prędko pokonuje te dzielące ich, skromne metry, Cosmo zakręciło się w głowie.
- Muszę, wiesz? - nagle jakiś podejrzliwie troskliwy ten głos się wydawał, bo nie istniała już przecież żadna forma ludzkiej empatii w zupełnie wąskim nagle dla Fletchera sposobie postrzegania świata. - Muszę, strasznie wyglądacie obaj, musi się ktoś wami zająć…
- N-nie - powtórzone z oporem, kiedy starał się odnaleźć za tą mgłą gdzieś jego spojrzenie. - N-nie, proszę, nie, d-damy radę. K-key? Key, d-damy radę, prawda? - nagle przebijająca się między słowami desperacja musiała całkiem zagłuszyć te ostatki pewności siebie, na których utrzymanie silił się, pomimo drżenia kolejnych zdań. - N-nie rób, proszę, b-będą kłopoty…
- Przenocuję was u siebie, co? - Przykucnął jakoś przy jego głowie i teraz Fletcher dokładnie widział zmarszczone głęboko, w jakimś wyrazie zatroskania najpewniej, czoło. - Chociaż zajmę się tym... - Ta dłoń sięgająca do policzka miała być pokrzepiająca chyba, ale Cosmo w jakimś dzikim odruchu drgnął mocno pod wpływem jej dotyku, więc mężczyzna cofnął ją pospiesznie, jakby zrozumiał.
- N-nie, damy radę, p-pojedziemy… wyjedz-dziemy stąd, Key? Key, wyjedziemy? - Bo potrzebował go teraz cholernie, jakiejś zgody, jakiegoś potwierdzenia albo chociaż najmniejszego nawet świadectwa jego faktycznej obecności. W tym czasie barman nadal wpatrywał się w skupieniu w jego twarz, żeby zaraz odwrócił głowę z powrotem w stronę Khayyama, jakby starając się ocenić pospiesznie ich szanse. Nie wyglądał na przekonanego, ale czy miał jakieś wyjście? W końcu westchnął głucho i zaczął przetrzepywać kieszenie, aż wydobył z którejś z nich paczkę chusteczek, którą wcisnął w dłonie Fletchera, a potem wstał i podszedł do Keya z powrotem, żeby wsunąć mu w dłoń cztery dolary.
- Nie mogę dać wam więcej - bo przećpacie - ale może potrzebujecie czegoś? Umyć się? Wejdźcie na chwilę chociaż, odkazimy te rany… - i dalej coś jeszcze, jakieś nieskuteczne próby przekonania ich do czegoś, co nie mogło być niczym dobrym, Cosmo był co do tego pewnym, ale nie słuchał już i tak - nie słuchał, bo to tępe do tej pory spojrzenie teraz jak bystry wzrok sroki wbijało się w ten gnat, którym było coś, co zbyt łudząco przypominało dobrze znany, strunowy woreczek, nawet kiedy świat wydawał się rozmazany i płynny. W nagłym uczuciu potrzeby bolącej bardziej niż to obite ciało, niż sączące się krwią rany, poczuł jak wzbierają kierowane tą płytką motywacją siły.
- Frytki - wyrzucił z siebie pospiesznie, zwilżając językiem spierzchnięte wargi i nawet nie siląc się na odwrócenie spojrzenia od tego foliowego skarbu. - M-możesz dać dam - dodał pospiesznie, bo żeby dać, musiał przecież wejść do środka z powrotem, usmażyć musiał, na chwilę musiał ich zostawić. I to ostatnie pewnie sprawiło, że przez twarz mężczyzny przebijała teraz ognista wątpliwość, ale zgodził się w końcu, w końcu w jakimś niewiele Fletchera teraz interesującym wyrazie aprobaty wydał z siebie ostatnią serię zbyt złożonych słów, obrzucił ich spojrzeniem czujnym i ruszył z powrotem w stronę tylnych drzwi - niepokojąco pospiesznym krokiem.
Ale to nic, bo Cosmo przecież też nie miał zamiaru czekać, bo z głuchym stęknięciem przewrócił się wreszcie z pleców na brzuch, pogrzebując tym samym nadzieję o podniesieniu się na nogi i czołgając się ciężko, resztką sił zgromadzonych w rękach, dłoniach, łokciach, skierował zaraz w kierunku tego porzuconego, przemiętego i przewróconego na lewą stronę plecaka. Jeszcze trochę, jeszcze kawałek - jak nędzna parodia żołdaka na militarnych ćwiczenia albo raczej jakiegoś rodzaju pełzającej pluskwy, po dwóch upadkach wprost na twarz, kiedy okazało się, że energii nie było jednak wystarczająco, dotarł tam w końcu, w końcu drżące palce sięgnęły do tego strunowego woreczka, w końcu ciałem aż szarpnęło gwałtownie, kiedy dostrzegł ten brązowy proszek wypełniający foliową sakiewkę.
A potem nikogo już nie obchodziły te pierdolone frytki.
Potem przez długi czas niczego już nie było.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • iv. i to, że winy niepowrotne
Nevada była kłamstwem – wielkim, lepkim i nieprzyjemnym. Z kilkugodzinnego zaledwie pobytu w samym sercu srebrnego stanu nie wynikło wiele ponad to, do czego sprowadzały się pokiereszowane twarze i obolałe ciała. I słowa, które chyba dziwnie zgodnie dźwięczały w myślach, szczególnie wtedy, gdy nie tłumił ich płynący w żyłach spokój kolejnej działki; o tych słowach nie rozmawiali, w ogóle nie rozmawiali zbyt dużo – na pewno nie o tym, że Vegas z tej wyśnionej ostoi stało im się nagle jakąś okrutną parasomnią, majakami i... błędem, chyba tak. Tyle dobrego, że stolicy kiczu i tanich baletów zawdzięczali teraz niewidzialność. Wcale nie dlatego, że nijakie sylwetki niknęły w tamtejszych tłumach ludzi w znacznej części niewiele różniących się od nich; to te zabrudzone krwią i kurzem ubrania, smród kogoś kogo nie stać już na martwienie się własnym wyglądem, desperacki głód w oczach i budzący najszczersze odrzucenie wygląd sprawiały, że w zasadzie każdy kogo mijali na swojej drodze w stronę obrzeży miasta, a w końcu i autostrady, bez zastanowienia odwracał od nich spojrzenie. Nikt nie chciał mieć z nimi czegokolwiek wspólnego, a nawet jeśli w całej tej swojej klejącej się dniami niepokoju, wymiotów i zmęczenia żałosności budzili czyjąkolwiek litość – mało kto realnie chciał wyrywać się z pomocą. I dobrze. Paradoksalnie cieszyło to, że nikogo już nie obchodzili, bo mogli ze spokojem tułać się kolejnymi kilometrami wgłąb kraju, tylko oni, Cosmo, Key i nic więcej w zasadzie, tylko te kilka drobnostek poupychanych po kieszeniach, bo ten bezwartościowy i skopany przez Craiga plecak koniec końców w pośpiechu zostawili w tamtej przeklętej alejce. Może słusznie, bo przecież kieszenie naprawdę nie ciążyły teraz jakimś wielkim dobytkiem, ledwo tym całkiem już popękanym rozładowanym telefonem Keya (chyba naiwnie liczył, że będzie z niego jeszcze pożytek, że wymienią go za działkę na przykład), cudem uchowaną strzykawką, drobniakami, to jest pozostałościami z poprzednich dni podróży i... i niczym więcej, tak naprawdę. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że więcej nie potrzebowali, bo potrzebowali, cały czas z resztą, a ta potrzeba jakimś cudem z dnia na dzień przybierała na sile i robiła się coraz trudniejsza do wytrzymania, ale niewiele mogli z tym zrobić.
