WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

those nights when you crave someone
to be there at dawn, to wake with, ‘cause aren’t we all just
looking for a little bit of hope these days?
25.12.2021
Zrobiło się późno. Późno – ale nie „za późno”. Nie w sposób, który sugerowałby, że o, proszę; znowu, znowu, znowu się spóźnili.
Było więc późno – w najbardziej neutralnym znaczeniu tego słowa. Późno – jak to z reguły bywa, kiedy dzień spędza się w towarzystwie najbliższych przyjaciół. Kiedy rozmowy przeciągają się w nieskończoność – kiedy anegdota goni anegdotę i kiedy pożegnanie serwowane jest partiami; w etapie pierwszym – zaciągnąwszy się papierosem, w kuchennej wnęce czy w przewieszeniu bioder ponad występem parapetu. Potem „tak, tak, będziemy się zbierać” – ale bez słowa sprzeciwu przyjemnym rozmówkom pozwoliwszy zaklinować się w przedpokoju. Z płaszczem przewieszonym przez ramię. „No, teraz to już serio, idziemy” – dając się odprowadzić, z paroma przystankami pomiędzy schodami, a główną bramą budynku.
I nagle, rzutem oka przemknąwszy po tarczy zegarka, uściskiem rzemiennych ramion wtulonego w nadgarstek, stwierdza się – „o cholera, ale już późno!”. Potem – śmiech. I jeszcze parę – tym razem serio, O-STA-TNICH już minut, spędzonych na pożegnaniach i podziękowaniach, że się przyszło, że w takiej atmosferze – i że w ogóle, super, wspaniale, trzeba powtórzyć i do następnego!
Właśnie w ten sposób – zrobiło się późno.
Ale także w sposób, w jaki wraca się do mieszkania. W jaki zerka się na psisko, które – zrywami euforii przez ostatnich parę-naście godzin miotało się pomiędzy nogami gości – a które teraz leżało w kącie, przebodźcowane mnogością wrażeń i smaczków – o-oj, oj-oj-oj!!! taaaa-akim-przypadkiem-spadających-z-talerza („Harper, WIDZIAŁEM TO, PRZESTAŃ GO DOKARMIAĆ, POTEM NIE CHCE JEŚĆ SUCHEJ KARMY”).
Zrobiło się późno w sposób, który równoznaczny bywa z realnym rozleniwieniem ponad docierającą myślą – że, o-Chrrryste; posprzątać trzeba? I tymi naczyniami straszącymi ze zlewu wypadałoby się zająć? Zdetronizować kocura szalejącego po nowo-przywłaszczonym sobie królestwie z prezentowych pudeł i pudełeczek; a także rozszarpywanego zaciekle papieru, wciąż miotającego się po podłodze. I wstążeczek. I kokardek. I wszystkiego-wszystkiego-wszystkiego, co tylko można było drapnąć rozczapierzonym pazurkiem.
Zrobiło się późno – owszem.
Ale żadne z nich nie było dziś spóźnione. Bo i nie musieli się – nigdzie – spieszyć.
Na spotkanie z przeznaczeniem nie da się, przecież, spóźnić.

Dłoń Bastiana mignęła jeszcze parę razy w ostatnim geście pożegnania – szust-szust-szust; kiwa – z uśmiechem, za Maggie – z okna. Odprowadza ją wzrokiem, a jednocześnie pilnuje, czy aby na pewno blond grzywa podskoczy jeszcze w susie ostatniego kroku przełamanego wtoczeniem się do kabiny taksówki. W ostatniej chwili, wesołym – choć lekko ochrypłym już tonem, krzyknie za nią, żeby „koniecznie da-dała znać j-jak tylko do-dotrze do domu!”.
Phoe? – pyta, zamykając okno. Twarz wtapia się w ciepłotę mieszkalnego wnętrza. – Żegnałaś się z Lucą? Kiedy on w ogóle wy-wychodził? [Drapie się po głowie.] Chrrryste, mam n-nadzieję, że nie zgonuje gdzieś za kanapą? – żartuje, ale zanim zdanie pozwoli sobie zamknąć fonetyczną kropką – na wszelki wypadek zapuści jeszcze solidnego żurawia za oparcie sofy.
Wzruszy ramionami. Parę razy obróci się wokół własnej osi; spojrzeniem wymieni się z rudawym plugastwem AKA wylęgarnią nienawiści AKA Nabuchodonozorem – z którym, kiedy już połypią na siebie i poprychają, wejdą w dziwną, choć typową (i sprawdzoną) już poniekąd umowę (brunet podrzuci mu chyłkiem jakiegoś smaczka – a Butchie daruje mu życie na kolejną dobę). Dopiero potem – plątaniną palców Bastek zatka szklane uszy wszelkich szklanek i kubków – i poznosi je na jeden z kuchennych blatów.
I, nagle zupełnie, przypomni sobie. Wie – i pamięta. Ale nie o tym – nie o tym – nie d z i s i a j.
Stuknięcie pięści o drzwi sypialni.
He-ej? – Chrząka. – Prze-przebierasz się? Muszę wziąć lekarstwa. B-bo zapomniałem. Mogę wejść? – Ale nie czeka – no bo, cholera, na co niby? Gdyby zaszła taka potrzeba – ze słowem sprzeciwu, z donośnym „NIE WOLNO”, zetknąłby się przed zadaniem pytania.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Tak,
  • jest późno.
Sumiennie przypomina wyświetlacz telefonu, rozjarzony ostatnim bladym błyskiem nim rozładuje się, wykończony obowiązkiem robienia zdjęć i filtrowania ich chyłkiem, by od razu zapisać w kopiach roboczych na instagramie, notowania numerów telefonów (do Elliotta: wow, aż dziw, że ten chuj HJ przyprowadził kogoś tak miłego!, Bluejay’a: kurczę, w sumie spoko, nie, Bastek? ale fakt, że nazwisko to mógłby zmienić..., Stelli: Boże, jak ona wyrosła! myślisz, że mnie wzięła za idiotkę, co się na siłę próbuje zaprzyjaźniać z młodszym pokoleniem!? oraz nie do Luki: ...ale jesteś pewien, że go nie zapraszałeś? bo skoro tak, to skąd on, cholera, zna nasz adres...?), przyjmowania zaproszeń na Facebooku i, w końcu, odpisywania na wiadomości z podziękowaniami, te przed-senne rzuty kindersztuby, za które pochwaliłaby ich każda szanująca się matka:
  • “Dzięki za gościnę! Bawiliśmy się wspaniale! Odezwijcie się po Sylwestrze, to złapiemy się na jakąś kolację!”
    • “Ale było super, dziękuję! Odpocznijcie teraz trochę, Wesołych Świąt!”
      • "Jeszcze raz dziękuję! Cudownie Was było zobaczyć we dwójkę! Pozdrów rodziców, Phoe i do usły...
Phoenix uśmiecha się do milczącej martwoty ekranu, nim zepchnie komórkę za łóżko. Koniec warty; już wystarczy na dziś.

Ale
  • jest późno.
Oświadcza mrok za oknem; jedyny w swoim rodzaju - grudniowe indygo bezgwiezdnego nieba, jednobarwna płachta zmatowiona gęstym tchnieniem smogu. To takie niebo, z którego nie spadnie ani śnieg, ani deszcz, ani nawet meteor. Niebo, w które [Phoenix; wychylonej zza bastkowego ramienia, nim pomacha Maggie, i szeptem oznajmi, że idzie się ogarnąć, będzie w sypialni] nie chce się patrzeć. Bo po co? Przecież wszystkie konstelacje, które mogłyby ją zainteresować, ma t...

Acha,
  • jest późno!
Nawołuje, w końcu, klepsydra czajniczek, świszczący żwawo parą przeciskającą się wygiętym tunelikiem dziubka. Herbata - jeden z prezentów, kurtuazyjnie rozpakowany i pochwalony - parzona trzeci raz tego wieczora; obietnica - jak zawijasami złotej czcionki zapewniano na opakowaniu - spokojnego (do Bastiana, szeptem: oby, kurwa, tylko nie wiecznego, co?) snu. Phoenix zauważa - z ulgą - że (nadal) potrafią (tak) żartować.

