WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

(z komisariatu)

Dartmouth Corner Pancakes wzniesiono na kłamstwie.
Po pierwsze, jadłodajnia bynajmniej nie mieściła się w Dartmouth, nie mając z wilgocią i zielenią angielskiego Devon absolutnie nic wspólnego, ani nawet w New Hampshire, przy Dartmouth College chociażby. Założyciel lokalu - zmarły przed trzema laty Ernesto "Lucky" Lorenzo, pierwsze pokolenie włoskiej imigracji, który to pozostawił to swoje zaciemniałe od stęchłego tłuszczu osiadłego na szybach i ścianach dzieło życia trzem synom - nie miał też ani z Anglią, ani w sumie ze Stanami, nic wspólnego. Był makaroniarzem z krwi i kości, i do do tego stopnia, że się nawet nie gniewał za to określenie. Kochał wino i swoją żonę, Ludovicę. Kochał makaron i owoce morza. Kochał wszystko, co włoskie - z językiem, który zniekształcił mu zresztą akcent na zawsze - na czele. Tym zaś, co amerykańskie, w dziewięćdziesięciu procentach gardził.
Lucky miał też jednak łeb na karku i stawiając nową restaurację tu, w Seattle, nie zaś na innym gruncie lub kontynencie, doszedł do (słusznego) wniosku, iż może pora zrobić logice, jaką kierowało się wielu jego krajan, na przekór. Zamiast więc otwierać kolejną pizzerię albo trattorię, postawił na przybytek całodobowo serwujący najbardziej typowe z typowych amerykańskich śniadań. Ponieważ jednak jego kubki smakowe miały charakter europejski, tak zresztą, jak kulinarne zdolności, jakość tego, co serwował w dość przypadkowo nazwanym lokalu, była o wiele wyższa niż w innych podobnych mu miejscach.
I co? I chwyciło. Wśród robotników pragnących porządnie się najeść przed szesnastogodzinną zmianą i licealistów, o niczym nie marzących po ośmio-lekcyjnym dniu pracy tak bardzo, jak o truskawkowym koktajlu z czepcem bitej śmietany i frytkami (obok, nie w tym samym naczyniu).
Ale, ale, po drugie, restauracyjka bynajmniej nie mieściła się na żadnym rogu - a więc kłamstwo tkwiło ostentacyjnie w tym cornerze w jej imieniu - a po prostu wciśnięta między dwa inne lokale, pralnię samoobsługową (od lat tę samą) oraz kwiaciarnię (nowopowstałą w miejscu mieszczącego się tu kiedyś biura domu pogrzebowego).
Trzecie kłamstwo kryło się wreszcie, logicznie, w trzecim słowie. Dartmouth Corner Pancakes tak naprawdę miało bowiem w menu tylko dwa rodzaje naleśników - z syropem i z bekonem, albo z syropem i z borówkami. Żadnych ekstrawaganckich dodatków jak w innych lokalach - żadnych kolorowych posypek, prażonych orzechów, świeżych owoców tropikalnych i niskocukrowych, bezglutenowych, bezsensownych fanaberii. Goście mieli do wyboru tylko dwie pozycje - proszę, a jak nie, to wypierdalać (albo, alternatywnie, zamawiać inne z dwunastu dostępnych dań oraz ośmiu różnych dodatków) - na co niektórzy kręcili nosem. Niepotrzebnie jednak i głupio - naleśniki robione bowiem przez synów Lucky'ego - dziś był to akurat Flavio - były bowiem, niezachwianie od lat, najlepszymi pod tą szerokością geograficzną.
- Pachnie miło, co? - zapytał kurtuazyjnie Elijah, gdy już udało mu się przepuścić w drzwiach obydwie dziewczęta. Rozsądek podpowiadał mu, że to on powinien przekroczyć próg jako pierwszy, no bo w końcu co, jakby strzelali? Postanowił jednak, że nie pozwoli się paraliżować własnemu lękowi do tego stopnia (inna sprawa, że gdy wchodzili, dłoń miał prawie, że na broni - tej, której oczywiście nie wziął ze sobą na komendę, ale i tej, którą zawsze woził w samochodzie).
W lokalu, głównie przez wzgląd na późną porę, nie dało się uświadczyć zbyt wielu klientów - mogli więc swobodnie wybierać stoliki, a zaszczyt ten z pewnością przypadł Stelli.
Fox poczekał, aż Ammy i Stella usiądą, a potem wsunął się na kanapę obok córki. Odruchowo sięgnął po ofoliowane menu wbite w uchwyt na środku stolika, prawie przy tym przewracając solniczkę i wysoką cukiernicę o rżniętych bokach, a potem przeskanował ją spojrzeniem.
- To co, kochanie, dla ciebie naleśniki z borówkami? - zwrócił się do córki - A dla nas po porcji z bekonem? - teraz przeniósł wzrok na Amerikę.
Zamierzał obydwie pannice porządnie przesłuchać, przetrzepać wręcz, choć w tym wypadku bez żadnej około-erotycznej konotacji oczywiście. Był jednak humanitarnym (tak, na pewno) profesjonalistą (ehe, oczywiście), więc nie zamierzał robić tego... na głodno.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Elijah „Fox” Martinez prowadził, Stella Martinez dawała się wieźć, a potem wieść, z parkingu do parterowego lokalu zapraszającego pastelowymi kolorkami wnętrza, a America Raíz – marzła. Marzła w ramiona okryte nieoddającą traconego ciepła skórzaną ramoneską i cienką bluzką mającą inną funkcję niż typowa funkcja odzienia, marzła w dłonie, probując je, zwinięte w piąstki, wepchnąć do zbyt płytkich nawet na nie kieszeni, marzła w nogi, od góry do dołu, czyli od kostek, wieńczących cholewki wysokoobcasowych koturnów aż po krawędź miniówki. Pogoda robiła co mogła, żeby dolać żałosności do jej temperaturowej sytuacji; przy jej obecnym stanie (głód, zmęczenie, dół psychiczny) podczas samego przejścia z komisariatu do mustanga wchłonęła tyle wilgotnego chłodu, że trzęsła się w samochodzie jak osika, a ledwo jako tako się ogrzała wnętrzem i cudzymi oddechami – już musiała wysiadać i ze wstrętem brnąć na zmęczonych, chwiejnych pęcinach stukilometrową (czyli dziesięciometrową) drogą z parkingu do naleśnikarni.