I niewiele chcieli z tym robić też, bo przecież brakowało na to wszystko sił. Wciąż piekła frustracja wynikająca z tego, że pieniądze przepadły w kieszeniach niedoszłych oprawców, bo przecież mogli mieć z tego ile tylko chcieli i może wcale nie musieliby wyjeżdżać daleko, łudzić się, że dalej coś będzie. No właśnie. Wyjeżdżać. Bo wyjechali. Nie czekali długo, nie ustalali szczegółów, szli gdziekolwiek – tylko na chłopski rozum, byle dalej od Seattle. A może to też już znaczenia nie miało, czy bliżej czy dalej, bo Key musiał teraz całkiem świadomie i całkiem pewnie głęboko liczyć, że ta podróż już nie będzie trwała długo. I tak, w głowie rzeczywiście chyba powoli usiłował układać sobie to pewne oświadczenie, propozycję jakąś, ale wszystko źle brzmiało. Pojedźmy gdzieś, kupmy za dużo i weźmy. Albo... albo, nie wiem, serio koks skołujmy i idźmy w tego speedballa pieprzonego, dużo, strasznie dużo go władujmy, możemy tak zrobić? Bo to nie chodziło nawet o to, że Key nie chciał tego proponować, tylko że rozumiał że musiał, bo to wszystko odrobinę za bardzo nie miało celu jakiegokolwiek, a mimo wszystko pojęcia nie miał jak. Odpowiedzialność jakąś musiałby wziąć wtedy. Za Cosmo by musiał, znaczy się, gdyby naprawdę miał odwagę to zaproponować i te męki wspólne wreszcie jakoś ukrócić. No ale nieważne przecież, bo najpierw, przed czymkolwiek innym, naprawdę musieli z tego Vegas zniknąć i tak zrobili z resztą, sugerując się radami tamtego barmana i zaczynając od dotarcia gdzieś na jakąś niespecjalnie wyględną pętlę autobusową, skąd za łączną sumę trzech dolarów i trzydziestu dwóch centów mogli udać się w równie nieinteresującą podróż przez pustynny krajobraz aż do Glendale.
Glendale było brzydkie, nudne i od początku do końca zdefiniowane tylko jakimś równie żałosnym co oni dworcem autobusowym i siecią pęknięć na rozgrzanym od popołudniowego słońca asfaltem. Przyjazd do Glendale był z kolei szybkim opuszczaniem dusznego autobusu, mijaniem niewielkiej ilości wychodzących na postój pasażerów i pędzeniem względnie wartkim krokiem za najbliższy zaułek, wymiotowaniem z barkiem przyciśniętym mocno do ściany obskurnego budynku. Glendale było puste, brzydkie i nie dawało żadnych złudnych nadziei, że zastanie ich tutaj cokolwiek lepszego niż w tym Vegas nieszczęsnym, ale Dennis (tak głosiła plakietka przyczepiona do jego przydużej pracowniczej polówki) twierdził, że tam najprędzej uda im się znaleźć ewentualny nocleg i że stamtąd najłatwiej będzie im pojechać na północ, w stronę Utah. Piętnastką podróżuje fura ludzi, na pewno ktoś Was podrzuci, zapewniał, ale półtorej godziny w pełnym słońcu spędzone na nikłych próbach zatrzymywania mijających ich samochodów utwierdziło Keya w przekonaniu, że mnogość podróżnych nie jest żadnym ułatwieniem gdy wygląda się w ten sposób. Może na początku mieli jakieś szanse, jeszcze czyści, jeszcze nie tak niepokojąco drobni, ale teraz zupełnie bez sensu to było. Niepotrzebnie się łudzili, że z Glendale od razu pojadą do... no, gdziekolwiek właściwie, bo nie mieli w zasadzie jeszcze żadnego celu określonego, bo teraz całkiem dosłownie jechali na oślep przed siebie, ale jakoś w domyśle było to, że lepiej i bezpieczniej jest cały czas tylko oddalać się od domu i od tego Vegas przeklętego. Key od początku wiedział, że nie chce tutaj spać, że wcale nie chce pukać do drzwi miejscowego kościoła i prosić o kawałek podłogi, przecież niepotrzebne mu to było; zwłaszcza że tu chyba nie mieli perspektyw na towar, że stojąc przy drodze z jakimś niepokojącym uporem wlepiał wzrok w wejście na ten autobusowy dworzec i wypatrywał kogokolwiek, kto mógłby wyglądać... sensownie. Inna sprawa, że pieniędzy nie mieli, a to podstawa była, bo... bo chyba podświadomie zadecydował już, że nikomu więcej nie pozwoli Cosmo choćby dotknąć, więc naprawdę tych pieniędzy potrzebowali. I właśnie dlatego półtorej godziny później, bez żadnych efektów zarówno w łapaniu jakiegoś kierowcy-naiwniaka i namierzaniu kogokolwiek kto mógłby im mieć co sprzedać, Key zdecydował: pies by to jebał, kasy idziemy szukać. Bo od kasy należało zacząć. Więc z powrotem pomknęli na ten dworzec, gdzieś na perony, gdzie, nawiasem mówiąc, podróżnych nie było wielu. Ledwie kilka osób wyglądających jakby właśnie jechały w stronę Vegas, skromna rzesza seniorów, kilkoro nieprzyjemnie wyglądających mężczyzn. Od tych ostatnich stronił szczególnie mocno, nawet nie dając sobie ani Fletcherowi okazji do zbliżania się do nich, nawet jeśli po tym wszystkim niezupełnie budzili grozę, bo ze zdroworozsądkowego podejścia zostało niewiele, a w głowie jakimś cudem tliło się bardzo niepokojące przekonanie, że może jednak trochę mu wszystko jedno. Ale nie, nie wszystko jedno, bo Cosmo tu był, a cała ta sytuacja sprzed zaledwie kilkunastu godzin obudziła w Keyu poczucie tak wielkiego i intensywnego poczucia obowiązku wobec własnego przyjaciela, że o jakichkolwiek kłopotach nie było mowy, nie dopóki musiały być wspólne. Kasy poszli szukać, więc kręcili się po tym dworcu trochę bez sensu, nawet nie starając się nie budzić podejrzeń i z tylnych kieszeni lub niedomkniętych toreb próbując wyciągać jakieś portfele, pojedyncze banknoty, cokolwiek, naprawdę. I niedziwne wcale, że kurwica brała, bo to naprawdę bez przyszłości było wszystko, dziwne tylko że aż tak intensywna, bo Key mało nie wyszedł z siebie gdy po raz kolejny okazywało się że na więcej niż jakieś marne dwa dolce nie dało się w tej dziurze liczyć.
- Kurwa no, bez sensu – skarżył się rozgniewanym tonem, kiedy z tytułu wspólnie podjętej decyzji opuszczali ten dworzec z łączną sumą może sześciu dolarów poupychaną drobniakami po kieszeniach. Tym razem zamiast w stronę autostrady ciągnęli wgłąb tego pieprzonego Glendale, które naprawdę ciężko okrzyknąć było miasteczkiem, wsią może co najwyżej, bo miało jakieś trzy całkowicie opustoszałe ulice na krzyż, zamkniętą pocztę, jedną samoobsługową stację benzynową, kilka domów i jakąś niewielką ilość nieokreślonego przeznaczenia budynków rozciągającą się odrobinę dalej, w odległości może kilkuset metrów od nich. – I nie wiem po co... – urywał te myśli w pół, bo nie dość, że byli zmęczeni, wyczerpani i na głodzie, to teraz przecież jeszcze całkiem dobici. Do tego stopnia, że wlekli się żenująco wolno, a Key musiał wykrzywiać twarz w grymasie ewidentnego bólu za każdym razem, gdy przyszło mu robić nawet coś tak prostego jak brać trochę głębszy oddech i jeszcze dotkliwiej poczuć wspomnienia buta Craiga na własnych żebrach. – Nikogo tu nie będzie i tak. Trzeba było......zostać w Vegas, ale tak naprawdę to nie, absolutnie nie. Vegas było okropne i nawet w tym bezpodstawnie rozzłoszczonym Keyu głęboko osadził się strach przed powrotem w te nieprzyjemne zaułki, przed myślą o tym wszystkim, co spotkało ich raz i co równie dobrze mogłoby się powtórzyć kolejne kilkanaście razy, może z dużo bardziej opłakanymi skutkami. Trzeba było... w sumie nie wiedział co trzeba było, ale tak bardzo potrzebował mieć teraz kogo obwiniać o tą ciągnącą się boleśnie serię niepowodzeń, więc wolał denerwować się i kręcić głową na to, że zaufali Dennisowi kiedy twierdził, że Glendale będzie dobre na początek. Nie będzie, bo w Glendale nie ma taniej heroiny.