Ale jest też za wcześnie.
Na wyrobiony ostatnimi czasy rytuał ostrożnej bliskości, na "dobranoc", równie czułe, co niepewne, posłane na drugi kraniec łóżka, ponad bezpieczny dystans albo żywą zaporę ze zwierzęcego ciała (Rufusa, ma się rozumieć - Butchie jest bowiem ponad tę żałosną potrzebę zasypiania do rytmu bicia czyjegoś serca).
Za wcześnie na: tak okay? wygodnie? na pewno? a pamiętałeś żeby odkazić? ale pewien jesteś, Bastek? no, no dobra, i tak, śpię, choć przecież wcale nie śpi, tylko czuwa.
Za wcześnie na kolejną noc spędzoną wspólnie, ale nie razem.

Jeszcze trochę. Jeszcze przebrać się trzeba, kotu wyczesać świąteczny brokat z sierści, nie dać odgryźć sobie przy tym ręki, gary umyć, i przypomnieć Everettowi, żeby wziął leki, bo przecież -
  • -Z-zapomniałem.
Stuknięcie pięści o drzwi sypialni. Phoenix nie musi nawet otwierać oczu, żeby go zobaczyć: ustawienia stóp w pozycji Ale Czy Na Pewno Mi Wolno?, rąbka swetra naciągniętego na kłykcie, włosów roztrzepanych chwilę temu dłonią - galimatiasu ciemnych kosmyków, które chyba wyczuły, że goście już sobie poszli, i teraz naprawdę wolno im sterczeć w każdą możliwą stronę świata, i wszystkie jednocześnie.
- Prze-przebieram się! Możesz! - Śmieje się - do niego, ale z niego? Z Niego - nigdy. Nigdy w ten sposób, który niewidzialnym ostrzem podcina kolana i rozpycha się bezwzględnym szczypaniem w kanalikach łzowych. Śmieje się, bo Bastian ją bawi, ale nie śmieszy.
W każdym razie, gdy Everett wejdzie, zastanie Phoenix w rewersie do pozycji, w której mógł pooglądać ją sobie rano: teraz bowiem dziewczyna rajstop nie zakłada, lecz zdejmuje je z prawej stopy, jednocześnie zajęta naciąganiem na drugą, nagą już, wełnianej skarpetki. Symultanicznie - czesze włosy i zmywa makijaż, więc pół jej twarzy należy do tej istoty, która przez ostatnie Bóg-wie-ile-godzin pozowała do wspólnych selfies i zabawiała towarzystwo, a pół - do Niego.

Trzydzieści jeden -
  • pociągnięcie nasączonego w płynie micelarnym wacika
- trzydzieści dwa piegi.

- Hej - uśmiecha się, poprawiając zjeżdżające z barku ramiączko sukienki - Luca? Luca chyba wyszedł... Ale sprawdziłabym jeszcze w szafkach kuchennych... - podłapuje, potem poważnieje, w krótkim przechyle ciała sięgając po blister z tabletkami, przyczajony na nocnej szafce po jego stronie łóżka - Przyniosę ci wodę. I ej, Bastek, chyba fajnie było, co? Jak (się - zawsze z nadmierną troską) czujesz?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

C-co? – Spojrzenie, którym dotychczas rozbijał się po sypialnianych detalach – a zatem i po wszystkich mikro-konturach: nocnej lampki zamkniętej w solnej bryłce (czy też taką bryłką, po prostu, będącej), napoczętego opakowania chusteczek, butelki z wodą lekko-gazowaną (a jednocześnie: mocno-już-wygazowaną), słuchawek, wpół wypalonej świeczki zapachowej (zapach – akacja, obok – wanilia), podrygującego listka strelicji (i, w kontrze – niezbyt ruchliwej, niedźwiedziej łapki, przywleczonej ze szpitala razem z Octeniseptem dwieście-pięćdziesiąt em-el), pudła z soczewkami i baczerowej zabawki pochodzenia pod tytułem nie-wiadomo-skąd – teraz (to spojrzenie) ulokował w dziewczynie. Trochę nieprzytomnie. Trochę wbrew zasadzie, by oszczędzić jej reszty – i tak zinwadowanej już – prywatności. – Fajnie”? Jezu, Phoe, n-no co to za py-pytanie w ogóle? Było super. N-najlepiej na świecie. W ogóle, widziałaś jak Rufus sobie upatrzył Ariel? No i Harpera, a-ale to wiesz. Ten nawet psa potrafi prze-przekupić. – Zaśmiał się, pociągnął nosem, skubnął jakąś nitkę wysupłaną ze splotu swetra – który bardzo szybko zastąpił wcześniejszą pstrokaciznę koszuli.
Krok – pojedynczy gradus poczyniony w kierunku szatynki; nieco śmielej. Nie, nie tak, jak w przypływie mało rozsądnej brawury podchodzi się do zwierzęcia strachliwie przypartego do ściany.
OSWAJANIE: « przyzwyczaić do kogoś lub do czegoś albo zapoznać z czymś »
« o dzikim zwierzęciu: stracić dzikość »
Phoenix, śmiesznym obłoczkiem uprzędzonym z mieszaniny bawełny i wiskozy pozbywa się kamuflażu; odsłania naturalne cętkowania. Trzydzieści jeden. Trzydzieści dwa. Lata: ma – i kocha ją kocha ją kocha ją. Piegi.

O, super, dz-dzięki. – Przejmuje od niej to aluminiowo-plastikowe szeleściwko; jedno spośród najróżniejszych tabletek i kapsułek – i lekarstw, i suplementów. Dla Bastiana nie ma znaczenia, czy są to jakieś -pamy, -klony albo -feny (nie ma pojęcia czym różnią się jedne od drugich – a cała zawiłość nazewnictwa, myśli sobie – po to jest tylko, żeby mu utrudnić życie; efekt: wszelkie sprawunki farmaceutyczne brała na siebie, najczęściej, Phoenix). Nieszczególnie przejmuje się zresztą odróżnianiem jednych od drugich. Wystarcza mu fakt, że zostały przepisane przez lekarza (czyli, w domniemaniu – kogoś, kto się na tym chyba, kurwa, zna?) – i że ten sam lekarz zapewnił go, że mają wspomóc organizm w dojściu do siebie; co przy – cytując – „względnie młodym wieku” (a słowo „względnie” bolące bardziej, niż sama rana postrzałowa i sięgające głębiej, niż pocisk) nie powinno zająć wiele czasu.
W każdym razie – sęk w tym, że Everett mógł to nazywać choćby i kociołkiem Panoramixa (przygotowanym przez galicyjskich druidów – nie studentów na imprezie w akademiku; dla jasności). Jeden Rufus pies.

Odruchowo, z ręką wciąż wyciągniętą nieporadnie przed sobą samym, chce powiedzieć, że a co tam, przełknąć może „na ślinę” (dokładnie tak, jak za dzieciaka zwykło się przypieczętowywać nawiązaną świeżo umowę – czy obietnicę). Ale patrzy na nią – w oczy zerka – i wie już, że nie, podobnej sugestii ani mu się śni dawać; bo przecież wodą trzeba, Chryste, Bastek, błagam, na ślinę to ty sobie możesz tic-taca, a nie lekarstwa – no, patrz na te tabletki, te są tępe i duże, iii... no zobacz, zupełnie jak ty, prawie (ale śmieje się do niego; żartem z tego oksy-morona uderzając w drugi człon załatanego przeciwstawnie tytułu). – N-nie, no weź, prze-przestań. Bez przesady, n-nie odstrzeliłem sobie nogi, Farrell. Pójdę po tę wodę. Poza tym, muszę jeszcze... no, wiesz. Ogarnąć tam trochę. A-ale ty może już idź spać, co? Tak, idź spać. Ju-jutro pogadamy.
Bo przecież jest już późno. Tak wcześnie.
Późno... T a k – w c z e ś n i e .
Więc może skoro jest już [za] późno – ale też i [za] wcześnie – to pora jest, jak to się zwykło mówić – najwyższa. I nie wiadomo tylko na czym miałaby ta jej wyższość polegać. Może na wyższości Bastiana – w sposób tak niewinnie fizyczny, na jaki można się o wyższość pokusić; więc stojącego ponad przycupniętą na krawędzi łóżka coraz-bardziej-jego, trzydzieścidwapiegi Phoenix.