Weszła więc przez próg tuż za Stellą, skulona jak kurczak w odruchu posiadania jak najmniejszej powierzchni zewnętrznej, wciąż z dłońmi wbitymi w kieszenie kusej kurteczki, w efekcie drzwi Martinezowi mogła potrzymać tylko łokciem. W środku dopiero organizm zaczął powoli wracać do normy. Puściła Stellę w kanion między oparciem ławy a blatem, żeby to ona siadła od okna, po czym sama wbiła się na swoje miejsce i siedziała na razie wciąż skulona, lekko pochylona, z włosami nierówną linią obramowującymi krawędzie jej twarzy, jak ją widział en face Fox, na którego nie miała jeszcze czelności ni siły podnieść wzroku. Różnicę temperatur ciało koiło spazmami dreszczy i oprócz całego dyskomfortu fizycznego było jej też głupio tak co jakiś czas wzdrygać się jak epileptyczka, ale trudno. Jeszcze parę minut i zacznie mijać. Wśród jednego z takich wstrząsów znikło kiwnięcie głowy, potwierdzające martinezowe słowa, a potem siedziała dalej ze wzrokiem wbitym w środek blatu, gdy obok niej ciekły w stronę Stelli pełne syropu słowa ojcowskiego pytania.
„To co dla ciebie, kochanie”… Piękne. Piękne i smutne. Zacisnęła zęby, napięły się i głęboko odznaczyły pod cienką poszarzałą z zimna skórą mięśnie twarzy. Teraz zapyta ją? Podniosła wzrok…
„A dla nas”…? „Dla nas”!
Wyprostowała się, spojrzała śmielej, choć jeszcze z jedną brwią lekko zmarszczoną wyglądała raczej jakby dziwiła się jego słowom, choć w rzeczywistości rozgrzały ją bardziej, niż gdyby ktoś ją teraz zawinął w dwa himalajskie śpiwory szturmowe.
„Dla nas”!
Nie miała siły walczyć ze ściśniętym gardłem – pokiwała więc trzy razy głowąna głębokim wdechu i odważyła się nawet wyjąć z kieszeni lewą dłoń, by odgarnąć za ucho włosy. A skoro miała już tę ręką skazaną na zewnętrze – wzięła leżącą na stole kartę, tylko po to, żeby zaczepić na czymś oko. Znalazła w niej zdjęcie swojej najbliższej przyszłości – porcja naleśników z bekonem, piętrowy przekładaniec smażonego szczęścia, zwieńczony mięskiem i masełkiem chyba, na czystym talerzu, który mogłaby zmywać choćby i tutaj, gdyby w tym czasie nie miała długów do odpracowania na rurze albo między stolikami, dłońmi i oczyma na sali głównej w Smoku.
Milczała – ale miała się coraz lepiej, ciało się rozluźniało, dusza zresztą też, a myśli centryfikowały się na Martinezie – Człowieku, Który Jej Nie Potępił. Wreszcie wyjęła z kieszeni kurtki drugą dłoń i złożyła obie na stole, i dopiero wtedy wypuściła z płuc wielki, pełen odpoczynku wydech. Niech on pyta, o co chce. Po prostu chciała mówić – bo wtedy on będzie jej słuchał. I to będzie – piękne. Siedziała obok Stelli, jego córki rodzonej, mając go naprzeciwko i automatycznie wpisując się w kontekst „he and his girls”. I to uczucie kazało jej przekręcić głowę w lewo i spojrzeć na Stellę bez uciekania wzrokiem, zatrzymać spojrzenie – zmęczone, bardzo zmęczone, ale aktywne, gotowo do pytań i odpowiedzi, do rozmowy, do – wspólnoty. Gdyby ktoś rzeczywiście – tak jak czuła nieśmiało – był ją gotów do niej, choćby na najbliższe pół godziny, dopuścić.
Ostatnio zmieniony 2021-01-15, 10:14 przez America Raiz, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Stella chciała zwinąć się w niedużą kulkę, zrobić ciche puf! i wyparować. To uczucie często ją nachodziło w samochodzie ojca – ostatnio jeździła nim tylko wtedy, kiedy nie miała innego wyjścia. Zsunęła się więc nieznacznie na fotelu pasażera, odwracając się bokiem od swoich towarzyszy. Wlepiła wzrok w szybę, choć nie widziała w niej wiele więcej ponad swoją zmęczoną twarz. Jasne włosy w nieładzie, lekko podkrążone oczy (już bardziej ze zmęczenia niż stresu), suche wargi, które nieświadomie bez przerwy oblizywała. Wcale nie była głodna i chciała wrócić do domu, ale najwidoczniej to nie był czas na dyskusje. Wytrzymasz powtarzała sobie to słowo jak mantrę, kiedy podjeżdżali na parking naleśnikarni. Nie omieszkała się przypadkowo trzasnąć drzwiami i pierwszej wejść do lokalu, zajmując drugi stolik przy drzwiach (przy pierwszym mogłoby wiać, a kolejne były z kolei zbyt daleko w przypadku ewentualnej ucieczki). Wsunęła się na koniec brązowego siedziska, omiatając wzrokiem wnętrze lokalu. Ciężko jej było wywnioskować, czy faktycznie robią tutaj smaczne naleśniki, niby było tutaj czysto, ale chyba jednak nie do końca.