W końcu wciąż bardziej rozdrażniony niż zrezygnowany musiał z kolejnym wykrzywieniem twarzy po prostu przysiąść na chwilę na żwirowym poboczu nierówno wylanej drogi, rozejrzeć się niechętnie. Z jednej strony zostawiona za sobą poczta, już w całkiem przyzwoitej odległości dworzec, z drugiej blisko jakieś domostwo, dalej długo nic i chyba jakieś stare, słabo podświetlone logo w oddali, jedyny budynek przy tej części drogi – sklep jakiś? Wszystko jedno. Spojrzeniem zaraz wracał na twarz Cosmo i całkiem szczerze nie obchodziło go, czy przyjaciel poszedł w jego ślady i usiadł, czy stał tam tak dalej, bo łatwiej niż zastanawiać się nad tym co z tym wszystkim zrobić było po prostu marszczyć czoło i gniewnie patrzeć. I co teraz? Nic teraz, utknęli, nikt ich nie chciał – i to w każdym możliwym tego słowa znaczeniu, nawet podwieźć nie chciał. Musiał więc siedzieć na tej ziemi i próbować przekonać samego siebie, że to nic nie szkodzi i to nie tak, że za kilka godzin będą zalegać schowani za jakimś brzydkim budynkiem i dawać się rozrywać tej fizycznej, najbardziej dotkliwej stronie głodu. Tylko dlatego, że naiwni byli i w całej tej panice nie pomyśleli że ten zjazd okropny trafi się akurat kiedy będą wsiadać do tego autobusu; dlatego że ten strach wielki, nawet jeśli zawzięcie wypierany, kazał znikać z tych ulic najszybciej jak się da, nieważne dokąd, nieważne jak, nieważne za co. I płacić musieli za to teraz tym gniewem i nudnościami, a nie dało się przecież powiedzieć trudno, wzruszyć ramionami i iść dalej – z resztą, być może właśnie to irytowało najbardziej. Key musiał ostatkami silnej woli powstrzymać się przed tym, żeby bez słowa nie odchylić się do tyłu i się na tej ziemi nie położyć, a potem oznajmić, że on dalej nie idzie, że dosyć tego wszystkiego ma, jak dziecko rozzłoszczone zupełnie, ale znów, nie mógł przecież. Bo ciało bolało tak czy inaczej, a teraz i wnętrzności zaczęły skręcać się boleśnie, żołądek protestować, ręce drżeć i było na tyle źle, że wbrew wszystkiemu temu, co kazało mu nigdy więcej się już z tego pobocza nie ruszać, podniósł się i bez słowa ruszył dalej. Przed siebie, znaczy się, mając świadomość że beznadziejny to był przypadek, skoro najbliższe kilometry drogi wcale nie wyglądały jakby mogły przynieść im wiele więcej niż to, co zastali na dworcu. Dalej oczywiście nie było niczego, ledwie jakaś zabita dechami szopa w której kiedyś musiało być coś okrzykniętego lokalną wersją strip clubu, a w końcu też zbliżający się powoli mrugający neon. Sklep, sklep rzeczywiście.
- B-byłeś w Denver kiedyś? – rzucone od niechcenia, chyba tylko dlatego, że do szału go doprowadzała ta cisza nierównych oddechów i poczucie, że oboje długo już nie wytrzymają. Czy w Denver jest tanio, pojedźmy do Denver – tego na głos mówić nie musiał, podobnie jak nie musiał w ogóle odrywać wzroku od szpetnego krajobrazu drogi 168. Bez sensu pewnie szli, bo dalej tylko sieć lokalnych dróg, mało kto nimi jeździł, tym bardziej nie znajdą tu nikogo ani niczego, ale trudno. Musieli się upewnić, bo przecież jeśli istniał jakiś procent szansy, że gdzieś przed nimi, tam gdzie sporo dalej majaczyła nieco obszerniejsza zabudowa niż te kilka budynków rozpierzchniętych na losowych punktach drogi, jest miejsce jakiś, człowiek właściwy... no to Key gotowy był zaryzykować, krokiem wcale nie wartkim iść na przód i ignorować świadomość, że jest mu tak słabo, w zasadzie nie jemu, im jest z tego wszystkiego już tak paskudnie słabo, że jeszcze kilometr i naprawdę leżeć będą, może już nawet nie przy drodze a na samym środku. Może. I Fletcher chyba też czuł, że to bez sensu, jednocześnie rozumiejąc że trzeba, bo jego zapadnięta i spowita czerwienią i fioletem twarz wyrażała mniej-więcej to samo co twarz Keya – wygasające zacięcie. Dlatego Key przystanął w końcu, w zasadzie nie, w zasadzie zwalniał długo i stopniowo, zupełnie jakby naturalnie usiłował prędkość wytracić, jakby w końcu po kilku minutach zmuszania się do robienia kolejnego kroku zabrakło energii na kolejny. Musieli iść, m u s i e l i. Pochylał się właśnie lekko, rękami opierając o kolana kiedy ciałem znów rzucał nagły wymiotny odruch. – Bez sensu to jest – powtórzył bez podnoszenia wzroku na przyjaciela, zamiast tego mknąc spojrzeniem w stronę tego migającego światła neonu. Frustrowało go, na ustach już się układało jakieś przekleństwo i– chwila. Na moment zamilkł zupełnie, wpatrzony bezmyślnie w nieszczęsne logo miejscowego sklepu. Chwila rzeczywiście, bo chwilę tam stał, minutę może, a może kilka czy kilkanaście, nie wiedział. A potem wzrok w stronę otwartych na oścież drzwi, pusty korytarz, jakieś lekko opustoszałe sklepowe alejki. – Ej – wydusił w końcu, niezmiennie wpatrzony w budynek. – A mają z tego dworca autobus do... no do tego Colorado zasranego chociaż? Widziałeś? – Ale w sumie to nieważne, bo Key tak czy inaczej prostował się w końcu, patrzył na przyjaciela. – Stąd pieniądze można wziąć. I pojechać, nie? – zaproponowane w sposób tak swobodny i spokojny, przyciszonym głosem rzecz jasna, że równie dobrze mógłby się Fletchera pytać o prognozę pogody na jutrzejszy dzień, jakieś na piknik moglibyśmy pójść, nie, ale skupienie na twarzy, goszczące od nowa w oczach zacięcie, wszystko to sugerowało że śmiertelnie poważny był. – To nie może być trudne. – Jakieś głupie wzruszenie ramion, wzrok wbity w Cosmo. Rabowanie sklepu nie ma prawa być trudne, kradzież też nie jest trudna, przekonał się już o tym od czasu wyjazdu z Seattle przecież. I na wszelki wypadek nie nazywał tego rabunkiem, kradzieżą ani niczym innym, a braniem pieniędzy, może po to właśnie żeby przypadkiem tych sumień już nie męczyć kolejną winą niepotrzebną, ale wierzył że Fletcher wiedzieć będzie.
Ostatnio zmieniony 2021-01-22, 23:47 przez key khayyam, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Teraz, skoro Vegas okazało się być jedną wielką kpiną, wszystko wydawało się odrobinę bardziej puste i bezsensowne. Bo może żaden z nich nie mówił tego głośno, ale umrzeć tam, w stolicy Nevady, było przecież teraz najdonośniejszą myślą, jedynym planem, z którego wypłoszeni zostali serią brutalnych uderzeń i niestarannie wymierzanych kopniaków. Bo nie chodziło o to, żeby dać się zabić w Vegas - bo dać się zabić było przegraną ostateczną, ostatecznym brakiem kontroli. A brak kontroli był przerażający przecież, ostatnio bardziej niż ledwie kilka miesięcy temu. Żeby do końca utrzymywać kontrolę, trzeba było wyniszczać się stopniowo, na własnych zasadach, idąc własnym rytmem, samodzielnie odmierzanymi dawkami. I na przestrzeni ostatnich kilkunastu dni wyobrażał to sobie zbyt często, żeby teraz ten szeroki wachlarz dopuszczalnych scenariuszy móc niepostrzeżenie czymś zastąpić. Bo widział już tylko, jak Key ładuje pierwszy, a on potem podgrzewa za dużo i wymyka się niepostrzeżenie albo jak umawiają się - czasem słownie, ale zazwyczaj jedynie spojrzeniem, rozumiejącym, ale nieczułym zupełnie, gdy drżące palce odmierzają kolejną porcję, wpuszczaną w strzykawkę - że razem to zrobią, bo razem tu byli i razem chcieli… skończyć to chyba razem chcieli, tak? Bo ta naiwna wizja realnego zamieszkania w Vegas, klękania ciągle w brudnych zaułkach za dwadzieścia dolców i zbierania ciosów, odgniatających się na wystarczająco już poobijanych kościach, była straszna, przerażająca zupełnie. Uciec wydawało się jedyną opcją, nawet jeśli umysł nie miał siły i czasu, żeby odpowiednio ją przetrawić. Heroina błogo uśmierzyła ból brunatno-sinych ciał.