RYZYKO: « możliwość, że coś się nie uda; » Na przykład: szanse, wyliczone procentowo – rokowania i prognozy lekarskie. Matczyne „wyjdzie z tego?”; i pytanie, czy ktoś poza Bastianem – w mocy jest zadecydować, by wyszedł – skoro sam tam przecież, psia jego mać, poszedł. Siłą wytargać? A gdzie tu siły używać, na pacjencie? Sam musi. Sam musi mieć siłę.
W tle: Pan najpierw sam musi chcieć, żeby się panu poprawiło. I pytanie – podstawowe – Brzmi po prostu, czy pan chce. I jak bardzo.
« Też: przedsięwzięcie, którego wynik jest niepewny; » Toteż na każdą szansę dostrzeżoną i w obroty wziętą – i już pal sześć, czy sukcesem się zwieńczy potem, czy też fiaskiem – dziesiątki tych niewyeksplorowanych przypadają.
« Odważenie się na takie niebezpieczeństwo; » Wic cały nie w tym leży zatem, żeby żadnej nie przepuścić, ale żeby szansę swoją - tę, co dla Nas jest – wybrać odpowiednio. Z setek możliwości. I nie zwalać winy - czy zasługi, niech to licho! - na przypadek.


I... na-naprawdę dziękuję, Phoenix. Wiesz, że bez ciebie by to... To znaczy... Żadne „to”. Wszystko. Z-znaczy. Nic. N-nic by nie wyszło.
Najlepsza jesteś; uwięzione w gardle – po staremu. A przełamane – jak wyciśnięta z łupiny barwionego plastiku tabletka (z tąpnięciem cichym, miękko wpadająca w wybrzuszenia zaciśniętej nagle dłoni) – nową rzeczywistością.
Odważnie – jak odważyć można się tylko na niebezpieczeństwo. Pochyla się i całuje ją, i naprawdę nie wie co on sobie wyobraża, ale wie, że to nie kwestia ciemności, ani przerwy w dostawie prądu, ani gorączki, ani żadna chwilowa słabość, ani nie przytłaczająca cisza w samochodzie, na chwilę przed powrotem do domu. Wie, że tego chce i wie, że musi – bo jeśli nie teraz, to nigdy.
A potem odsuwa się; ale nie wycofuje? (i myśli o cieple ostałym na ustach – jeszcze przez moment, jak pościel zapamiętuje ciepłą obecność ciała utulonego snem), i zupełnie-zupełnie-zupełnie nie wie co zrobić – więc uśmiecha się do niej, ale nie przeprasza. Nie chce przepraszać. Nie potrafi już przepraszać za to, że ją kocha.
ZAUFANIE: «przekonanie, że danej osobie można ufać»
ZAUFAĆ: «odnieść się do kogoś/czegoś z ufnością; zawierzyć komuś»


Nie chce.
Nie chce już nigdy przepraszać jej za to, że ją kocha.
I jeśli czuć ma się winny – to winny jest wyłącznie tego, że nie potrafił powiedzieć jej tego wcześniej.
A powtarzać chciałby jej to, przez całą
WIECZNOŚĆ: « nieskończoność w czasie; »
« bardzo długi czas; »


Jak to Bastek, jednak – na jeden krok w przód – a zatem na rzeczony gradus; jeden passus przypaść musi (czyli dwukrok w tył wybity natychmiast – choć dosłownie tylko; na całe nie?szęście – pozwalając trwać bezsłownej deklaracji, choć teraz zawieszona pomiędzy nimi w tymczasie wieczornej próżni). Oddycha, zaśmiewa nerwowo – ręce upycha po kieszeniach; lekarstwo zatrzaśnięte w klaustrofobicznej klitce pięści ni to się poci, ni roztapia. I to Everettem rusza wreszcie.
T-to ten... Woda, nie? Idę. Do-dobranoc, Phoe.
Wychodząc z sypialni – ledwo będzie łapał oddech. I myślał „DOBRANOC? – JAKIE, DO CHOLERY, DOBRANOC?! WRACAJ TAM, IDIOTO.”

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

- Phoe, n-no co to za py-pytanie w ogóle?

Spojrzenie, którym dotychczas wymijał ją grzecznie - odbijające się od sercowatych liści strelicji i sparaliżowanej siedmiomiesięczną, zdawało się, zimą (albo po prostu onieśmielonej koniecznością egzystowania w zupełnie nowym otoczeniu), niedźwiedziej łapki - osiada wreszcie na stoku jej skroni, zsuwa się na policzek, próbuje może nawet spełznąć na pięciolinię - bo prążkowaną nikłym światłem ulicznej latarni, wpadającym przez w dwóch-trzecich zasuniętą żaluzję - obojczyka, ale wycofuje się, takie-kurwa-moralne, na przyzwoitszą wysokość. Trochę nieprzytomne. Ale też i trochę zaczepne. Trochę niepoważne. Trochę odważniejsze, niż zwykle.

Och, na miłość boską, Bastian! - Phoenix wydać chciałaby z siebie parsknięcie zrodzone gdzieś na styku irytacji i ”no oczywiście, jak zawsze musi ramię w ramię, ale na-przeciw czepiać”, rękawica rzucona, i przyjęta, w zaproszeniu do szczeniackiegoj pojedynkulemiki - Pytanie, kurde, jak pytanie!

Dobre. Jak każde inne.
Na przykład:
- Czy psy mogą [jeść] ananasy?
Albo:
- Chciałam [jakoś tak] wiedzieć...
Czy będziesz chciał mnie, jeśli zbroję [dziś] zdejmę?
- ...co u ciebie, nie?


Pytanie jak:
- K-kurczęta? (...) Bastian… Coś ty odpierdolił?
I:
- Dasz radę głowę [przygiąć] do klatki piersiowej?
(...) Widzisz mnie?

Py-ta-nie.
- Co się dzieje, Phoe? – (Bastian).
– Co z tobą jest nie-tak? – (Wszyscy).
– Co się z nami stało?
Tam jest jeszcze gorzej, prawda?
  • Oraz:
    - O, Boże. Gdzie… g-gdzie jest Rufus?
    • (...) Kiedy się…? Dawno?
Pytanie, zależnie od kontekstu, strasznie-śmieszne, albo śmiesznie-straszne:
- Bastek, będziesz rzygał?

Pytanie zapętlone w samym sobie - zadawane w różnych konfiguracjach, ale zawsze w tym samym, choć zwykle pewnie nieuświadomionym zupełnie, celu. Dla potwierdzenia własnego jestestwa - bo czy nie tak, trochę, było, że jeśli on istniał, to istniała ona, i jeśli ona istniała, to istniał on, więc i jeśli jedno przestałoby nagle, to...
- Jestem, okay?
  • - Jestem. Jestem, okay?
    • - Już, już dobrze. Jestem. Okay?
Pytanie jak jedno z wielu.
- Co ci miałam na tym torcie napisać, co? Co? WSZYSTKO ci już powiedziałam, ty zasrany, kurwa, ty…
  • - A co ja mam dla psa? Co ja mam dla pieska, co? Pyszne? Pyszne-pyszniutkie?
    • - Bastian? Kto to jest Lexy?
W kalejdoskopie tych, co wyrzucane są czasem z duszy bez głębszego przemyślenia.

- Czyś ty zgłupiał?! Mogłam cię zabić przecież!

Pytanie nie gorsze, niż pytania praktyczne:
1) - Masz nowe… Masz nowe zasłony? (...) mogłabym wziąć prysznic może?
2) - A teraz mów, zanim stracę cierpliwość: chcesz potrawkę kurkumową z imbirem czy imbirową z kurkumą?, i: - To co, chyba pora na paracetamol? (...) Słabo, co? Nie chcesz się położyć?;
3) - I… masz może jakiś plasterek?

Oraz pytania życiowe:
- kurwa, Phoe, jak mogłaś? –
- Jak tyś to…?
  • - To chyba dobrze, prawda? Jesteś...
    Nie mów tego, Phoenix. Nie mów tego, uciekaj.
    - ...jesteś szczęśliwy?
Znikniesz? Jeśli Cię przytulę?

- Za ile się sprzedałeś, Bastian? Za ile nas sprzedałeś? Ile byłam dla Ciebie warta?
Tyle, co nic?
Tyle, co wszystryzykochałam Cię, Bastian.