Może być – mruknęła ze wzrokiem wbitym w swoje szczupłe uda, zdzierając sobie nerwowym ruchem skórkę na kciuku. Dla niej kolorowe i słodkie naleśniki z borówkami, jak dla dziecka, dla nich te z bekonem, bo się najwidoczniej dobrze znali. Oni siedzieli naprzeciwko siebie, ona z boku na doczepkę. Miała już serdecznie dość uczestniczenia w tym dziwnym przedstawieniu. Coraz mniej rozumiała co w zasadzie się dzisiaj stało. A może już wczoraj? Podniosła wzrok, szukając na ścianie jakiegoś zegara, dopiero wtedy natykając się na badawcze spojrzenie latynoski. Przez moment wpatrywała się swoimi ciemnymi tęczówkami w jej jeszcze ciemniejsze, w końcu odwracając wzrok. Dalej nie wiedziała, co powinna o niej myśleć. Pomogła jej, być może nawet uratowała, nie przeszła obojętnie, chociaż mogła. Rzuciła się na tego mężczyznę, tym samym narażając również samą siebie. A potem ukradła samochód i wkopała je w problemy z narkotykami, w oczach Stelli niejako rujnując wcześniejsze dokonania. Kotłowało się w niej zbyt wiele emocji, by mogła w tej randomowej naleśnikarni racjonalnie ocenić swój stosunek do nieznajomej. Brakowało jej też informacji. – Skąd się znacie? – Miała ochotę zadać to pytanie w każdej możliwej konfiguracji: jak długo, dlaczego, po co, kiedy? Dalej, mówcie, nie jestem już dzieckiem! Choć cały czas tak mnie traktujecie, zawsze zamawiając kolorowe i słodkie naleśniki z borówkami.
Rozpięła swój czerwony zimowy płaszczyk, pod spodem mając dość cienką sukienkę i grube rajstopy (których nie lubiła nosić, ale przy takich temperaturach nie miała innego wyjścia). Wyjęła z kieszeni telefon i położyła go na blacie, uprzednio sprawdzając godzinę. Tak, to wszystko odbyło się już wczoraj. Powinna już być w domu, ewentualnie nocować u Jess – zdecydowanie nie powinna jeść naleśników z ojcem i jakąś jego (?) dziewczyną po wizycie na komisariacie. Już nawet przestała się stresować spotkaniem z mamą. Było jej wszystko jedno; zamiast poddać się strachowi i rozpaczy, tym razem ogarnęła ją wewnętrzna pustka. Było to o wiele wygodniejsze rozwiązanie niż te męczące spazmy, które wstrząsały jej ciałem z nadmiaru emocji po pamiętnym Halloween.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Niełatwo jest stwierdzić, czy w tej specyficznej triangulacji w jakiej Fox się obecnie znalazł z tak zwanymi swoimi dziewczynami (ciekawe, swoją drogą, co pomyśleć musieli o nim inni, choć dzięki Bogu, nieliczni klienci jadłodajni: jeden samotny mężczyzna, jedna samotna kobieta i jakaś wystraszona rodzina turystów z południa Europy próbująca ukoić jet-lag węglowodanami z tłuszczem), detektyw był na pozycji wygranej czy przegranej.
Wystarczyło mieć jednak minimum zdolności matematyczno-statystyczno-spostrzeżeniowych by łatwo obliczyć następujący rachunek: Wygrany, przegrany, czy gdzieś po środku, Elijah Fox był w mniejszości.
W mniejszości pod względem płciowym, wiekowym, zawodowym oraz prawnym. W większości przy tym - jeśli by perspektywę odwrócić i porównać fakt, iż był białym (no, mimo wszystko), dorosłym mężczyzną, który jeszcze jakiś czas temu pracował, bądź co bądź, dla państwa, z całą tą młodością, dziewczęcością i konfuzją, jakie siedziały na przeciwko niego w postaci dwóch szczuplutkich (w przypadku Stelli) albo po prostu kościstych (w kontekście Ameriki) dziewcząt.
A jednak... Mimo całego tego "Jestem dorosły! I jestem mężczyzną! I jestem ojcem! I uważajcie, bo byłem kiedyś w policji!", którym niejeden facet by teraz pewnie szastnął, a i on mógł szastać swobodnie, wcale nie czuł, że ma tu jakiekolwiek prawo, czy wręcz możliwość dominacji.
Wręcz przeciwnie. W sposób niezrozumiały dla samego siebie - a już na pewno dla tego średniego wieku jegomościa siedzącego przy ladzie, a teraz przyglądającego mu się z nieskrywaną zazdrością o towarzystwo - Elijah Martinez poczuł się słabo.
Spokojnie, to nie było serce. No, przynajmniej nie w tym przed-zawałowym sensie, o którym można by pomyśleć, zważywszy na lisią metrykę. To było coś innego.
- Poprosimy dwie porcje z bekonem, jedną z borówkami, czarną kawę dla mnie, a dla... - zawahał się, zawiesiwszy spojrzenie na dwóch parach ciemnych oczu lustrujących go teraz może trochę nieśmiało, może trochę butnie, ale z pewnością pytająco. Dla kogo? Dla dziewczynek? Dla mojej córki i tej drugiej...córki? Dla Stelli i Ammy, ale przecież Ammy była też "Jewel" i była też "tą, tamtą" i była "Ameriką" i była numerem zapisanym tylko cyframi, bez imienia i nazwiska, w jego telefonie. - Dla mojej córki i jej koleżanki po koktajlu, jakimś mlecznym.
Ammy pewnie wypije, jeśliby wnioskować po jej wyczynie z McDonald's, Stella najprawdopodobniej zostawi - i tak wyglądała, jakby perspektywa przyswajania jakiegokolwiek pożywienia w mniej lub bardziej stałej formie była ostatnim, na co miała w tym momencie ochotę.