Ucieczka bez celu okazywała się bardziej męcząca, mętna bardziej. Dokąd uciekać, kiedy jedyna dotychczasowa meta podróży została na ich oczach przekreślona grubą, czerwoną linią? Przed siebie iść było coraz ciężej, bo te resztki zbawiennego proszku, które udało im się ocalić nie wystarczyły wcale na długo, bo zaraz powracał ból, pieczenie rozciętej głowy, oddech grzęznący już w płucach, na linii poobojanych żeber. Targające wymioty, głód. Mijając kolejne metry wciskał Keyowi te nieszczęsne frytki, którymi Dennis wypchał całe jednorazowe, papierowe opakowanie, jakby myśląc, że faktycznie rzucą się na nie, zjedzą w mig i może jeszcze nie wystarczy. Ciężka była ta droga i te frytki tuż pod nosem też były paskudne. Nie wytrzymawszy, musiał w końcu ugryźć kawałek, który zwymiotował kilka metrów dalej. Nie umiał chyba już normalnie przełykać, jeść normalnie. I nic dziwnego, prawdę mówiąc, że nikt nie chciał się zatrzymać, bo po tej wyczerpującej niezwykle podróży autobusem, ledwo był w stanie powłóczyć nogami w ślad za Keyem, a kiedy ten w palącym słońcu starał się jeszcze znaleźć kogoś, kogo naciągnęliby na zbyt dużą łaskę, Cosmo siedział już zupełnie wyczerpany, czując jak bolą mięśnie i kości, i żołądek, jak suche wargi zlepiają się ze sobą i pieką, kiedy otwierał usta, jak kręci się i boli w głowie, w środku, a przed oczami migają mroczki, jakby ostrzegały przed śmiercią. Ale nie było żadnej śmierci - tylko cierpienie, do którego powinni już przywyknąć, teraz fizyczne równie silne co mentalnie, ale przecież to w żaden sposób nie pomagało. Było gorzej tylko, tylko morale opadało, tylko to wszystko miało jeszcze mniej sensu i palce dygotały nieznośnie.
I gdzieś pomiędzy tą artykułowaną przez Keya frustracją, Cosmo pomyślał, że lepiej umrzeć z głodu i z pragnienia, niż dać się skatować w Vegas, w tamtym śmierdzącym zaułku. I ta myśl, o dziwo, okazała się pokrzepiająca, dodająca siły. Bo mogli zgnić tutaj, na tym poboczu miasteczka o mdłej nazwie Glendale, kursując od pierdolonej parodii dworca z powrotem do głównej drogi w nieskończoność i czołgać się pod koniec już, całkowicie bez siły, i zwijać się w embrionalne zbitki kończyn i głów, a ludzie wokół nadal byliby, jak tamten fotograf, który zrobił zdjęcie umierającemu dziecku i krążącemu nad nim sępowi. Bo nie obchodzili nikogo, nawet kiedy sięgali brudnymi dłońmi do obcych kieszeni, nawet kiedy robili enty raz tę samą rundę po otoczeniu, nawet kiedy Key siadał na ziemi, a Cosmo z trudem powstrzymywał się, żeby nie pójść w jego ślady, bo przeczucie, że jeśli jeszcze raz pozwoli sobie opaść na tę glebę, to nie podniesie się już nigdy, było zbyt mocne, zbyt przejmujące.
- Denver? - musiał powtórzyć ostrożnie, a w tym słabym, ochrypniętym z wyczerpania głosie rozbrzmieć musiało coś na kształt zaskoczenia. Denver. Ukłucie nagłe, jeszcze bardziej przejmujące niż wszystkie te myśli o umieraniu, o rezygnacji. Jeden weekend, niecały nawet, samolot w środku nocy, dłoń Floriana na wewnętrznej stronie uda, pod materiałem spodni, jeszcze raz, ale mocniej, zakręciło mu się w głowie. Kimś innym wtedy był przecież - obaj byli, na ten ułamek życia, ułamek tygodnia, więc dało się, tak? Dało się być kimś innym, nawet jeśli takie bycie bolało okrutnie, dużo bardziej niż czerwony ślad po pasku na udzie, ale wciąż mniej niż zbyt szczere słowa, wypowiadane ustami Floriana, kiedy kimś innym nie był wcale - bo komuś innemu zależy, bo on chce czegoś więcej, bo Flo nie chce tylko seksu. Jak bardzo to wszystko teraz zaatakowało go naraz, jakimś uderzeniem tak mocnym, jak tamta wymierzona w podbrzusze zaciśnięta pięść, której miał okazji posmakować dzień wcześniej. Denver. I chociaż wtedy chciał, chciał bardzo, najbardziej na świecie, to teraz żałował, że to znowu to samo, że pozwolił całkiem świadomie tym dłoniom, które obiecywały kochać zaciskać się za mocno na skórze, a ustom, które całowały najczulej, mówić te wszystkie brudne słowa. I słuchał ich, kiwając w myślach głową, choć to była przecież tylko gra - tak się mówiło, tak było oficjalnie, bo oficjalnie wszystko zawsze było grą. Ale ciężko teraz było patrzeć na to wszystko jak na grę tylko - bo Florian chyba naprawdę o nim myślał tak właśnie, że można kupić mu drogiego drinka, obmacywać na kanapie tamtego klubu, zabrać do najbardziej obskurnego motelu w innym stanie, zaproponować trójkąt, bo wyglądał na takiego, posypać kilka kresek. I straszne to było uczucie teraz, kiedy nie chciał patrzeć nawet w tę obrzydliwą twarz, w odbicie własnych oczu, na ręce z obdartymi knykciami, na te paskudne nogi. Nie sprawdzał już nawet czy schudł choć trochę, bo czuł, że nie, że toporne to wszystko było, że ten proszek musiał mieć w sobie jakieś kalorie. I tamta frytka, którą nadgryzł przyciskała nagle sumienie, nagle rozumiał wszystko tak mocno, tak niewygodnie. I nie odpowiedział w końcu na pytanie Keya, bo nie wiedział - nie wiedział, co powinien powiedzieć, a najłatwiej zawsze było tylko milczeć.
Bez sensu. Wiedział przecież. Wszystko tak bardzo bez sensu, kiedy gubili resztki godności w tej mieścinie gdzieś pod Vegas, kiedy plując pod siebie i potykając się o własne nogi, kłamali chyba w myślach do siebie nawzajem o tym, że warto iść dalej, bo… bo tak. Po prostu, bo kiedy szli, to wydawało się przez moment, jakby zmierzali dokądś faktycznie, a nie tylko gnili, oczekując na wybawienie przez jakiegoś wizyjnego anioła, który nie chciał zstąpić do nich za żadne skarby. A potem nagły błysk w oczach Keya, ożywienie nagłe, którego Cosmo zupełnie się nie spodziewał. Zmarszczył brwi, w jakimś niemym wyrazie konsternacji wpatrując się w przyjaciela i starając się zmęczonym umysłem nadążyć za jego tokiem rozumowania. Pieniądze można wziąć. Pojechać. Wziąć. Do Colorado. Ten karykaturalny spokój, z jakim propozycja wydarła się spomiędzy ust Khayyama zaraził go chyba, może naumyślnie? Bo przecież jakieś ukłucie niepokoju było tylko chwilowe, krótkie, zduszone zaraz przez to, że to nie może być trudne. Prawda, nie mogło - robili już przecież tak wiele trudniejszych rzeczy. I żadna iskra zaburzonej moralności nie miała okazji nawet na rozpalenie ognia w tym powątpiewającym umyśle, bo przecież oczy już wbijały wzrok w ten opustoszały sklep z otwartymi na oścież, przeszklonymi drzwiami. Myślał, zastanawiał się, rozpoczynał mozolny proces planowania, choć przegrzane nevadowym słońcem trybiki nie chciały współpracować. Dlatego też wzrok zaraz powrócił na lico przyjaciela, a potem krótkie skinięcie głową. Tyle tylko, a za tym dopiero jakieś niezbyt składne słowa, mozolnie konstruujące zdania.