Pytanie nie ważniejsze, niż choćby:
- K-która godzina?
22:38

Jest dwudziesta druga trzydzieści osiem (i czterdzieści trzy sekundy), gdy Bastian Everett przychyla się lekko, i ją całuje.
I dwudziesta druga trzydzieści dziewięć - cichuteńkie cyknięcie zegarowej igły w przeskoku nad progiem czasu - gdy się od niej odsuwa.
Odsuwa, ale nie oddala.
(Jest coraz bardziej-jej bliżej).
Wychodzi, ale nie odchodzi.
(Phoenix Grace Farrell jest zdenerwowana, ale także spokojna).
Marszczy brwi - odruchem zupełnie automatycznym, w totalnie-nastoletnim (a lat ma trzydzieści) niedowierzaniu windując dłoń na wysokość ust; opuszkę palca - dociska do poduszeczki dolnej wargi; wiedzie nią śladem pocałunku, mglistym powidokiem ciepła.
Znikniesz? Jeśli Cię pocałuję?
(Bastian, owszem, znika - z pola jej widzenia. Ale przecież jest jej; za ścianą).

Dziesięć minut później Phoenix Farrell - nadal w odświętnej sukience - siedzi w łóżku, z rękami założonymi na piersi jak u obrażonej nastolatki. Sięga po książkę - trzystukartkowe ponoć-ambitne-ponoć-objawienie polecone jej przez rozentuzjazmowaną pracownicę księgarni (mieli też wersję z autografem WERSJĘ Z AUTOGRAFEM!!!!, ale, choć kusiło, Phoenix odmówiła grzecznie - po krótkim mentalnym rzucie oka na stan uszczuplonego medycznymi rachunkami konta). Nie dociera dalej niż na stronę, na której autor - we wzruszającej dedykacji - nazywa żonę miłością swojego życia. Fiksuje spojrzenie na płaszczyźnie drzwi; za chwilę - żar-ptak, kurwa! - wypali w niej dziurę. Zza ściany dobiega ją ostrożna krzątanina. Spłoszone uu-kurw-uff! i, gdyby się wsłuchała, wizg powietrza ciętego prędkim ruchem dłoni w pędzie po prawie-upuszczony talerz. Chrobot psich łapek na podłogowych panelach - w krótkim, przyciężkawym (wszystkimi darami od Harper-Jacka Dwellera i proszę-Cię-tylko-jednego-góra-dwa-smaczki! Ariel) spacerze pomiędzy punktem drzemki numero1: za kanapą i numero2: przed kaaan-ieee-jednak pod oknem). Chlupot wody - nagle ukrócony metalicznym chrzęstem kranu gdy Bastek przypomni sobie w pół innej myśli, że i na tym wypadałoby oszczędzić.
Phoe porusza stopą. Wzdycha. Przewraca się na bok. Leży w poprzek łóżka. Kicha (tłumi poduszką). Zastanawia się, czy chce jej się sikać (nie). Zastanawia się, czy może - w takim razie - chce jej się jeść (nie)? Nie jest jej ani za gorąco, ani za zimno. To znaczy... Jest jej zimno i gorąco jednocześnie, ale nie ma to absolutnie nic wspólnego z możliwością otwarcia okna, albo przykręcenia kaloryfera (ani z przedwczesną menopauzą, choćby). Chce jej się pić - oooho, to musi być to; wzrok pada na nieszczęsną butelczynę mineralki, i teraz Phoenix kręci głową. Wyłazi z tego durnego łóżka. Chryste!
- Ile ty masz lat, Phoenix? (Pyta-się; szeptem).
[Niespełna szesnaście lat, i stoi pod drzwiami sali zajęciowej (Ballard High, skrzydło B), roztrzepując włosy dłonią, pośpiesznymi pstryknięciami palców przywołując na policzki fałszywkę niby-lubieżnego rumieńca].
Trzydzieści, mówiła już. I stoi na środku własnej sypialni, i sprawdza, czy nie śmierdzą jej pachy (nie). I rozważa, czy nie założyć jednak piżamy (nie)? Ale zakłada świeże majtki. I puka się w czoło, i krzywi do lustra, i śmieje bezgłośnie, i zastanawia, czy zaścielić łóżko, czy je zostawić takie rozgrzebane, że niby faktycznie spała, że niby faktycznie...
- No Jezu, weź... - strofuje samą siebie - ...jakie to jest głupie…

Wychodząc z sypialni - ledwie łapie oddech, (i myśli: "dobranoc!? jakie, do cholery, dobranoc!?"); ale wie też, że tego chce i wie, że musi – bo jeśli nie teraz, to nigdy.
- Bastian? Nie zasnę - informuje go, słowami tymi przydybanego w pół-ruchu między przetarciem jakiejś szklanki kuchenną szmatką, a upuszczeniem tej szmatki na podłogę. Gdyby się teraz widziała, wiedziałaby, jak ładne, i duże, ma oczy - i że płoną jej (rumieńcem) wszystkie piegi.
I jeszcze:
- Przyjdziesz? - Pytanie jak pytanie. Pytanie jak: wolne?, z palcem wycelowanym w puste (ale czy w o l n e ?) - choć zachęcające średnio, bo odrapane z błękitnej farby i jeszcze, cwaniacko, najeżone drzazgami sterczącymi spod bocznej listewki, siedzisko huśtawki - Sama nie zasnę.

Sama.
Potrafię, tak. Zawsze sama-sama-sa...
Mogę, oczywiście.
Ale nie chcę. Rozumiesz?
(Jeśli nie teraz, to kiedy?)

- Przyjdziesz do mnie, Bastian?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Nie jesteś zmęczona?
Ciągłością pogoni i chwil, kiedy mijaliśmy się, otarłszy stycznymi uczuć lub ciał – i słowami, które paść nie powinny – a padły. I tymi, które nie padły nigdy, choć powinny – już dawno. Mogiły (mikro-urazy i pęknięcia w pergaminowej czerwieni ust, w których spoczęły wszystkie niewybrzmiałe myśli). Muszą.
Bo – Jeśli nie teraz, to... nigdy.
Ale też:
N-nie jesteś zmęczona? – powtórzone, ciszej.
Nie jesteś zmęczona? Obecnością -nastu, dosłownie, osób – znajomej hałasterce ściśniętej ze sobą niewielkim metrażem mieszkania. Kolektyw twarzy splątanych siatką najrozmaitszych powiązań (często – niepodejrzewanych nawet – że: ooo, to wy się znacie?! ale jaja!) – i spojrzeń, z tych powiązań wynikających; mniej lub bardziej przychylnych. A zatem – z czerwoną lampką pobłyskującą ponad Farrellowo-Everettowymi głowami – że, gdyby coś, to... no, nie wiem, może powinniśmy zainterweniować, co? W pierwszej turze wszelkie konflikty próbując załagodzić szorstką dolewką wina.

Ale zanim przesmykiem z wolna uchylonych drzwi – powiek mieszkania, jakby; jednemu pokojowi wzbraniając widzieć to, co wyczynia się po przeciwnej stronie – przemknie kobieca sylwetka, Bastek krążyć zacznie w niespokojnej krzątaninie. No, w rzeczy samej – pomyśli sobie, że wypada przykręcić ten kurek. Tak samo, jak nauczył się wyłączać za sobą światło, kiedy wychodził z pokoju – i parzyć herbatę na dwa-albo-trzy-razy, i zakupy robić rozsądniej. Czasami wydawało mu się zresztą, że to właśnie pod przymusem finansowego dołka wywleka z siebie swoją lepszą wersję (bo odpowiedzialnie – dojrzalej – i z korzyścią dla środowiska, nawet?!). A potem przyłapywał się (czasami – przebiegając akurat opuszkami palców wokół obejmowanego kubka kawy albo kąsając je, bezwiednie, czubkiem ołówka) na innej myśli; że przelewać – nigdy mu się przecież nie przelewało. I wtedy wzrok zawieszał na jej profilu – na twarzy tak zamyślonej, że samym skupieniem zdawała się gloryfikować poczytywaną właśnie lekturę.
Później? Później uśmiechał się tylko na wyblakły ciszą zryw: „co tak patrzysz? Ej, Bastek! Co jest, co?!”. Więc wymyślał naprędce: że kosmyk włosów podwinął się niesfornie albo w kąciku ust przysycha kleks niewytartej pasty do zębów, albo rzęsa. Rzęsa (wciąż będąca tym samym przedłużeniem nerwu, sięgającego centrali ludzkich emocji) – taka, co zawieruszyła się u stropu policzka i wpasowała się pomiędzy Pollockową abstrakcję piegów. Taka, której nie miał prawa widzieć – wiedział to On – i wiedziała to Ona.