Ledwie co udało się Foxowi rozwiązać, niekoniecznie zgrabnie przy tym, pierwszy konflikt, gdy zaraz został przez swoją latorośl postawiony przed kolejnym.
Pytanie. Proste, zasadne i pewnie tylko stanowiące preludium do kolejnych.
Jak długo, dlaczego, po co, kiedy...
No i wreszcie, choć może - miał nadzieję - była jeszcze ciut za młoda, ciut za niewinna, by tę interpretację do umysłu przywołać, a potem wysłowić: Sypiacie ze sobą?
Detektyw cyknął językiem, podziękował za postawiony przed nim kubek czarnej kawy i zadumał się na moment.
Co robić?
Skłamać. Był przecież dorosły, a dorośli byli w łganiu wprawieni. Szybko, sprawnie, zatkać umysł córki jakimś pierwszym lepszym wytrychem, może jeszcze podkoloryzowanym w taki sposób, by wyjść w tej wersji na bohatera.
Albo... Nie skłamać? I potraktować Stellę - małą Stellę, kruchą Stellę, Stellę-Gwiazdeczkę, jak widać mało skutecznie przykrywaną przez Claribel kloszem nadopiekuńczości - jak...? Jak co, jak równą sobie?
Wystarczyło jedno spojrzenie na tę ładną, delikatną, choć nieco naburmuszoną teraz twarzyczkę by stwierdzić, że nie była mu równa.
Była lepsza. O tyle, o tyle lepsza od swojego ojca...
A więc co, zasługiwała na...?
- Ze Smoka - chrypnął, a potem przelał gardło wrzątkiem udającym kawę i odchrząknął - To klub nocny w Chinatown. Ammy jest tam tancerką, i moją informatorką.
Stella chciała, by przestali traktować ją jak dziecko? Ammy chciała, by zaczęli traktować ją jak część zespołu? Proszę bardzo. W obydwu przypadkach należało chyba zacząć od szczerości. Ryzykownie, ale cóż miał do stracenia? Głowę urwaną mu przez byłą żonę za przedwczesne zapoznawanie małej Stelli z szorstkością jego rzeczywistości? Niewielka byłaby to w sumie strata.
- Odpowiadając na twoje kolejne pytanie, znamy się od dość dawna. I nie sypiamy ze sobą, ani nigdy nie sypialiśmy.
Mówił spokojnie, bez gniewu, wystarczająco głośno, by zarówno jedna, jak i druga z dziewcząt mogły go usłyszeć, ale przy tym o tyle cicho, by jego wyznanie nie dotarło do uszu żadnej innej z osób obecnych w lokalu. Wygładził brzegi papierowej serwetki, osuszył nią górną wargę rozgrzaną lurowatym napojem i zawiesił spojrzenie najpierw na jednej, a potem na drugiej z towarzyszek.
Oko za oko, wet za wet.
- A wy? Skąd się znacie, nie czy ze sobą sypiacie - nie mógł się powstrzymać przed króciutkim, cynicznym żarcikiem - Tak naprawdę.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kiedy Stella odwróciła – złapany przed kilkoma sekundami spojrzeniem Ameriki – wzrok w bok, Ammy odskoczyła spojrzeniem także. Czy ta płochliwość, dość śmieszna w tej sytuacji, była efektem jakiejś wrodzonej nieśmiałości? Absolutnie. Ale już ostrożności – owszem. Ostrożnie bowiem mogła teraz Ammy otwierać się na nieoczekiwaną, a wręcz wymuszoną bliskość młodszej od niej dziewczyny, ostrożnie – bo nie chciała nowych znajomości w tej chwili, generalnie, ale w tej też chwili właśnie los proponował jej nie tyle „nową znajomość” co „godziwe wyjście z sytuacji”: uratowała tę dziewczynę w autentycznym odruchu (owszem – wspomaganym trochę naturalną dla swego charakteru (nad)pobudliwością i szybką transmisją na trasie [emocje-czyny] oraz wpisanym w jej zawód buntem przeciwko skądinąd częstym sytuacjom takiego czy innego napastowania), a w ramach tego ratowania w przedziwny sposób – pchnęła ją, niewinną, naiwną wtedy i ufną – ku krawędzi, a w chwili próby nadepnęła jej jeszcze na paluszki trzymające się tej krawędzi, i co – patrzyłaby, jak spada z komiksowym cichnącym „Aaaa…”, gdyby nie supermen, który zdesantował się tam normalni deus ex machina – więc doprawdy, nie do rozplątania dla nie był teraz supełek przytrzymujący ją do Stelli i Stellę do niej w tej chwili (a być może mający być rozciętym – ciach! cześć! – gdy się za jakieś pół godziny rozdzielą), więc jedyne co można by z nim zrobić, to zamienić w proste „Cześć, skoro tak, to w sumie… poznajmy się, nie?” – i tego właśnie nie mogła Ammy zrobić bez Stelli. A gdy Stella odwróciła wzrok (bo przecież mogła! nic dziwnego!) – Ammy przestała mieć swą jednostronną gotowość, zamknęła się znów, wycofała, nie potrafiła. Nie potrafiła ani rozegrać tego, co chciała, z siedemnastolatką (w sensie „siedemnastolatką!” niestety trochę, bo w klanowo-atawistycznym rozumowaniu Latynoski młodszy, to ten na ciutkę mniejszych prawach, a ta, co jeszcze nie była z mężczyzną – na jeszcze ciutkę mniejszych – i i co zrobisz), ani – co najżałośniejsze, jak widać – sama ze sobą.
Odskoczyła więc wzrokiem – i musiała trafić na Martineza, przecież siadł naprzeciwko niej, a mógł naprzeciwko córki, i Ammy zrozumiawszy ten mały fakt urosła sobie trochę w sobie – i natychmiast zmartwiła się Stellą i jej być może poczuciem lekkiego odsunięcia. I co?