- M-może… może ja wejdę pierwszy i dam ci znak, jak już wszyscy pr… albo nie. Albo razem. Chodźmy - nie mógł się zdecydować zupełnie, ale wizja rozdzielenia się, na moment chociażby, wydawała się w tej chwili wręcz zatrważająca. Tak więc, chcąc dać temu impulsowi początek do wprowadzenia w życie, ruszył, choć każdy krok wydawał się cięższy, choć mięśnie teraz były jakieś bardziej zastygłe w napięciu. Te metry pokonywane pospiesznie, z trudem prostowany przy wejściu kręgosłup, przesuszone powietrze, nieugrzecznione zepsutą klimatyzacją. W kącie drzwi dzwonek, który nie dał sygnału, że weszli, bo drzwi były przecież uchylone całkiem.
Dalej - szedł przez siebie, raz tylko oglądając się na Keya. Ciężko było zebrać teraz myśli, ale myśleć trzeba było, wysilić jeszcze na moment te szare komórki, żeby nie zjebać niczego, nie teraz. Tak więc były dwie sklepowe alejki, hala (pomieszczenie bardziej) raczej podłużna niż kwadratowa, kasa nie przy drzwiach wcale, ale po lewej od wyjścia. Przeszedł wzdłuż ściany po prawej, mijając stoisko z pieczywem. Dwie osoby: jedna przy kasie i jedna wybierająca mleko przy stoisku z nabiałem. Zwiną się szybko, taką miał nadzieję. Kasjer - chudy mężczyzna pod sześćdziesiąte, najwyraźniej znudzony, przygarbiony trochę, z grubymi okularami na nosie. Przesunął po sylwetkach nowych klientów całkiem obojętnym spojrzeniem. Jak często witali tutaj ludzie im podobni, powracający do domów na stracenie po zbyt wycieńczającym pobycie w Vegas? Nie wyglądał, jakby miał sprawiać problemy, nawet jeśli nie mieli… broni nie mieli. Ledwo ten nędzny scyzoryk, który Cosmo miał w kieszeni (miał, miał w kieszeni, Marksie, dlaczego go nie wyjął wtedy? przecież mógłby ich obronić, trzeba być ofermą skończoną, żeby nie trafić w szyję, żeby nie ukrócić tego oddechu, kiedy łapy Craiga sięgały za daleko - niewzruszona całkiem ta myśl nagła o zabójstwie w gruncie rzeczy, normalna całkiem w swoim zezwierzęceniu, jakby powoli ostatki człowieczeństwa zaczęły wymykać się niekontrolowanie z tego ciała, które coraz bardziej przypominało już tylko suchą skorupę). Ale co z tym scyzorykiem? Wbiją go w krtań temu mężczyźnie? Spaczone nagle zupełnie spojrzenie zaczęło rozkładać na czynniki pierwsze jego fizyczność. Czy szybki był? Ile miał krzepy w tych usypanych brunatnymi plamami, przesuszonym wiekiem dłoniach? Jak donośny miał głos? Zdążyłby krzyknąć, wezwać pomoc? Musiał zamrugać kilkakrotnie, żeby odepchnąć od siebie te straszne myśli. Nie mogli, nie mogli tak, kurwa, nie można tak było. Więc nowy plan, więc wzrok dyskretnie zaczął badać sklepowe ściany przy suficie.
- Nie ma kamer - mruknięte cicho w pobliżu ucha Keya. To było ważne. Nie było ochrony, były za to drzwi na zaplecze, a na nich kartka z jakimś napisem, którego zmęczone oczy nie potrafiły rozszyfrować z tej odległości, także podszedł bliżej, niby przeglądając wąską ofertę oferowanych przez sklep warzyw z rodzinnego gospodarstwa. Dłoń drapiąca kark i wzrok znowu skupił się na kartce. Przerwa na lunch: 2 - 2:30. Serce zabiło szybciej trochę, odwrócił się więc w stronę Keya, wskazując mu delikatnym skinieniem głowy na tę informacyjną tabliczkę. Która godzina? Ja pierdolę, żadnego zegarka. Kobieta przy kasie zdążyła już wyjść, ale niezdecydowana babuszka nadal starała się wyczytać drobną czcionkę na etykiecie mleka.
- Przepraszam, w-wie pani może, która jest godzina? - pospiesznie wyrzucone z siebie, zanim zdążył się rozmyślić. Staruszka podniosła na niego spojrzenie, mrużąc oczy, jakby starając się przyjrzeć rysom jego twarzy, których nie dostrzegała dokładnie przez postępującą jaskrę.
- Zobacz sobie, królewno, bo niedowidzę na tym zegarze… - zaoferowała się, widocznie biorąc go za dziewczynę. Dobrze, nieważne. Kobieta sięgnęła do torebki, żeby wydobyć z niej kieszonkowy zegarek, nad którym Cosmo pochylił się pospiesznie. Za pięć druga. Czy mogło być bardziej idealnie?
- Już ta godzina! Musimy iść, Evan, bo nie zdążymy na pociąg - wypowiedziane odrobinę głośniej, niż było to konieczne, tak żeby mężczyzna na ladą na pewno dosłyszał jego oświadczenie. I już chciał zawracać za regał z pieczywem, już nachylać się nad Keyem, żeby nakreślić mu strzępki chociaż swojego wątpliwego planu, kiedy staruszka chwyciła go poplamiony krwią t-shirt, niemalże przyprawiając go o atak serca. - Tak? - rzucone pospiesznie, tylko po to chyba, żeby nie wzbudzać podejrzeń.
- Powiedz mi, złociutka, jaka tu jest cena?
Ja pierdolę, stare baby. Przeczytał jej pospiesznie cenę na etykiecie, której szukała oczywiście w złym miejscu, a potem - w akompaniamencie rzewnych podziękowań - pociągnął za sobą Keya, żeby zatrzymać się przy tym stoisku z pieczywem, także od kasy osłaniał ich rząd regałów tworzących jedną z alejek. Zatrzymał tu gwałtownie przyjaciela, przykładając jednocześnie palec do ust i wychylając się, że sprawdzić, co ze sprzedawcą, czy patrzy na drzwi? Z przerażeniem odkrył, że nie ma go wcale przy kasie i serce na moment podskoczyło do gardła, zaraz jednak uciszone rozlegającym się znowu głosem babuleńki. Cosmo więc wychylił się z drugiej strony i byli tam - oboje, babka i kasjer, który tłumaczył jej coś o poszczególnych produktach i o tym, że ma przerwę zaraz, i jest pani ostatnią klientką, więc nalegam, do kasy proszę.. Bingo.
Niewyobrażalnie ciągnęły się te kolejne minuty, podczas których mężczyzna kasował wreszcie starszą kobietę, a potem krok w krok odprowadzał ją do drzwi, które zatrzasnął za nią w wyrazie lekkie poddenerwowania. Chyba było już trochę po drugiej. A potem coś, o czym Cosmo zupełnie nie pomyślał - skrzęt przekręcanego w drzwiach zamka. Kurwa. Nie no, bez paniki, tak? Starał się nie patrzeć na Keya, bo przecież znowu kręciło mu się w głowie - teraz chyba też trochę ze stresu. To nic, to nic. Musiał skupić się teraz przecież na odgłosie stawianych przez sprzedawcę na podłodze kroków. Sapnięcie ciężkie, przez jedną, przerażającą chwilę, Cosmo wydawało się, że skręca w jedną z alejek - ale nie, na szczęście nie, na szczęście minął po prostu swoją ladę, żeby odbić zaraz do tych drzwi, prowadzących na zaplecze. Fletcher zdecydował się zaryzykować i wychylić lekko, żeby być świadkiem podejmowanych przez mężczyznę czynności. Wejście do środka, zamknięcie za sobą drzwi na tyły. Nie na klucz, na klamkę tylko, ale to powinno w zupełności wystarczyć, tak? Odczekawszy dłuższą chwilę, odważył się w końcu zaciągnąć większą porcją powietrza, żeby zaraz przenieść spojrzenie na Keya. Dłoń powędrowała do kieszeni, żeby wydobyć z niej ten nieszczęsny scyzoryk i wcisnąć go w ręce przyjaciela.