Ale: Bastek zakręci kurek. I zacznie się gimnastykować – w podobny (karykaturalny) sposób; ze śmiesznie podkurczonym ramieniem i nosem wetkniętym w cielesnej wnęce. W przeciwieństwie do Phoe stwierdza jednak, że, kurwa, ŚMIERDZI; w jakiejś idiotycznej rękawicy rzuconej klubowi estetów i fanatyków nieskazitelnego piękna czy wydobrzonej fikcji. Bastian Everett po prostu śmierdzi; jak śmierdzieć może człowiek, który przez dwanaście godzin lawirował pomiędzy ludzkim tłokiem, w koszuli i swetrze, wstając-siadając-wstając-siadając-wychodząc-przechodząc-przynosząc-talerze-sztućce-wino-jedzenie-chodź-Phoe-daj-pomogę-zostaw-to-ja-zaniosę i „No co, ccco, Rufusku? Na szybki spacerek pójdziemy, tak? Taaak, pójdziemy na spacerek. Chodź, mendo...” (a potem: „Idziemy!” – i nagły zryw biszkoptowego cielska w zwartym tańcu; sugerującym nieśmiało, że psisko jest tak naprawdę którąś z kolei reinkarnacją Freda Astaire’a – popisującego się teraz stepem energicznym, ale nie tak skoordynowanym, jak za czasów swojej świetności). Przede wszystkim jednak, jak człowiek, który przez bitych kilka tygodni leżał w szpitalnym łóżku – i na nowo godził się z myślą, że ciało zdolne jest, w ogóle, do ruchu – a zatem zapocone natychmiast, przy byle wysiłku.

Nerwy pozwoli sobie zlepić w pierwsze podrygi paniki – tak – pogna do łazienki (przymykając drzwi [bardzo cicho – mówi sobie, po to tylko, żeby jej nie obudzić – wie, że nie śpi] zda sobie sprawę, że w dłoni nadal trzyma niedomyty kubek po kawie, z sierpem zacieku wżartym w przydenny wrąbek. Wciśnie go pomiędzy ręczniki leżące na wieku kosza z przechowywanym praniem – dosłownie!!! na chwilę (tak naprawdę: na kolejnych piętnaście godzin – zguba, po przeszło godzinie bezowocnych poszukiwań, znaleziona zostanie przez Phoenix zupełnym przypadkiem). Spojrzy w lustro. Uderzy się w policzek (za lekko – głupio to wygląda). Uderzy się po raz drugi (za mocno, kurwa, Bastek, przestań?!). Westchnie. Ogarnie się. Umyje zęby (myli, dwadzieścia minut temu)? Nie. Chryste. Dezodorant? Tak (ale nie znajduje swojego, więc korzysta z dezodorantu Farrell – i pachnie nią i myśli sobie, że to idiotyczne, ale myśli też, że to najlepszy zapach na świecie?). Może jednak się przebierze? Nie ma czasu. Wraca do salonu (nie pamięta już o kubku) – i wraca też do zmywania, i jednak trochę trzęsą mu się ręce.
I odwraca się. I:
N-nie jesteś zmęczona? – powtórzone, ciszej; gdy odnajdzie ją, wreszcie, spojrzeniem.
Od zawsze powtarzane – znajdź kogoś, kto będzie cię kochał. Ale jak powinno się kochać drugiego człowieka? Którym z rodzajów miłości? I kto powiedział, że miłość nie może mieć rodzaju? Nie. Nie tak, jak próbuje się posegregować słowa, chociażby – że o, tu – rodzaj męski, żeński, tam – nijaki (tego jeszcze brakuje, żeby miłość była nijaka!) – ale w sposób; w sposób, w jaki dotyka się zmarzniętej dłoni – wzdryga się przed szpilą nagle przewodzonego zimna, ale nie odpycha. Zamiast tego, przyciąga do siebie w bliskiej kontrze – wtyka śmiesznie w kieszenie własnej kurtki – albo pod bluzę – albo w rękawy – albo palce splata się ze sobą ciasno, podsuwa pod usta i owiewa powietrzem przez siebie ocieplonym. Tym właśnie rodzajem miłości ją kochał.
Tak właśnie ją kochał.
A teraz? Teraz ją widział. Widział ją – i wiedział – jak ładne, i duże, ma oczy – i że płoną jej (rumieńcem) wszystkie piegi. I ta myśl, przewrotnie, nieco go uspokaja.
Że znowu, choć stoją naprzeciwko siebie; to jakby... ramię w ramię?

Przyjdziesz? Słyszy: Wolne?
Przyjdziesz do mnie, Bastian? Słyszy: ale czy w o l n e w o l n o?
No więc, wolno (jak: powoli) dociera do niego, że mógłby jej teraz powiedzieć – wszystko;
że jest piękna. Że jest dobra. Że nie jest zepsuta.
A nawet jeśli tak, to on ją naprawi (wcale nie: wie już, że naprawić można się wyłącznie na własną rękę; ale cierpliwie znosić będzie proces jej naprawy).
Że wszystko się ułoży. I że „jakoś” to będzie – na pewno. Że dadzą sobie radzę. Ze sobą. Ze-sobą. We-dwoje.
Że jej wybacza. Że i ona musi [może] sobie wybaczyć (i, no wiesz, czy i mi mogłabyś-może?). I że to nie ich jej wina. Że to nigdy nie była ich jej wina.
I że zdejmie jej z szyi tę pętlę, co to wespół-zespół upleciona. Odłoży, łagodnie, gdzieś na bok.
I że jej powie pokaże udowodni? powie, że ją kocha.
Ale on jej mówi coś innego.
Mówi jej prawdę.
I to jest (była – zawsze) prawda.

Phoe? Ja... – Szelestem własnego głosu przerywa ciszę, na co Rufusowe ucho zadrży – ociężałe głębokim snem (ale spokojne: przyzwyczajone zarówno do nowego domu, jak i tonów, którymi odmalowane zostały ściany codzienności).
Przypomina sobie, że w lewej dłoni trzyma szklankę. W prawej – kuchenną szmatkę. I że największą pomyłką jest to – że w dłoniach nie ma Jej. Ale błędy pomyłki można – zawsze – poprawić. Dlatego odkłada i szklankę, i ręczniczek we wzorzystą krateczkę, i zbliża się do progu. I podchodzi do niej.
... jestem. J-jestem, Phoe.Jestem, okay? (Już, już dobrze. Tak? Tak dobrze?) Dotyka jej – ostrożnie; dłoń oparłszy o biodro. Palcami przysiada na łagodnym łuku – a czuje się tak, jakby obejmował nimi odsłonięty kłus serca. – A ty? J-jesteś pewna? – Powiedz, że jesteś pewna. B-błagam, b-bo... Jeśli... To ja sobie n-nie...
Cisza. Boże. Cisza. Chryste. Skroń. Policzek. Pewności szuka nie w niej – a w sobie. I znajduje ją w Jej ustach; ale poza pewnością, znajduje też słowa. Przechadza się między nimi – po przeraźliwie miękkim polu bitwy – po szorstkich występach strupków tnących wargę smagniętą ostrzejszym, tą porą, wiatrem. Przechadza się po truchleje przed nią; ale nie jest przerażony wspomnień. Po słowach, które paść nie powinny – a padły. I po tych, które nie padły nigdy, choć powinny – już dawno. I pozwala im, wreszcie, odzyskać spokój. Może je przyjąć w siebie (i, po swojemu – zapomnieć). Słów, które martwym pędem wplatały się w każdy z kobiecych oddechów. Słów, które siłą przytrzymywały ją u progu dwóch światów – nigdy nie pozwalając przeżywać życia w pełni.
Przyjmie je w siebie.
A potem o nich zapomni. Bo to, Bastek, robi zawsze. Spóźnia się – i zapomina.

Robi ostrożny (pierwszy?) krok; niespieszną namiastką stępu sprowadza ich w ten sam półmrok, z którego przyszła. Z którego przyszła – do niego.
M-możemy... powoli? – pyta, jeszcze-jeszcze-jeszcze ciszej. Zanim wyruszy w wędrówkę: biodra-bok-ramiona-(przestrącone-ramiączko-sukienkię-skrzydło). W o l n o?