I już za późno. Ammy zmarszczyła się lekko, odkrywając, że w sumie to szkoda, że patrząc po aktualnych poruszeniach niepojęcie subtelnej powierzchni emocji, małe szanse, by kiedyś razem (ona i Stella) na przykład wybuchnęły śmiechem, oglądając jej album z dzieciństwa. Szkoda.
Kurde.
No bo oczywiście, że skoro nie było tego prostego behawioralnego „spotkania na środku mostku”, na jakim Ammy zależało, a którego nie potrafiła dokonać mimo swego poczucia starszeństwa i ogólnie dalece obfitszego leksykonu przeżytych „poznań-się”, najpewniej – skoro go więc nie było, to pozostawał układ nie tyle trójkątny, ile układ dwóch par, zbiegających się w postaci Lisa: Fox i Stella, Fox i Ammy. On je łączył – i ku niemu skierowała się uwaga, pchnięta tyleż oczywistym, co trudnym pytaniem nastolatki. Pytanie to było jak prośba o wyjęcie z całego wielkiego stosu kamieni – „tego jednego kamyka” gdzieś z dolnej części. Efekt: trzymasz jeden kamyk w dłoni, a zasypuje cię lawina pozostałych. „Ups”, nie?
Ammy więc usztywniła się. To patrzyła na Foxa od dołu, to znów zjeżdżała wzrokiem na blat, serce lekko jej przyspieszyło i przez chwilę przeżywała w zasadzie te same rozterki co on. Pytanie Stelli miało adresata zbiorowego –„Skąd się znacie”, a nie „Skąd ty znasz ją” albo „ty – mojego ojca”, i to uratowało odpowiedź przed Ameriką.
Bo nie powiedziałaby prawdy.

Na brzmienie prawdy zaś – podniosła oczy na Martineza, a potem na Stellę.
Dup. Prawda plasnęła między nich na blat i teraz, kurwa, kto ją powyciera??

Prawda nie jest dobra – wedle świata Ameriki. Prawda jest ostatecznością. Na prawdę zasługuje tylko garstka osób: Silver, kumpela z Dragona, powierniczka opowieści z przeżytego syfu (i nawzajem, zawsze nawzajem), następnie…
Hm. No już chyba nikt, tak naprawdę. Oprócz – niego.
Fox Martinez. Tak. On zasługiwał na prawdę jako taką. Każdą. A może nie „zasługiwał”, ile był potrzebny, żeby gdzieś i na kogoś prawda mogła ujść z dusznego , zahermetyzowanego wewnętrznego świata Ameriki. Był potrzebny w tym ludzkim sensie. Był jej potrzebny.
Potrzebowała go.
I patrzyła teraz na jego twarz, gdy mówił te proste prawdy i cementował jej każdą potencjalną drogę ucieczki w kłamstwo, półprawdę, ćwierćprawdę, jakbyprawdę, bełkocik na odczepne – wszystko to, co było na co dzień podstawowym kompletem narzędzi, jej „scyzorykiem szwajcarskim obsługi klienta” (i życia) – zostało jej odebrane, bo Fox Martinez powiedział Stelli prawdę.

Odetchnęła głęboko, można by sądzić, że jakby wręcz z ulgą, choć to nie było to. Odetchnęła i potrząsnęła pod stołem nogami – taki odruch, nie ma rady – więc na początku trochę hip-hopowo zakołysało jej głową (i zaraz przestało), kiedy rozluźniła się i podała korpus w przód, oparty na rękach zakotwiczonych na blacie łokciami. Teraz Stella ma prawo ją osądzać – i wyjdzie jej, że „nie powinna dziwić samolubna perfidia u kogoś, kto na co dzień w debilnych pląsach wywija rozdziawionym facecikom tyłkiem przed oczyma i dłońmi”, gdy wziąć pod uwagę jedną tylko warstwę implikacji wynikających z hasła „tancerka w klubie nocnym”. Więc Ammy w tej chwili tym śmielej – no bo już co ma do stracenia? – spojrzała na Stellę, jakby pytała „I co ty na to, mała? Twój ojciec nie spał ze mną, ale to mnie nie wybiela, nie? Hm?”
I patrzyła, dopóki nie padło pytanie Martineza: też wspólny adresat, i też Ammy przed tym pytaniem usunęła się jak przed piłką, pozwalając mu przelecieć dalej, do Stelli. Podświadomie potrzebowała jej odpowiedzi jako pierwszej, żeby mieć dane o temperaturze jej niechęci (Stelli do Ammy), o kierunku jej osądu po tym, co wyznał Fox, o kształcie jej, Stelli, prawdy – żeby własną odpowiedzią tej jej prawdy nie pogwałcić, bo mimo wszystko w walce pary [1] Ammy-Fox i [2] Stella-Fox (jeśli takowa walka miała miejsce poniekąd) sama Ammy uważała, że koniec końców na wierzchu powinna być zawsze para numer dwa…

autor

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Dla mojej córki i jej koleżanki.
Jej koleżanki?! Jej koleżanki?! Jej koleżanki?!?! Znały się od kilku godzin, o ile w ogóle można było tak powiedzieć, skoro Stella absolutnie nic o niej nie wiedziała oprócz tego, że nosi przy sobie narkotyki i zna jej ojca. Milczała, uparcie wyglądając przez trochę brudne okno, chociaż niewiele tam się działo - Szmaragdowe Miasto już poszło spać. Zauważyła tylko kilka zbłąkanych osób, włóczących się po chodnikach. Na wszelki wypadek upewniła się, że żadna z nich nie wygląda jak tamten mężczyzna, po czym odwróciła wzrok i wbiła go w beżowy blat stoliczka. Uniosła go tylko raz, na chwilę, żeby skonfrontować wygląd siedzącej naprzeciwko dziewczyny z jej wyobrażeniem tancerek w klubie nocnym. Ubiór niby się zgadzał, narkotyki w kieszeni też, ale była trochę... za chuda? Potem przeniosła wzrok na ojca, nieco zmieszana, ale zasłoniła to uczucie irytacją. - Nie o to pytałam - mruknęła, chociaż tak, właśnie to pytanie chodziło jej po głowie, ale nie miała odwagi, żeby wypowiedzieć je na głos. Rozmowa o seksie i tematach okołoseksowych z ojcem była na szczycie jej listy krępujących rzeczy. Co za koszmar, niech już przyniosą te naleśniki, zjedzą je i się rozejdą.