- Chyba nie zamknął kasy, ale chuj wie. Możesz spróbować podważyć - pouczył przejętym szeptem, wierząc, że Khayyam ma choć odrobinę więcej siły w rękach niż on sam. - Będę cię osłaniać. Jakby wrócił - wcześniej, jakby wrócił wcześniej, ale tego już nie dopowiedział, bo nie mieli czasu przecież. Więc ostrożnie, starając się nie stawiać kroków zbyt ciężko ruszył u boku przyjaciela w kierunku tej kasy, obrzucając jeszcze wyjściowe drzwi czujnym spojrzeniem. Szklane były, prawdę mówiąc. Może po prostu udałoby im się je wybić…? Nieważne. Z jakiegoś powodu cała ta sytuacja wydawała się tak skrajnie abstrakcyjna, że myślenie o tym, jak wydostaną się na dwór jawiło się teraz jako całkiem bezzasadne. Na zadaniu mieli się skupić, tak? Tak więc Key zaraz za tą ladą, podczas gdy Cosmo zatrzymał się przy stoisku z akcesoriami do ogrodu, poukładanymi jedno przy drugim tuż przy tych drzwiach prowadzących na zaplecze, kilka metrów od majstrującego przy kasie Khayyama. Umysł pospiesznie jakoś zaczął wertować te narzędzia - bo skoro na czatach, to powinien przecież mieć ze sobą jakąś broń, tak? Cokolwiek, kurwa, cokolwiek, coś, żeby uderzyć, obezwładnić, czysto hipotetycznie. W końcu więc, ostrożnie i powoli, na moment dosłownie odwróciwszy się od tych drzwi i od przyjaciela, chwycił w ręce szpadel i począł układać go w dłoniach tak, żeby trzymało się wygodnie. A potem zamarł, czując jak coś zimnego i twardego wbija mu się między łopatki.
Spluwa. To była pierwsza myśli, przez którą poczuł jak sztywnieje cały, ale lękliwie odwrócony wzrok udowodnił, że nie, wcale nie spluwa. Nie spluwa, a klamka. Klamka tych drzwi, które miały być zamknięte, a teraz były otwarte. Tych drzwi, za którymi kasjer winien teraz jeść kanapkę. Ale nie jadł przecież kanapki, prawda? Nie jadł, bo stał w progu, ze strzelby myśliwskiej celując prosto w tył głowy Keya, co Cosmo dostrzegł wreszcie, gdy odważył się odwrócił ostrożnie, starając się przy tym nie zrobić żadnego hałasu. KURWAKURWAKURWA.
- Od razu widziałem, że coś knujesz, smarkaczu - oschle wyplute spomiędzy tych naznaczonych bliznami czasu warg. - A teraz łapy do góry, bo strzelam! - nagle bardzo stanowcze, niebezpieczne bardzo. Fletcher nie mógł oddychać. Nienienie. Co robił Key? Podnosił te ręce, nie podnosił? - Jak psa zastrzelę, słyszysz? Słyszysz, obdartusie?!
A potem wszystko takie szybkie nagle. Dźwięk przeładowywanej broni odbijający się od uszu, Cosmo wysuwający się zza drzwi z tą ciężką łopatą. Obezwładnić, ogłuszyć. W nagłym przypływie adrenaliny zmieszanej z desperacją, nie zdążył nawet pomyśleć o tym jak uderzyć - bo to wszystko nagle takie groźne się zrobiło, bo ten kasjer groził, patrzył, przeładowywał, strzelać chciał, Keya krzywdzić ich krzywdzić. Więc Cosmo zamachnął się tylko, więc głuchy brzdęk jakich rozbrzmiał na cały ten sklep, kiedy ta część łopaty, przeznaczona z pewnością do przekopywania ziemi, uderzała głucho w głowę mężczyzny, oczy stawały się większe, strzelba upadała na podłogę tuż u stóp Keya, kij od łopaty wyślizgiwał się spomiędzy tych drżących nagle, kiedy to ciało bezwładne, ciągnięte w dół ciężarem narzędzia, osuwało się ciężko na podłogę, kiedy ta kałuża krwi coraz szersza się robiła i szersza, kiedy usta otwarte szeroko nie były w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku, kiedy nawet krzyk nie potrafił się spomiędzy nich wydostać.
Głucha cisza, jakby zamarł na chwilę cały świat, jakby ziemia przestała się kręcić, jakby zatrzymał teraz jakiś z góry zaplanowany bieg wydarzeń i przewrócił wszystko do góry nogami albo na lewą stronę.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Żadne stanowcze zaprzeczenie nie zdążyło nawet wydostać się z ust, bo Cosmo zreflektował się sam – razem idą. Żadnego rozdzielania się, nie, akurat na to Key by nie pozwolił, nie w chwili takiej jak ta zwłaszcza. Bo Nevada wciąż nie budziła zaufania, wciąż przywodziła tylko myśli o tym, że chyba jeszcze nikt, nikt zupełnie, może oprócz tego Dennisa, nie chciał tutaj dla nich dobrze. A przecież wyjątek potwierdza regułę, więc... więc na baczności się musieli mieć. Chronić siebie nawzajem, albo i nie nawzajem nawet, Cosmo chronić, tyle już mógł dla niego zrobić teraz, tak? Chronić i załatwić pieniądze, a potem podwózkę do jakiegokolwiek większego miasta i towar, towar też trzeba było szybko załatwić. Dla niego. I dla siebie też oczywiście, ale jakoś wygodnie się o tym myślało w ten honorowy, wielkoduszny sposób, więc z tym samym przekonaniem układającym się komfortowo gdzieś pomiędzy różnymi potencjalnymi scenariuszami całej tej zupełnie niewinnej akcji wchodzili do sklepu, cały czas blisko, razem po prostu. Od kroku pierwszego dokonywał jakiejś odrobinę zabawnej w całej swojej szczegółowości analizy, zupełnie jakby to nie sklep osiedlowy był, a bank duży i dobrze strzeżony, jakby zewsząd patrzyły szkła kamer i ochroniarze czujni. Kamery, no właśnie. I on tym wzrokiem niby niewinnie pobłądził po suficie, ale Cosmo w tych poszukiwaniach monitoringu go uprzedził, a Key musiał powstrzymać się przed tym, żeby w odpowiedzi na zapewnienie nie westchnąć głośno z teatralną ulgą. Nie to żeby kasjera w ogóle obchodziło że się tu plączą, że wzdychają ciężko i że mówią ściszonymi głosami – nie żeby oni go w ogóle obchodzili. Nawet tacy, nawet bardziej cienie przypominającymi niż prawdziwych ludzi, z ubraniami pozaklejanymi własną krwią. Gdzieś ich miał. Dobrze, dobrze, naprawdę bardzo dobrze. Ale nie należało się przedwcześnie cieszyć i czujności tracić, więc krocząc za Fletcherem rozglądał się uważnie, czasem przystawał przy jakichś półkach, niby uważnym spojrzeniem obrzucał produkty które w rzeczywistości naprawdę nie mogłyby obchodzić go mniej. W tym wszystkim ani na chwilę nie spuszczał przyjaciela ze wzroku, nie dopuszczając sytuacji w której gdzieś w tej nieskomplikowanej i skromnej sieci alejek mógłby opuścić to lekko ograniczone zmęczeniem pole widzenia.
Może dlatego z taką łatwością zauważył to skromne skinienie w stronę kartki wywieszonej na drzwiach zaplecza, niby od niechcenia odwracając głowę żeby z lekkim zmarszczeniem czoła spróbować odszyfrować jej treść. Czytać rzeczywiście nie było łatwo, w głowie mimo wszystko wirowało zbyt mocno żeby litery grzecznie układały się przed oczami, ale zrozumiał w końcu – i przez to spojrzenie pospiesznie odwzajemnione przemawiała jakaś zgoda, myśl o tym, że może się uda naprawdę. Zegarek, zegarek potrzebny, ale zanim Key pomyślał, Cosmo już się odzywał. Więc działać mu pozwolił, trzymał się w pobliżu gdzieś, blisko cały czas, znów grał zainteresowanego tą ścianą skromnego asortymentu śniadaniowych płatków, cokolwiek, naprawdę. Już ta godzina. Nerwowo odrobinę, choć wciąż jakoś z dużą dozą przekonania zerkał w stronę przyjaciela, potem wyglądał gdzieś w kierunku wyjścia, kasy. I na te kilka minut długich rzeczywiście należało się schować, a Key w jakiejś dziwacznej (choć, należało przyznać, bardzo użytecznej) reakcji umysłu zupełnie wyparł to, że było mu tak strasznie niedobrze i słabo na myśl o tym, co za chwilę mieli próbować zrobić. Myśli tak czy inaczej z godną podziwu zaciętością wracały do skrzętnego, obsesyjnego wręcz planowania każdego kroku – i nie wiedział, pojęcia nie miał, że Cosmo miał przy sobie scyzoryk, ale tak mocno przejęty był tym wszystkim, że nawet tego nie podważał. Nie pomyślał, że mogli użyć wcześniej. Nieważne przecież. Ważne, że mężczyzna zniknął na zapleczu, że palce ułożyły się na nożyku. Key tylko skinął niemo głową w odpowiedzi na wypowiedziane szeptem słowa, zupełnie jak dziecko przyjmujące jakieś bojowe zadanie.
