WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://cdn.builtinseattle.com/sites/ww ... /div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Otworzyła się przy ostatnim spotkaniu. Otworzyła się bardziej niż powinna, niż chciała i bardziej niż było to potrzebne. Bo czy cokolwiek tym osiągnęła? Nie. Jedno wielkie, okrągłe zero…
Ale już więcej się nie wtrącała. Nie zamierzała znowu wystawiać się na cios i chyba pogodziła się z myślą, że Othello jej nie potrzebuje. Jej i jej pomocy. Nie potrzebuje i nie chce. Gdy na początku o tym myślała nieprzyjemny dreszcz przechodził po jej karku. Martwiła się o niego, ale czy mogła to robić ciągle? Czy to miało jakikolwiek sens? Nie.
Miała dwadzieścia jeden lat i całe życie przed sobą. Powinna z niego korzystać i to właśnie starała się robić. Było jednak trudniej, gdy mimo starannego doboru towarzystwa nie udawało jej się uniknąć towarzystwa Othello. Kiedyś nie przeszkadzały jej wspólne imprezy, teraz? Nie potrafiła odpowiedzieć, gdy kolejna osoba pytała ją, czy wszystko jest w porządku. Nic nie było w porządku.
Zwłaszcza, gdy zobaczyła go z nią. Pamiętała dziewczynę z przeszłości. Tego momentu przeszłości, który wszystko postawił na głowie, całe jego życie… i chociaż nie potrafiła przedstawić żadnego racjonalnego powodu, dla którego była zazdrosna to… była. Poczuła nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej, wypiła zawartość swojego kubka na raz i wyszła, mając nadzieję, że to naprawdę ostatnia okazja kiedy mieli się spotkać.
Spotkanie to chyba i tak za dużo powiedziane, bo blondynka nie była pewna, czy Othello w ogóle ją widział.
Czy w ogóle zwrócił na nią uwagę?
Głupia. Wybij to sobie wreszcie z głowy.
Do pewnego momentu szło jej to wyjątkowo skutecznie, ale chyba dobra passa nie mogła trwać wiecznie. Ale Othello był ostatnią osobą, którą spodziewała się spotkać w uczelnianej bibliotece późnym wieczorem, gdy zostały w niej już ci najbardziej wytrwali. Lub ci najbliżej ostatecznych terminów. Sama nie wiedziała do której grupy należała, ale gdy z naręczem książek o historii sztuki wpadła na chłopaka po wyjściu zza półki – aż się przestraszyła i już prawie zabrała się za przepraszanie.
Gdy jednak okazało się z kim ma do czynienia - uśmiech zniknął z jej twarzy. Podniosła książkę, która upadła na ziemię i bez słowa wyminęła Kinsleya, nawet znowu trącając go ramieniem i ruszyła do zajmowanego przez nią stolika. Zachowywała się jak gówniara? Niewątpliwie. Czy sobie na to zasłużył? Zdaniem Adler jak najbardziej.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

A czy odpowiedź mogła być dwojaka? Przecząca i twierdząca jednocześnie?
To znaczy ta na pytanie, czy Othello ją widział. Wtedy, na tej imprezie (a nie, czy wszystko było w porządku - każda istota wyposażona w więcej niż jedną szarą komórkę i względnie sprawne zmysły spostrzegania mogła bowiem w lot zrozumieć, że nie, nie było). Czy zarejestrował zdrowy błysk jasnych włosów opadających miękką falą na krągłość ramion pod skórzaną kurteczką? Czy kątem oka podchwycił ruch głowy zwróconej najpierw w jego stronę, a potem gwałtownie odchylonej w przeciwnym kierunku? Czy widział, jak na niego patrzyła? Z mieszaniną lęku i zawodu, z jakimś nikłym (bardzo) cieniem tęsknoty w błękicie tęczówki.
Tak: tą resztką siebie, która osadzona była w faktycznych realiach życia, tą, która wciąż widniała w rejestrze studentów UoW, tą, która się czasem nawet pofatygowała na jakiś wykład albo, z rzadka, rodzinny obiad przy długim dębowym stole. Tą resztką, która miała przeszłość i przyszłość. Tą częścią siebie, marniejącą z dnia na dzień, coraz bledszą, która chciała żyć. Kochała żyć. Kochała kochać.
I...
Nie: większą częścią swojej jaźni i jestestwa, tym fragmentem, który zaczynał się i kończył jedynie w chwili bieżącej, a chwilę bieżącą zawsze wypełniała - po brzeg, po brzeg! - tylko Runa. Runa i dragi. Runa i alkohol. Runa i zapomnienie. W tym kawałku Othella nie było miejsca na nic innego niż dany moment, teraźniejszość tylko, żadnego "przed" i żadnego "po", żadnego myślenia o konsekwencjach.
O tak, tą stroną siebie w ogóle jej nie zauważył. A nawet gdyby to zrobił, skwitowałby ów fakt jedynie wzruszeniem kościstych już teraz ramion.