Nie chciała rozmawiać o tym, co dzisiaj zaszło - ojciec musiał o tym wiedzieć. Co prawda nie był na bieżąco z jej codziennymi preferencjami, pewnie nie był pewny jakie ma ulubione płatki śniadaniowe (bo to już nie były Nesquiki, jak kilka lat temu, a Cheeriosy, pyszne, miodowe) czy ulubiony serial (bo jak jeszcze z nimi mieszkał, miała fazę na Kacze Opowieści, a teraz wolała te wszystkie młodzieżowe produkcje na Netflixie), za to (o, ironio!) dobrze wiedział jak się zachowuje w sytuacjach kryzysowych. Zamyka się w sobie, bagatelizuje problem, dusi w środku wszystkie emocje. A jednak zadał to pytanie, jeszcze z jakimś zupełnie niepotrzebnym dodatkiem, haha, boki zrywać, naprawdę. Chyba chciał, żeby czuła się tutaj jeszcze bardziej niekomfortowo, korzystał z jakichś swoich zawodowych chwytów. Skrzyżowała dłonie na piersi, znowu zerkając na swoją koleżankę, ale ta już nie była taka porywcza i pewna siebie jak kilka godzin temu, kiedy uciekały przed tym facetem. Westchnęła zniecierpliwiona. - Tak naprawdę - zaczęła, ale urwała na chwilę, zastanawiając się od której strony to ugryźć. - To się nie znamy. Spotkałyśmy się parę godzin temu na mieście. Wracałam do domu i przyczepił się do mnie jakiś facet, a... - no, to jak w końcu się do ciebie zwracać? - ...Jewel pomogła mi od niego uciec. Potem zatrzymała nas policja i resztę już wiesz - krótko, zwięźle, za pomocą faktów, i tak już mogłoby zostać, ale znając ojca, podejrzewała, że zaraz zasypie ich dodatkowymi pytaniami. Zerknęła na niego ze złością, jakby już je zadał, ale po prostu widziała te znaki zapytania pod jego czupryną jasnych włosów, niemalże bliźniaczych do jej własnych, tylko krótszych. - Odpowiadając na twoje kolejne pytanie nie wiem co to był za facet, prawie całą twarz miał zasłoniętą, ale posturę miał podobną do... do tego wtedy - stalkera, o którym już zdążyła zapomnieć, preludium do kolejnych dziwnych i wysoce niepożądanych zdarzeń w jej życiu. - A, no i wracałam wtedy do domu od Jess - dodała, bo naprawdę nie robiła nic złego, nie tak jak podczas Halloween, co mógłby teraz wyciągnąć. - Starczy? - Mruknęła, zsuwając się nieznacznie na pomarańczowej kanapie, trochę jak naburmuszone dziecko, którym po części wciąż była.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Cheeriosy.
Stella najbardziej lubiła teraz Cheeriosy. Nie Nesquiki, którymi zajadała się jako siedmiolatka i nie Lucky Charms, Boże broń, tylko nie Lucky Charms, bo po nich od dzieciństwa dostawała najpierw głupawki (pewnie przez cały ten zawarty w nich cukier) potem czkawki, a na koniec niestrawności.
Miodowe, te zwykłe, nie z pełnego ziarna.
Czasem wyobrażał sobie, że zajada je z ulubionej miski (niebieskiej w biało-żółte stokrotki) - jeśli do tej pory jej nie stłukła, choć na to prawdopodobieństwo było niewielkie, bo w ich rodzinie to Fox był od tłuczenia rzeczy, zwykle gdy, pijany whiskey i zmęczeniem, próbował trafić ręką w szafce po kieliszek, a trafiał między talerze i, zdziwiony, wyciągał te rękę trochę za szybko, razem z gradem naczyń - oglądając te swoje ukochane Kacze Opowieści... Choć domyślał się, że zważywszy na upływ czasu i burzę hormonów serial ten zastąpiły raczej najnowsze produkcje Netflixa - tak, właśnie te, w których każdy chłopiec miał jakąś traumę i wyglądał tak, jakby się nie mógł zdecydować, czy jest posiadaczem chromosomów XX czy XY, a każda dziewczyna była jednocześnie silna i wyzwolona, jak i krucha i bezbronna w obliczu kompleksowości świata i... Czegoś tam jeszcze, zazwyczaj.
Wszystkie te informacje Elijah przyswajał, wbrew przypuszczeniu Stelli, za każdym razem, gdy córka - świadomie lub nie - uchyliła mu choć najmniejszego rąbka tajemnicy jaką była jej dzisiejsza rzeczywistość, rzuciła mu, często przypadkiem, najmarniejszy choćby ochłap informacji o tym, w jakim żyje świecie i co jest dla niej ważne.
(O tych Cheeriosach to się na przykład dowiedział gdy kiedyś, siedząc z nim w samochodzie, wydawała przez telefon dokładne instrukcje matce wybierającej się właśnie do supermarketu: "Fuj, mamo, tylko nie Shreddies! Przestań, wiesz co lubię najbardziej. Cheeriosy, te zwykłe").
Co nie zmieniało faktu, że drobna blondynka miała pełne prawo podjąć w tej sytuacji bunt. W końcu...