Więc taki właśnie bojowy ruszał w stronę kasy, wślizgiwał się za ladę, tak ostrożnie stawiając kroki. Przecież na szali było wszystko – i nie o konsekwencje ewentualnego bycia przyłapanym już chodziło nawet, tylko o to, że naprawdę postarać się musiał, bo mieć pieniądze i dorwać towar było teraz priorytetem, celem nad cele, świętością absolutną. I naprawdę wyboru nie było innego niż wbrew temu kołatającemu wściekle w stresie sercu wysilić się najbardziej jak się da. Dlatego drżącymi dłońmi zaraz sięgał do tej kasy, wcześniej obrzuciwszy ją tylko pospiesznie jakimś skoncentrowanym, choć nie wyrażającym zbyt dużego zrozumienia wobec sytuacji spojrzeniem. O wiele doświadczeń się w tej trasie wzbogacili, całe mnóstwo naprawdę, o większości Key z resztą szczerze wolałby nie pamiętać, ale otwieranie kasy – no nie, to pierwszy raz był. Mógłby przemyśleć, zastanowić się, na logikę to wziąć, ale nie było czasu przecież; a nawet jeśli w pomieszczeniu żaden zegar nie wisiał, to Key tak czy inaczej jakieś tykanie słyszał, nie, wróć, dudnienie miarowe, chyba właśnie serca własnego. Stąd ten pośpiech. Wpychał więc zaraz to ostrze jakoś w szczeliny kasy, próbował podważyć rzeczywiście. Na nic ta cosmosowa wiara w to, że Khayyam więcej będzie miał w rękach siły – bo więcej miał rzeczywiście, ale naprawdę niewiele, żałośnie mało, prawdę powiedziawszy. I siły w rękach, i siły jakiejkolwiek, ale i tak ani myślał się poddawać, ani myślał po prostu odpuścić, szepnąć że lepiej spierdalać i trudów sobie oszczędzić, bo to przecież nie ma prawa się udać. Tylko majstrował tym scyzorykiem ze złością narastającą, przez chwilę wydawało się, że uda się, uda naprawdę, zapomniał z resztą o Fletcherze i... Przerwał jednak, w reakcji na dźwięk nagły gotowy sprawnie odwrócić głowę, bo to pewnie Cosmo rozbijał się gdzieś przy tamtym stoisku, ale to nie był Cosmo. Oschły męski głos i... broń, o kurwa, broń.
Strzelajstrzelajstrzelaj. Trzymał te trzęsące się ręce w górze, scyzoryk jakoś niebezpiecznie blisko własnej twarzy. Niech strzeli, błagać go chciał, tak samo jak błagać potrzebował Cosmo o to żeby się nie pokazywał, został bezpiecznie, poczekał a potem znikał, wypierdalał z tej Nevady – tak było przynajmniej dopóki przeładowywana broń nie zabrzęczała metalowym szczękiem, a gdzieś przez całą tą zasłonę absolutnego zobojętnienia, wielkiej frustracji, głodu i zmęczenia przebiła się świadomość o tym jak bliskie, realne i, przede wszystkim, jak wielkie było zagrożenie. I nie mógł wiele, tylko za wszelką cenę starać się nie pozwolić oddechowi wyrwać się z krtani zbyt gwałtownie, tylko wzrokiem starać się odnaleźć Fletchera – czy właśnie zupełnie inaczej, w jakimś bardzo niespiesznym obrocie starając się upewnić, że nie ma go nigdzie w pobliżu, że jest... no, nie wiedział Key gdzie Cosmo mógłby się teraz chować, gdzie w całym tym zamkniętym sklepie byłoby realnie bezpiecznie, bo przecież mężczyzna wiedział że jest ich dwójka, że kłamią o tym pociągu, więc pewnie i jego próbowałby szukać. Nieważne. Ręce wciąż w górze, scyzoryk blisko twarzy – a gdyby tak spróbować się bronić? Nie myślał trzeźwo, na pewno nie, ale i tak rozumiał że to było raczej bez przyszłości. Spluwę miał – czy ktokolwiek mu groził pistoletem wcześniej? Dean raz strzelał na oślep w pobliżu, w myślach rozdźwięczał ten mechaniczny huk, tylko że to pistolet nieduży, w spodniach trzymany gdzieś, a to... to kątem oka dostrzeżona myśliwska strzelba, tak blisko, tak strasznie blisko, ale niewystarczająco żeby tym scyzorykiem głupim coś zdziałać. No bo jak? I po co, tak naprawdę? Rzeczywiście dać się zabić nie to samo, ale... opcji niewiele więcej przecież, tylko kurwa jego mać, gdzie był Cosmo? Łapy do góry, bo strzelam – trzymał je na wysokości ramion swoich, wbrew woli telepały się niemiłosiernie, cały się trząsł przecież. Ze strachu na pewno też, nawet jeśli tak zawzięcie przekonywać się próbował że to nic wszystko. Bo nawet jeśli nie zabije go, jeśli i c h nie zabije, no to... to po psiarnię zadzwoni, zgarną ich, zamkną, co się właściwie stać może? Albo... no w sumie co? Kilka sekund to było, tylko chwila na celowniku, a przez zmęczony umysł przemykały teraz setki pytań i wątpliwości, czarnych scenariuszy z resztą też. Straszna była ta niewiadoma, straszna tak najszczerzej, gorsza chyba niż oddech śmierci na karku, więc przez myśl znów przemknęło: strzelaj, kurwa no, strzelaj. Tak chyba szybko i chyba nie zaboli. W niego strzelaj, nie w Fletchera. Jak psa zastrzeli – okej, okej, tylko jego, nie Cosmo, on mógł być tym obdartusem, złodziejem, do niego strzelać można było już, ciapate ukradło, nie? Wszystko jedno już.
W końcu głuchy brzdęk – Key święcie przekonany był, że to jakiś zwiastun rychłego wystrzału, ramiona jakoś całkiem mimowolnie uniosły się do góry w obronnym geście, dłonie zadrżały mocniej, oczy się zacisnęły. Ale brzdęk, a potem huk, ale inny całkiem niż znany dźwięk wystrzału, nie taki głośny, nie taki dobitny, tylko jakby... jakby o ziemię coś. I nawet nie myślał wiele, kiedy wbrew wszystkim instynktom i wbrew świadomości, że ten mężczyzna spokojnie zabić by go za to mógł, po prostu opuszczał ręce, tą ze scyzorykiem wyciągał jakoś całkiem instynktownie przed siebie, gwałtownie obracał się w stronę dźwięku, bo co jeśli Cos... Cosmo, to był Cosmo, ale nie on na tej ziemi leżał – bo wzrok rozbiegany w końcu odnalazł na ziemi ciało jakieś, ale duże, masywne, dlatego ten huk. Kasjer na ziemi. Nieprzyt... nieprzytomny? I Key te oczy musiał otworzyć szerzej, zaczerpnąć powietrze jakoś gwałtowniej, z desperacją jakąś lekką, zbliżyć się niepewnie i ostrożnie nogą trącić, mało nie tracąc od koślawego uniesienia tego buta równowagi. Nieprzytomny. W końcu wzrok podniósł się na Fletchera, bladego jakiegoś, przerażonego i... i to sens miało, niedziwne, czy oni kogoś zabili? Znów w panice wiódł oczami na leżącego na ziemi mężczyznę, z trudem dostrzegając tą ruszającą się klatkę piersiową, więc nieprzytomny, ale... oddychał? No tak, okej, w porządku, i... i teraz coś zrobić z tym trzeba było?