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Za piętnaście czternaście godzin i pięćdziesiąt trzy minuty, Phoenix Grace Farrell znajdzie ten kubek między torture frotté seledynowego ręcznika i bawełną podkoszulka rzuconego na stertę innych, brudnych niepierwszej świeżości już ubrań. Przygryzie czubek języka - sparzonego chwilę wcześniej herbatą siorbaną nad pobojowiskiem rozsypanych na jadalnianym stole puzzli (a więc z dala od ciekawskich trąceń psiego nosa) i zastanowi się - skąd to tu? choler... - a -
  • potem się roześmieje, krótkiemu chichotowi pozwalając rozperlić się nad dolną wargą, odbić o kruszywo górnej jedynki i zginąć (ale nie umrzeć) pod materiałem podsuniętego na wysokość twarzy swetra. Wczorajszego (choć w bieżącej chwili: dzisiejszego, oczywiście); męskiego - według definicji kroju (i żadnej innej, bo już za parę dni sweter ów zacznie być Bastianowi regularnie przez Phoenix podwędzany, z niewinnym - oj, nic innego nie miałam jakoś pod ręką, a zimno się jakoś zrobiło bez Ciebie, gdyś przed chwilą na spacer/do sklepu/do sąsiadów, coś pożyczyć... - i odtąd już zawsze na spółę, narzucany raz po raz na ciało kobiece), a rozpachnionego niby-damskim dezodorantem.
    • Oplecie kamionkę dłońmi, zważy w nich, pochwyciwszy przy tym własne spojrzenie w łazienkowym lustrze, i przypomni sobie, bo to, akurat, by p a m i ę t a ć - jest zadaniem Farrell. I się zastanowi - swoje odbicie taksując wzrokiem pełnym niespiesznej ciekawości - czy wygląda inaczej? Czy się zmieniła? Czy jednak nadal jest dokładnie taka sama, teraz, kiedy jest także jeszcze-jeszcze-jeszcze bardziej jego?

Ale teraz może przejrzeć się co najwyżej w dwóch zwierciadełkach bastianowych źrenic.
Pewne rzeczy?
Pewne rzeczy przeczytać można tylko - w odbiciu.
  • ?zseimuzor, ęic mahcoK
I znajduje w nich pewność, i przez moment może zawahać się, do kogo ta pewność należy? Do Niego? Czy refleksem jest tylko jej własnej? A jeśli jej własna - ale w Nim - to czyja?, n-i-czyja; już nigdy nie będzie się czuła niczyja, jeśli dzielona na dwoje?
  • Phoe?
    • Ćśśś.
Łagodnieje pod jego dotykiem. I łagodnie przypomina sobie, że nie musi myśleć. Nie musi wiedzieć. Nie musi znać odpowiedzi. Czasami - jak teraz - nie trzeba.
  • Czasami nawet nie -
-Wolno.
Pozwoli mu wrócić się w ten sam pomrok, z którego przyszła. W sypialniany pół-chłód, w zapach wypranej niedawno pościeli, dogasającej świeczki, rozkruszonego nieopatrznie przed paroma godzinami korzennego pierniczka, teraz zapomnianego gdzieś w kąciku przy-przypodłogowej listwie, w oczekiwaniu na spotkanie z rufusowym jęzorem.
- Mhm, Bastek Bastian - powtarza, orientując się przy tym nagle - o? - że drży. Drży pod męską dłonią, drży pod jego spojrzeniem, drży - ale nie z zimna i nie z lęku, choć truchleje przy nim. I chyba zaraża go - znowu - tym tremorem, oddaje go mu - razem z własnym tchem, razem z własną płochliwością, razem z - tak jakoś głupio - mgłą tej kretyńskiej sukienki, zrolowanej teraz śmiesznie nad stokami kulszy.
I - razem z wisielczym splotem - odkłada.
(Nie na potem; na zawsze).

  • O tym, że gdyby było trzeba, umarłaby za Niego - wie doskonale.
    Bez wahania - wzięłaby w siebie tę jedną nieszczęsną kulę tak, jak on brał teraz szrapnele słów zabłąkane na jej wargach.
    Zdawała sobie z tego sprawę - odnowa dawna.
    (Pierwszy raz - chyba w którymś wczesnonastoletnim starciu z Gavinem, albo Ralphem; albo z Jego ojcem; albo wtedy, gdy w popłochu gnali na szycie długiego, prostego rozcięcia skrytego w plątaninie ciemnych kosmyków na tej jego durnej łepetynie).

    Ale od jakiegoś czasu wie także coś innego -
    (Nie nazbyt długo, lecz na tyle, by myśl ta mogła na stałe wrosnąć w jej codzienny amalgamat zdarzeń, uczuć , rytuałów).
    - i to jest myśl o wiele bardziej przerażająca, ale także myśl, bez której nie byłaby już chyba w stanie funkcjonować:

    Jest gotowa, żeby żyć dla niego dzięki Niemu.
- Hej - ze skronią, w nieśmiałym przychyleniu ciała, wspartą o łuk jego obojczyka; naprężoną na kości skórę ledwie muskając powidokiem ciepła, albo łaskocząc serpentyną kosmyków. Z własnym zapachem odnalezionym wśród wełnianych splotów. Z palcami zgubionymi gdzieś pod rąbkiem swetra. Wolno?
Wolniej, Phoenix.
  • OSWAJANIE: « przyzwyczaić do kogoś lub do czegoś albo zapoznać z czymś »
    « o dzikim zwierzęciu: stracić dzikość »
Spotykali się - drzwi sypialni domykając ruchem wolnym, ale przy tym roztargnionym - jak zwykle, gdzieś w połowie: ona zawsze pierwsza, on zawsze spóźniony.
W samą porę. Na czas, ale nie w pośpiechu.
- Ja też, okay? Ja też - powolitrzebuję czasu. Szuka oddechu w kąciku jego warg - zabawne nawet: Phoenix Grace Farrell, tej, co zawsze taka wyszczekana - brakuje teraz słów tchu.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Czy wygląda inaczej? Czy się zmieniła? Czy jednak nadal jest dokładnie taka sama; teraz, kiedy jest także jeszcze bardziej jego?
Tak. I nie.
Tak – tak, jak najbardziej!
I: nie, absolutnie, w żadnym wypadku. Wypadków, tak się składa, wszyscy już mamy dosyć.

No, więc (zaczątek zdania, ale jakby niewypał; mimo wszystko – od czegoś trzeba zacząć. A lepiej jest zacząć od błędu, niż nie zacząć wcale – bo stąd właśnie biorą się myśli, które rozpędzone ponaglającą [ale czułą] chłostą serca obumierają gdzieś na językach, myśli-do-powiedzenia i myśli-niedopowiedzenia)...
No więc – owszem. Tak, Phoenix Grace Farrell wygląda inaczej. Inaczej, niż byłby do tego przyzwyczajony, na przykład, przed półtora rokiem. Phoenix Grace Farrell zawsze wyglądała inaczej, kiedy sylwetka rzeźbiona na filigranie szkieletu owinąć dawała się w papeterię kiecki; rozczytywanej, najczęściej, jako odstępstwo (od dżinsów, na linii kolan wydartych w przypływie artystycznej wizji, tiszertów z logo tych zespołów, które wpędziły do grobu kupionego na spółę Walkmana es-sześćset i tych koszul podbieranych Bastianowi, przy tylko odrrrobinkę nagiętej prawdzie, że „no weź, Basti – sam zobacz, że robi ci się za wąska w ramionach [!!!]”). Anomalia.
Inna jest, także: nowych kształtów nauczona – majaczących na oka skraju, w chwilę po przebudzeniu. Z cieniem odegnanej nocy, miejsca ustępującej bladej, jednoosobowej świcie wczepionej w pamięć Milesa bladym świtom – oglądanym pod innym kątem. Z innych dzielnic. Z innych okien. Z innych ramion.
Spojrzeniem – też innym. I dłonią. I podeszwą stopy ozutą niewygodnym obuwiem (nierozchodzonym jeszcze; w otoce nowej rzeczywistości).