Mało kto byłby chyba zachwycony przymusowym pałaszowaniem naleśników - te, swoją drogą, ociekające tłuszczykiem i wydające z siebie słodkie wyziewy maślano-cukrowego zapachu, stanęły właśnie przed nimi, piękne jak z obrazka na tumblr'rze (choć Elijah nie miał pojęcia co to tumblr) - w towarzystwie ojca i jego niewiadomoco-znajomej. O tej porze. Ledwie parę godzin po zdarzeniu, które się mogło przypłacić życiem lub przynajmniej zdrowiem.
- Tak, starczy - Fox miłosiernie, ale miłosiernie-szczerze, nie miłosiernie-wymownie, kiwnął głową, dając tym samym obydwu dziewczętom do zrozumienia, że na chwilę im odpuści. Niech się nie podławią tymi naleśnikami przypadkiem, jeszcze tego mu brakowało!
W zamyśleniu wbił widelec z kopiec rumianych krążków ciasta i pomógł sobie zaraz nożem aby wykroić zeń perfekcyjny, wąski trójkąt.
Trójkąt.
Ammy-Fox-Stella.
Noc-Fox-Dzień.
Praca-Fox-Rodzina.
Mrok-Fox-Jasność.
Punkty, których nie powinno się łączyć. Nie, wróć. Punkty, których to on nie powinien łączyć. Nigdy. Aspekty swojego życia, jakie powinien skrzętnie i starannie oddzielać od siebie grubym murem, upewniając się co i rusz, że żadna cegiełka się nie obluzowała, żaden fragment cementu nie wykruszył.
Zło-Fox-Dobro.
Detektyw uniósł wzrok i pokierował go teraz na Ammy. Faktycznie trochę za chudą jak i na jego wyobrażenie o tym, kto zazwyczaj robi karierę w klubach nocnych. Jewel. Americę. Jak zwał, tak zwał - ważne, że jakąś taką... bezbronną w tym wszystkim. Czy raczej nieuzbrojoną. Odartą z pozorów, sekretów, wytrychów. Odartą przez niego.
Zło-Fox-Dobro? Jakie znowu zło? Przecież ta dziewucha miała ledwie dwudziestkę na karku, a jeśli kartotekę zapychały jej rzeczy niekoniecznie dobre i niekoniecznie legalne to dlatego, że wcisnęło je tam życie, nie zaś ona sama, dobrowolnie. A więc...
Dobro-Fox-Dobro?
W dwa ognie, Martinez. W dwa ognie, kurwa-jego-mać.
- Stella, ostatnie pytanie - wytrącił się z zamyślenia tak nagle, jak w nie popadł. Widelec zatrzymał się na wysokości obojczyka, już prawie-prawie przy ustach, ale hola-hola, jeszcze nie pora! - Masz pewność, że ten facet był podobny do... tamtego? Byłabyś w stanie go opisać, rysownikowi na przykład? - Przełknął kęs i znów zaatakował swoją porcję jedzenia ząbkami sztućca - Ammy, a ty? To znaczy, widziałaś cokolwiek więcej odnośnie tego faceta. To ważne. Cokolwiek. Albo... wydawał ci się jakkolwiek znajomy? Podobny do kogokolwiek?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dobro-Fox-Dobro?
Oczywiście America nie nakładała sobie tej sytuacji na mniej lub bardziej symboliczne trójkąty, trójnie, trzójzęby, trójosoby, siedziała trochę za sztywno, napinała trochę za dużo mięśni, mówiła trochę za mało żeby się swobodnie poczuć – sama i względem innych. Teraz, kiedy Martinez – mając przecież, kurde, rację! – zawiesił jej nad głową napis „tancerka w klubie nocnym”, i teraz, kiedy zza marginesu tego kadru wyzwolił się najpierw odgłos ruchu, a następnie ruch, który wreszcie przybrał postać kelnerki niosącej coś tak niebywałego, jak świątynne konstrukty naleśników, pachnących tak, że nawet najtwardsi meksykańscy mafiozi kazaliby czekać swoim ludziom – w tej poplątanej chwili Ammy była gotowa na prawdę bardziej, niż ktokolwiek się spodziewał. Ona sama, ale może i niż Fox, oraz – last but not least – sama Stella.
A więc – rozpęd.

Wzięła rozpęd: ten w głowie, w myśli, który potem bierze rozpęd wdechem szykującym dość powietrza na powiedzenie Tego Co Należy Powiedzieć, wzięła ten rozpęd… i…
…i na środek tego rozpędu’ trasy wjechał jej talerz naleśników.
I zapach naleśników Stelli.
I… ich pieczołowicie dziecinne piękno…
I…
I wypuściła zebrane na To Co Należy Powiedzieć powietrze, bo musiała przybliżyć głowę i wciągnąć od samego początku, od bezdechu, cały ten zapach, cały ten świat wspomnień, całą Calle Ruborizadas 17, przy której w Ciudad Juarez ojciec Tarquinio miał przyjaciela, przyjaciel miał abuelitę, a abuelita robiła takie słodkie placki… Dios mio… raz tam była America, raz – jak zaszaleli i przekroczyli granicę USA-Mex, wszak Ammy miała obywatelstwo wymarzone, wszak Tarquinio miał wizę pracowniczą, wszak nie da się zerwać! ze wszystkim, nie da się…
I America utkwiła teraz, późnonocnym przedświtem, całą twarzą obróconą lekko na talerz Stelli, i całą wolą myślą i zaniedbaniem nad ołtarzowym dymem sunącym od naleśników ku światom jej wspomnień, zbyt dalekich żeby to trwało długo, zbyt poszarpanych żeby się teraz dało romantycznie zamyślać, tak tak, trwało to sekundkę, może dziesięć, wdychała, upalała się tym zapachem, aż zamknęła oczy, wysurowiała znów na twarzy i zwróciła się ku swoim naleśnikom. Z bekonem.
Tak.