- M-m... – Ale słowa nie chciały wcale opuszczać ust, bo Key myślami uciekał już daleko strasznie, planował co teraz, pamiętał brzdęk kluczy i zastanawiał się jak wyjść tak, żeby wcale ich tutaj nie zapamiętano, żeby nikt ich nie namierzył po tym wszystkim (czy ten mężczyzna będzie ich pamiętał? Keya znaczy, przecież patrzył tak długo i uważnie?), ale przecież niezmiennie tym wszystkim przytłoczony był, musiał być, nawet jeśli nie chciał. Nie pomagało powtarzanie sobie, że to nic zupełnie. Bo jakim prawem nic zupełnie? – Iść m-musimy – zadecydował jakąś parodią stanowczego tonu, w dwóch krokach dopadając Fletchera, obok stając, bo... bo bliżej było bezpiecznie, nawet jeśli nikogo tu nie było zupełnie poza nimi przecież. Iść muszą. A co z pieniędzmi? Nieważne. Znaczy ważne, ważne że nie zdążył nawet tej kasy skutecznie otworzyć i garściami zacząć upychać banknotów po kieszeniach, bo przecież to by było jeszcze większe przewinienie, jeszcze chętniej by ich ten mężczyzna ścigał. Im więcej wezmą tym gorzej, tak? Więc... więc nic nie wezmą, pieprzyć tą kasę nieszczęsną. Dalej, co dalej? Szpadel. Metal przy potylicy, nieprzytomny człowiek. Wzrok Khayyama pomknął znów w kierunku przyjaciela, w stronę rąk wciąż zaciśniętych na grubym drewnianym uchwycie. Kurwa mać, nie zostawią tego tak przecież, bo... bo palców odciski chyba? Nie wiedział, pojęcia nie miał, ale instynkt podpowiadał że to niemądre wszystko tak rzucić i próbować się stąd wydostać, więc nie panikować próbował, tylko stać tam blisko Cosmo, udawać, że sytuacja pod kontrolą, że da się to mądrze rozegrać. Nie da się, bo mieli leżącego na ziemi seniora, odciski palców w całym sklepie, zamknięte na klucz drzwi i strach boleśnie rozsadzający łuk żebrowy od środka, ale przecież coś zrobić musieli, jakoś z tej sytuacji wybrnąć. Odpowiedzialności nie ponieść. A opcje dwie były. Uciekać albo... nie, nie, ten pistolet niech na ziemi zostanie, żaden nie będzie go dotykał, Boże, co za myśl okropna, przecież nie byli winni, to samoobrona była, tak? Już wytrzymać nie mógł tych myśli rozbijających się po bolącej tępo głowie, nie mógł wytrzymać tego, jak niedobrze mu od tego wszystkiego było. – Weź t... – Weź to? No nie, chyba jednak nie, co ze szpadlem zrobią? Szybę rozbić mogą żeby uciec, ale przecież twierdził, że nie mogą zniszczenia siać. Że trzeba rozsądnie podejść do tego i... klucze jakieś muszą być? Nieprzytomnie kucnął tuż nad mężczyzną, już wyciągnął tą trzęsącą się ręką przed siebie, drugą, tą ze scyzorykiem, wciąż jakoś głupio trzymał w pogotowiu, ostrzem od siebie, bo nie wiadomo przecież nigdy, tak...? I sprawdzać chciał, ale to też bardzo naiwne i nieodpowiedzialne też, bo przecież ledwo przez głowę przechodziła myśl o tych odciskach palców na łopacie. Nie mogli. W końcu ręką podparł się o ziemię, tak strasznie ciężko było zachować równowagę, prawie tak ciężko jak trzeźwy umysł, podparł i zaczął oglądać jakoś uważnie, szukać po kieszeniach kształtu jakiegoś – telefon, telefon przy sobie miał, identyfikator jakiś zaczepiony na smyczy z Disneylandu o szlufkę spodni też, ale nigdzie nie odznaczało się nic co świadczyć mogłoby o obecności pęku kluczy jakiegoś. A Key pewien był, że taki pęk w dłoniach miał. – Żyje – poinformował znikąd, być może bardziej siebie niż Cosmo, wciąż pchany tą intensywną potrzebą wydostania ich z tej sytuacji. Bo wiedział – że przerwa się skończy w końcu, że ktoś będzie chciał wejść do środka, że jeśli długo nic, jeśli ten człowiek na przykład do domu nie wróci, a oni wciąż tu będą zamknięci z nim, to przecież ktoś ich znajdzie. A jak szybę stłuką to... to nawet gorzej chyba, bo ktoś przyjdzie, wejdzie, zobaczy...? No nie, wszystko bez sensu było, każda myśl głupsza od kolejnej. – I-iść musimy – powtórzył odrobinę gorączkowo, bez słowa mocniej zaciskając palce na scyzoryku, nieświadomie zupełnie z resztą. Musiał w końcu się tą wolną dłonią odepchnąć od ziemi, zignorować potężne zawroty głowy i po raz kolejny mało nie wywrócić się przy okazji prostowania się, ostatkami sił odmawiając sobie oparcia się o najbliższą sklepową półkę bo przecież śladów miało nie być, nie? Zupełnie jakby ten prawie-trup na samym środku korytarza nie był już dostatecznym śladem, ale dobrze, dobrze wszystko Cosmo, zostań tu – i rzeczywiście, jeśli nic nie świadczyło o tym, że Fletcher szału dostanie tam sam pozostawiony z tym mężczyzną nieprzytomnym, bo w sumie to nie wiedział, w sumie to jednak b y ł o trochę bardziej niż straszne, to Key zaraz na pięcie się obrócił, ruszył sklepowymi alejkami wciąż w jakimś amoku lekkim, prosto w stronę zaplecza. Klamek nie dotykać, tak, nie wolno. Więc znów butem pchał te drzwi, znów ze skutkami prawie opłakanymi, bo rzeczywiście było mu tak potwornie słabo że każda zmiana środka ciężkości, zaburzenie równowagi najmniejsze sprawiały że chwiał się ciężko. Zaplecze i jakieś gorączkowe poszukiwania. Gdzie mogą leżeć klucze? W głowie cały czas od nowa odtwarzana mantra: nie dotykaj niczego. Nic... nic takiego przecież nie zrobili, ale lepiej nie dotykać. Tylko że zrobili, straszną rzecz z resztą, Keyowi się to w głowie chyba nie mieściło, a wciąż zbyt rozdygotany wielkimi emocjami był, na tyle mocno, że w jakimś desperackim obronnym mechanizmie umysłu zwyczajnie nie dopuszczał do siebie tych myśli. Pospiesznym spojrzeniem ogarniał blat pojedynczego stołu, pracownicze szafki, produkty czekające na znalezienie swojego miejsca na półce. Paskudne było to zaplecze, zagracone, duszne, brzydkie, śmierdziało jakimś palonym bez pozwolenia co przerwa elektrykiem, pewnie z wkładem takim najgorszym, o smaku gumy balonowej jakiejś i z tego wszystkiego było mu jeszcze gorzej, jeszcze bardziej niedobrze. Skupić się też było dużo, dużo ciężej. Chwilę tylko w środku spędził, chwilę nieprzytomnym spojrzeniem intensywnie szukał jakiegokolwiek śladu kluczy – i może to on zwyczajnie za mnogością przedmiotów i myśli nadążyć nie potrafił, a może nie było ich tam rzeczywiście, więc lada moment wychodził z zaplecza, wzrok od razu wlepiając w Cosmo.
- N-nie wiem. – Gdzie klucze są, jak stąd wyjść, co zrobić, czy w ogóle coś robić. Bo tak całkiem szczerze pojęcia nie miał, jak długo mogliby jeszcze uciekać, zwłaszcza przed czymś takim – bo kasjer żył teraz może, ale zostawić go to chyba nie w porządku, nie? Albo wszystko jedno może, nie, nie wiedział, strasznie się kłóciło wszystko. I nie wiedział, naprawdę. Fletcher też chyba nie, a w Keyu mimowolnie zupełnie przez złość zaczynało przebijać się najszczersze przerażenie. Więc nieświadomie jakoś całkiem przylgnął bliżej Cosmo i... i tyle, tak właśnie, to by było na tyle, bo w ciszy całkowitej, strachu i bezradności wspólnej, na chwilę po prostu zawiśli tak jeden na drugim, bo Key dłużej już nie potrafił się zachowywać jakby to wszystko naprawdę w porządku i normalne było, nie potrafił dłużej już zadaniowy i konkretny być. A Cosmo... Cosmo tym bardziej chyba.

autor

Zablokowany

Wróć do „Gry”