Pytanie: Czy drugi człowiek, jeśli jest zmianą – to czy zmianą jest, zawsze, nieodwracalną?
  • A na razie przysnę gdzieś, zaczekam na ciebie – w pokoiku socjalnym, dyżurce pielęgniarek, składziku jakimś. Zaczekam na ciebie. Aż swoją zmianę skończysz.
Pytanie: Czy jeśli tam – tam właśnie – inna była; to czy tutaj, przy nim – sobą się, na powrót, staje?
  • [ - Czyś ty zgłupiał!? Mogłam cię zabić przecież!
    Coś, co się ma - lecz się utraciło - co się ma - ale co się utraciło - wraca - bo co się ma -
    – wraca.

    Zawsze wraca.
Pytanie: A co za różnica?
Odpowiedź: A co za różnica.

Bo: czy zmieniało to sposób, w jaki Bastian – kolizją spojrzenia – natrafiał na kobiecą postać? I kiedy się o, taka właśnie – k o b i e c a – zrobiła? Kiedy w rozpętanym szczeniacko larum supeł jego bluzy plątała wokół własnych bioder? Kiedy nieboskłon (czy, z nastoletnią butnością; niebowznios) piegów pudrowała sztucznie lubieżnym rumieńcem? Czy kiedy wzrokiem spod powieki uchylonej wodziła za-
Shhh-
A gdzie w tym wszystkim miejsce na Poe i daszek czapki zawieszony ponad czołem, przeciągnięty kapturem (z kucykiem podwiniętym tak, żeby nie było go widać)? Gdzie w tym wszystkim miejsce na Phenex – pierwiastek duszy podległy dziwnej, poza-cielesnej wirylizacji?
I czy musiał, w ogóle, patrzeć na nią – jak na zero-jedynkową wersję kogoś? Czy nie wystarczało, że patrzył na nią jak na Phoenix Grace Farrell – to jest: osobę z policzkiem wtuloną w ǝᴉɔᴉqpo jego serca? I czy Phoenix nie była trochę jak ten śmieszny sweter, który on sam miał teraz [jeszcze?] na sobie; zależna od tego, kto danego dnia decydował się oblekać w uczucia jej duszę?

Ze wszystkich jednak niuansów w kobiecej aparycji, którymi Farrell przejmować mogłaby się w kontakcie Farrellowo-Bastianowym damsko-męskim (z podziałem na wyznaczone skrupulatnie role; nie wiedzieć tylko kto-do-której został przypisany w wybrakowanym scenariuszu podziurawionym lukami improwizacji), Bastian o tym, że jest inna przekona się na dwa, tylko, sposoby. I będą niepokoić go bardziej, niż dowolny z kompleksów, który potencjalnie można byłoby – przed laty – wpoić nastoletniej, dojrzewającej głowie – podatnej na wszelkie uszczypliwości.
Nie. Nie, że jest „jakaś” – za bardzo lub niedostatecznie.

Bastiana zaniepokoi B R A K (ale nie: wybrakowanie). Piegów;
Dwieście czterdzieści jeden piegów, bo Phoenix trzy zdrapała sobie.
Co?
No, jak to - co? Ot, wzięła - i - zdrapała, popołudnia któregoś. Z kolana (1), z obojczyków (2), w cieple czerwcowego słońca rozciągnąwszy się na deskach pomostu.
Sześćdziesiąt trzy dni od dziewiątego kwietnia.


Dowie się o tym – odkryje, przyłapie, ale także p r z y t r z y m a – kiedy ociosana w krój ciała sukienka nurtem miękkiego ciągu opłynie boki szatynki. Na sobie pozwoli się wesprzeć – kulisy głębokiej czerni zamykając we własnych ramionach; mieliznę wznoszonego oddechem dekoltu. Przez uszczuploną operacją pierś, tętent serca rozbija się tak, jakby pragnął rezonować na dwoje.
Uważaj na rękę, d-dobrze? Proszę, Phoe. U-uważaj. Swoją, Chryste, swo-ją.
Będzie mówił cicho. Bardzo cicho (trochę na oślep i w słowach odartych z sensu) – będzie mówił w nią. W jej usta i włosy, i w ostry skos policzka, i wszędzie wszędzie wszędzie – każdy cal na nowo poznawanego ciała przyzwyczajając do siebie (tonem oswajającym – i tonem oswajanym).
A potem ją poprowadzi. Poprowadzi ją do Ł-óżka. Niepewnie, niezgrabnie – z uwłaczającą ostrożnością i drżeniem przewodzonym między dwoma ciałami, odnalezionymi nagle pośrodku przeprowadzanej reakcji (wymiany – podwójnej; strachem przed pewnością).
Spotkają się w Ł-óżku. Ona; z dłonią – i z przyzwoleniem wsuniętym w tą dłoń – jak pilną wiadomość zamyka się w zaciśniętą garstkę. Tekst pospiesznie wpisany tuszem w biały zwitek – z wahadełka jednej ręki podawany w drugą; bokiem ławki – do adresata.
Daj.
Ona; z dłonią wprowadzoną pod płaszcz swetra. Bo to jesteś Ty. Twoje własne miejsce na mnie. We mnie. Ty.
On;
A także N A D M I A R (ale nigdy: przesada). Blizn;
Takich, u podnóża których [On;] przystaje nagle. U wzejścia pierwszej skarpy bladego, wąskiego zrostu. Nie wie – nie widzi (choć tym razem – problemem, bynajmniej, nie są ani wadliwe soczewki, ani ich brak); ale czuje każde z draśnięć jej ciała.
Dla jednych; szpecące pęknięcia tnące po-nadprzeciętnej urodzie.
Dla innych – ślad domniemanej zbrodni. Zbrodni krwawej, być może, lecz cudzej, wobec czego rozsądnie jest odwrócić wzrok – zwykłą farsą odebrać istnienie nie tyle rezultatom bólu, co ich źródłu.
Dla Niego; niezasklepiona strefa ryftów wyściełana fantomem jątrzącej się magmy – krwi wrzącej, w dolinie bólu wyczekujących midasowej dłoni*.

Zapomniał już – ale wie. Ślad obrazu przetrącony alkoholem; rozmyty kontekst, ale boleśnie wyraźne clou w y p a d k u. A o wypadkach się przecież nie-
Uśmiecha się, czule. I prosi.

– Bądź ze mną, Bastian.

Bądź ze mną.
Nie “pieprz mnie”. I nawet nie “kochaj się ze mną”.
Bądź ze mną.

– Phoe? Ja... [...] jestem. J-jestem, Phoe.
Słyszysz? Patrz. Patrz – jestem.

P r z e p r a s z a m. [Za to – brzeg uniewrażliwionej na czucie tkanki; czujesz? Za mnie? ] Za wszystko. Za twoje miejsce we mnie.

* Kintsugi (“joining with gold”), also known as kintsukuroi, is the ancient art of fixing broken pottery with gold. For the Japanese, it's part of a broader philosophy of embracing the beauty of human flaws. Something can break and yet still be beautiful, and that, once repaired, it is stronger at the broken places.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

A Farrell, oczywiście, ten jego niepokój poczuje.

No, rany -
  • Phoenix, lat dwadzieścia dwa: suchym szeptem proszące się o kurację odżywką włosy związane w cebulasty supeł na czubku głowy, wełniane skarpetki zuchwale noszone - bez butów - pod bibliotecznym stołem, feeria fluorescencyjnych zakreślaczy rozrzucona po blacie uniwersyteckiego mebla, przygotowuje się na wszystko, co musi się wydarzyć do egzaminu:

    rany szarpane (łac. Vulnus laceratum) – rany powstające w wyniku działania zakrzywionego narzędzia o tępej krawędzi (hak, harpun), godzącego skośnie lub stycznie do powierzchni ciała. Mają nieregularny kształt i poszarpane, nierówne brzegi. W ich głębi widać niekiedy strzępy oderwanych tkanek. Wskutek zakażenia wywołanego przez obecność zniszczonych, obumarłych tkanek, rany te goją się źle i pozostawiają dużą bliznę;

    rany kłute (łac. Vulnus ictum s. punctatum) charakteryzują się bardzo małą powierzchnią widoczną na skórze i poważnymi nieraz uszkodzeniami wewnętrznymi ciała. Są zwykle głębokie, a w ich wyniku mogą ulec uszkodzeniu narządy wewnętrzne, co może wiązać się z późniejszymi powikłaniami lub spowodować dożywotnią niesprawność, wewnętrzny wylew lub krwotok. Przebicie takich narządów jak serce, może być przyczyną śmierci;