Czy to było pytanie? skoro Fox wycinał w swym naleśniku trójkąty równie nieświadomie symbolicznie, co symbolicznie nieświadomie, to może i tutaj był potencjał, by rzeczywistość była czymś więcej niż sumą danych? Potencjał na symbolizm, na elemencik nieoczekiwanie naładowany znaczeniem – ta jej zazdrość dla stellowych słodyczy i powaga, przyjęta pokornie wobec surowej męskiej powagi bekonu. Bekon dla „dorosłych”, a dla hm-niedorosłych – słodkie. Tak?
I śmieszne (by) było, gdyby zapytana o to Stella powiedziała, że w sumie to ona jest dziś pro-bekonowa, a Ammy tymczasem – hoho! czemu nie! – mogłaby, tak, kurde, mogłaby zjeść te oblane syropem cuda, te wspomnienia, napychaniem się słodkim ciastem uczcić dziecko w sobie, uczcić sens uśmiechania się w życiu, kurwa, czy nie byłoby tak lepiej?
Ale miała przed sobą bekon. Nawet – Bekona, pana Bekona, taka biła zeń powaga.
Więc Stella zabrała się do jedzenia w swoim tempie, Fox w swoim, a America – w nieswoim.
Wzięła widelec w rękę, nastawiła – niczym gramofon – to swoje ramię na kolistą krągłość talerza, ale plecami osunęła się na ciasne oparcie ławeczki i tak na chwilę zastygła.
Zastygła, słuchając ostatniego pytania, jakie Fox zadał swojej córce, Ammy rozumiała już, że tam w tle przesuwał się cień jakiegoś „nieznanego stalkera” w ostatnich przygodach Stelli, rozumiała niepokój ojca, to piękne, tak, tyle niebezpieczeństw czyha nawet na tak samodzielną i sympatyczną nastolatkę – a potem jej, więc ponieważ z ich trojga to ona miała w tej chwili pustą paszczę, to będzie mówić pierwsza:
– Ja znam za dużo facetów, których nie chcemy spotkać.
Łał, nie?
– No. Ale tego – też nie kojarzę. Natomiast, Fox…
Stuk-stuk tym widelcem. Tak, wiem, stygną, ale wy jedzcie, a ja mam coś do załatwienia:
– Słuchaj. Ja podrzuciłam Stelli moje dragi, okej? Ja. Nie wiedziałam że jest tw…
Noooo, tutaj nagle się na momencik zatkała, bo już podczas wypowiadania tej myśli zobaczyła, że to żadnej argument – czyjej córce się podrzuca dragi. A więc…
–…oja córka, znaczy to nieważne – znaczy: kurwa: no WAŻNE, ale
Jesssus… to miała wypisane na twarzy, zniecierpliwiona własną niewydolnością komunikacyjną, aż skłoniła głowę w bok i podparła dłonią wczesaną we włosy.
– Ja jej podrzuciłam, bo jakby je znaleźli przy mnie, miałabym tak przejebane że nawet ty byś mi nie pomógł. A jakby je znaleźli przy niej – stop. Wzruszyła ramionami, nerwowo, krótko, żeby odegnać drapieżnego ptaka poczucia winy, krążącego nad sumieniem. – Znaczy… no.
Długi wdech – zatrzymanie…

…i wydech.
No.
I załatwione. Prawda stała na stole i dymiła mocniej niż bekon, ale teraz pfff… naleśnik, nawet taki z bekonem, nie mógł się równać z tym, jaką powagę czuła w sobie Ammy (z dziecinnych skądinąd powodów, ale tego akurat nie rozumiała). Teraz sama ze sobą nie mogła wytrzymać, tak jak nie mogła wytrzymać w tej chwili przy tym stole. Nie potrafiła – i okej, nie ch będzie że to jej problem – nie potrafiła po prostu w całości podłączyć się pod to wspólne… pod do spożywanie… po tym o powiedziała… plus latynoska skłonność do dramatyzowania… plus to wszystko co niosła, a o czym nawet już nie wiedziała, to wszystko razem – to wszystko razem jakoś – to…

Stuk!
Stuknął sztuciec o blat. Nie zacharczał odsuwane krzesło, bo siedziała na ławie przyśrubowanej do podłogi, więc mogła tylko wysunąć się wężowa spod blatu kolanami, wysprężynować do pionu niczym jakaś zabawka trzymana dotąd w pudełku i teraz śmiesznie uwolniona, America-in-the-box, po czym tak, by nie złapać spojrzenia żadnego z nich dwojga, obróciła się na picie i ruszyła szybkim krokiem do wyjścia.
I to – uwaga…? – wbrew sobie!
Ale trudno, kurwa!
Szarpnęła drzwiami, wystrzeliła na zewnątrz, dał się nieść rozpędowi jeszcze o kilka kroków aż przyłomotała ramieniem do ściany spajającej wielkie okna naleśnikarni i tak przywarta do czegoś stabilnego plecami wyjęła z kieszeni fajki, wetknęła papierosa w usta niemal agresywnie i odgięła głowę mocno do tyłu w długim, długim zaciągnięciu się aż do dna.
CO to za sceny, Ammy? Debilne jakieś…?
Nie wiedziała. Pomyśli o tym później. A teraz po prostu przy tym stole było za pięknie, a ona musiała to powiedzieć, więc zrobiła „nie za pięknie” i jak miała tam teraz siedzieć? Ma to sens?
Mmmm – nie. Też nie. A może po prostu, Ammy, chcesz coś zrobić ze swoim życiem? Żeby mieć z kim jeść naleśniki o bardziej obiadowych porach i nie pod pretekstem wyznań i spowiedzi przed najważniejszym dla ciebie obecnie mężczyzną (jakkolwiek jednocześnie – obcym ci) i jego Nieoczekiwaną Córką, której właśnie prawie zjebałaś życie? Może na przyszłość udałoby mi się… jakoś prościej…?
Dobro-Fox-Dobro, tak? No więc sorry, Lisku. Dobro-Fox, a reszty nie trzeba.

autor

Zablokowany

Wróć do „Gry”