    rany kąsane (łac. Morsum s. morsufactum) - rany spowodowane ugryzieniem (ukąszeniem) przez harpię zwierzę (najczęściej dzikie). Postać zewnętrzna tych ran jest często odwzorowaniem szczęki zwierzęcia (zespół ran kłutych);


    rany cięte (łac. Vulnus incisivum lub sectum) - rany powstające na skutek działania przedmiotów ostrych (najczęściej noży). W przeciwieństwie do ran kłutych, zostają one zadane poprzez przeciągnięcie ostrza po powierzchni skóry, a nie wbicia. Rany cięte mogą być różnej szerokości i głębokości, czasami może dojść do przecięcia tkanek leżących poniżej skóry;

    rany postrzałowe (łac. Vulnus sclopetarium) – rany powstające na skutek działania pocisków z broni palnej lub odłamków pocisków;
    • Wyróżniamy trzy rodzaje ran postrzałowych:

      styczna – powstała wskutek uszkodzenia zewnętrznej powierzchni ciała przez pocisk lub odłamek; wyglądem przypomina ranę szarpaną;

      ślepa – powstała wskutek działania pocisku lub odłamka, który naruszył skórę i tkanki wewnętrzne tworząc ranę wlotową i kanał, a następnie utkwił wewnątrz ciała;

      przelotowa – powstała wskutek działania pocisku lub odłamka, który naruszył skórę i tkanki wewnętrzne tworząc ranę wlotową (mniejszą) i kanał, a następnie opuścił ciało tworząc dodatkowo ranę wylotową (większą);
  • Wszystkie rany, niezależnie od ich rodzaju, należy opatrzyć, aby zapobiec zakażeniu tkanek. Najczęściej używanym do tego celu środkiem jest woda utleniona, jednak odchodzi się od niej na rzecz środków specjalnie przeznaczonych do dezynfekcji.
    Jeżeli rana jest głęboka, występuje obfite krwawienie to należy zastosować opatrunek uciskowy oraz zgłosić się po pomoc, aby umożliwić pełne zagojenie się rany;
- rany boskie, oczywiście, że poczuje. Jak mogłaby nie poczuć, kiedy jest tak blisko?
  • Poczuje tak, jak się czuje uśmiech, albo ciężar pojedynczej łzy roztrzaskującej się o rękaw swetra (dłoń opleciona materiałem mknie do policzka, ale dociera spóźniona - pozostaje jej więc tylko kazać wełnianym włóknom wchłonąć w siebie całą wagę bólu) - przez słuchawkę; gdy można kogoś słyszeć nie wypowiedziawszy słowa.
    Poczuje, jak się czuje czyjś dotyk - przez blat stołu, ponad dwoma talerzami wypełnionymi stygnącą z wolna jajecznicą [jedna porcja - skatowana powodzią słynnego sosu McIlhenny, druga - skalana plugastwem ketchupu (po pierwsze, Bastian - nie "Bastek", bo sprawa jest poważna - dostaniesz od tego świństwa cukrzycy, po drugie zainwestowałbyś chociaż w pikantny, a po trzecie... wiesz, jak to obrzydliwie, kurde - pauza na porcyjkę żółtych grudek wrzuconą na język, widelec jak katapulta - obrzydliwie wygląda? wstydź się; chcesz tabasco?)]; przez ścianę - cienką konstrukcję z pustaków, podstawowego budulca w Chinatown - gdy jedno, jak to robią dorośli ludzie w przyjaźni, spać idzie do swojej sypialni, a drugie - na kanapę; przez przepaść dzielącą płaszczyznę dziewczęcego łóżka od wysepki obleczonego prześcieradłem [przez matkę Phoenix, z grymasem, ale finalnie bez sprzeciwu, nazywanego Prześcieradłem Everetta, jak na przykład w standardowym pytaniu: "Phoe!" (spacer w dół schodów z miską na brudne ubrania wspartą o biodro, mijanka na półpiętrze z Molly rozpędzoną akurat w drodze do pokoju, głowa zadarta dopiero na ostatnim stopniu, gdy przypomni się przypadkiem o egzystencji i młodszego dziecka) "będę nastawiała jasne na sześćdziesiąt! prać wam Prześcieradło Everetta, czy nie jeszcze!?"] materaca rzuconego na podłogę tuż obok; cięciwą wątlutkiej mgły łączącej Chinatown i Portage Bay - nietrwałej, ulotnej efemerydy niczym obłoczek pary wodnej wyrzucanej spomiędzy warg przy każdym oddechu - na mrozie.
Jak mogłaby nie poczuć?

Napięcie przemknie trasą wylotową; dwoje gówniarzy na szosie, przeciwny pas przeciwny pas przeciwny - zdradzając się jednym tylko błyskiem. Wpadnie między komórki ciała, przez opuszki palców, pod dachówką paznokcia, pod prąd lub z prądem krwi, imitując kształt zjeżdżalni Wielka Niewiadoma (2004: Phoe! Co powiesz na Wielką Niewiadomą!?), otwartej w wesołym miasteczku Seattle co sezon, okręci się wokół nadgarstka. Wciśnie między myśli. Rozpanoszy między neuronami. Zapowie, że zaraz wzbudzi popłoch, panikę i -
Phoenix okryje je kocykiem bezruchu. Pewnego ucisku dłoni oplatającej drugą; męską. Omiecie ciepłem. Utuli.
No, już. Ćśś, głupie. Śśśpij.
- Ej, hej - mknie palcami w górę jego barku - Jest w porządku, okay? Jest o -
Krok szust, krok szust. Powzięte z pięt do palców. W tył, ale nie w przeszłość.
  • Daje się prowadzić.
- Okay.
I wie, że musi chce się przyzwyczaić. Jak po bardzo, bardzo długiej nocy sieknięte blaskiem źrenice przywyknąć muszą do -
  • Do czego służy światło?
    - Oczywiście - Phoenix robi wszystko, by głos jej się nie połamał, i ponosi fiasko - Już, Bastek. Już gaszę.
Gdzieś w drodze pomiędzy progiem, a krawędzią łóżka - dusi włącznik nocnej lampki. Widzi mniej, ale widzi jeszcze lepiej. Potrójnie nawijany słupek bledziutkiego zrostu, pod prawymi pętelkami splotów pstrokatego swetra. Możliwe, że płacze -
  • Nie, nie szlocha. Możliwe, że przestaje usilnie kontrolować ruch tej pojedynczej łzy cisnącej się wąziutkim korytarzykiem w górę skroni.
Chce mu powiedzieć:
- P r z e p r a s z a m.
Za moje miejsce w Tobie.
Ale mówi:
  • Może w widmie lęku z czasów szkolnych, że ktoś doniesie na nią!? Wstyd - Farrell ściąga!
- Kocham cię.
Słowa zabrane sercu miękką falą jednego oddechu.

Nie popełnia starych błędów:
  • Pomyśl życzenie.
    Na głos, Everett. Na głos.
    Wypowiedz rozkaz.
    -Zdejmuj to.
    Musi być coś-za-coś.

    -Daj.
    Mi się. Mi siłę.
    I sięgam po dłoń Twoją. Bo wskazówkę chcesz, tak? Mapę? Żeby wyleźć z tego labiryntu?
    Kompasu Ci brakuje, co? Przewodnika?
    Dobrze. Oto jestem. Słowo, co ciałem się stało.
Nie popełnia, także, nowych.
- Mogę?
Tak, wolno.
Tak wolno - haczy dłonią o brzeg materiału. Odsłania a jakby osłonić by go chciała - ciałem własnym - przed tą kulką, którą przyjął już przez za nią zajęczy króliczy ruch piersi wznoszonej uderzeniami serca. Dwoje zwierząt w pogoni -
  • Ćśś. Nikt im nam już nie zagraża.
Dłoń zastępuje policzkiem, palce - wargami; dotyk - pocałunkiem.
  • blizna (łac. Cicatrix) – zmiana tkanki, będąca najczęściej następstwem uszkodzenia danej płaszczyzny, a następnie zastąpienia ubytku nową tkanką;
Uczy się. Zawsze - jak to ona - pilnie.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „139”