To, że Kingsley znalazł się dziś w bibliotece - a nie na jakimś melanżu i nie w objęciach efemerycznych macek panny Kaalen - stanowiło w zasadzie zaskoczenie nawet dla niego samego. Uczelnię, oglądaną kiedyś przez się niemal codziennie, teraz odwiedzał od przysłowiowego wielkiego dzwonu, głównie po to, by coś komuś sprzedać lub by coś od kogoś kupić.
Tym dziwniejszy był więc fakt, że w wieczornej ciszy biblioteki znalazł się nie w interesach, a w związku z jakimś terminem pisania pracy zaliczeniowej, której nieoddanie kosztowałoby go - już finalnie, już na pewno - utratę miejsca na liście studentów.
Nim doszło do prawie-kolizji, Othello, objuczony trochę losowo łapanymi z półek podręcznikami maszerował w cieniu dwóch wysokich, wąskich regałów w stronę upatrzonego sobie miejsca przy jednym z czytelnianych stołów. Zamyślony, senny i zwyczajnie zmęczony, dosłownie w ostatniej chwili zahamował, finalnie jednak nie wpadając na Meadow Adler z takim impetem, z jakim mógł to zrobić.
Równie zaskoczony co ona - i równie niechętny kolejnej konfrontacji - zamarł, w zwolnionym tempie obserwując, jak dziewczyna mierzy go spojrzeniem najpierw pełnym zaskoczenia, potem niechęci, w końcu - lodowatym i obojętnym, zdawać by się mogło - i wybił się z tego marazmu dopiero, gdy blondynka wyminęła go gładko i odeszła.
Próbował jeszcze odwinąć się dokoła własnej osi i w porę złapać Adler za ramię, ale nie zdążył (i chyba nic dziwnego, zważywszy na stępienie jego zmysłów - ot, narkotykami, niedospaniem, alkoholem, pośpiechem do oddania pracy na ostatnią chwilę).
- Hej, Meadow! - zawołał, jakoś tak instynktownie, automatycznie, nim zdołałby skonstatować, że może nie jest to jednak najlepszy pomysł. Za głośno, o czym uświadomił go grad nienawistnych spojrzeń posyłanych mu przez skupionych na pracy studentów. Skrzywił się przepraszająco, ściszył głos:
- Hej, Meadow! Czekaj! Poczekaj! - zrobiwszy gwałtowny zwrot ze swojej dotychczasowej trajektorii, Othello potknął się trochę o własną stopę, ot tak, żałośnie, lewą-o-prawą, ale w ostatniej chwili udało mu się zachować równowagę i w efekcie to, co mogło zakończyć się wywinięciem przezeń spektakularnego orła przyjęło tylko formę śmiesznego, krótkiego kicnięcia. Pognał za znikającym punktem między regałami, nawołując ją desperackim szeptem - Adler, cholera! Czekaj, proszę!

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Była tchórzem prawda? Uciekała.
Co prawda nie mogła to być tak spektakularna ucieczka jaką chciałaby zaprezentować, ale i tak… musiała się ewakuować. Nie chciała go tu dzisiaj spotykać. Wróć – nie chciała go w ogóle spotykać! Ostatnia ich rozmowa nie skończyła się dla nich najlepiej. Blondynka wyrzuciła z siebie zdecydowanie za dużo słów, zbyt osobistych, odzierających ją z tego w czym była najlepsza – pozorów i masek. Otworzyła się przed nim, bo miała nadzieję, że w ten sposób jakoś na niego wpłynie. Myliła się. Tak bardzo się myliła… i nie chciała powtórki z rozrywki.
Słyszała jego głos za swoimi plecami. Czuła na sobie spojrzenia zgromadzonych w bibliotece ludzi. Czuła też to, że sam Kingsley jest za nią i wcale nie zamierza jej odpuścić. Czego chciał? Zaśmiać jej się w twarz? Opowiedzieć jak to wspaniale sobie radzi? Jak to odnalazł sposób na życie? Jak świetnie mu idzie droga na dno w towarzystwie dziewczyny, od której powinien trzymać się z daleka, bo ciągnie go na dno? Zrobiła to lata temu i robiła to teraz. Nawet jeśli nie znała historii dokładnie to nie była też taka całkiem nieświadoma. Do tego potrafiła kojarzyć fakty… A ten najważniejszy brzmiał następująco – zapomnij o Othello Kingsleyu. Raz na zawsze.
Zatrzymała się gwałtownie, ponownie prawie doprowadzając do ich zderzenia. Odwróciła się na pięcie i zadarła głowę, żeby spojrzeć w twarz byłego chłopaka. Kogoś, kogo darzyła uczuciem większym niż powinna i większym niż chciała… kogoś, o kogo się martwiła i nie mogła patrzeć jak idzie na dno. Spojrzała mu prosto w oczy, pierwszy raz od dawna.
- Na co mam czekać? Po co? Nie chcę z tobą rozmawiać, Kingsley. To nie jest miejsce na rozmowy. – wycedziła przez zęby, obracając się przez ramię i sprawdzając, czy aby dalej nie są centrum bibliotecznego zainteresowania – Zresztą nie mamy o czym rozmawiać. – wróciła spojrzeniem do jego twarzy. Schudł. Poczuła irracjonalną złość – na niego, na siebie, na jego dziewczynę… na cały boży świat.
Niemniej i tak się nie ruszyła. Jak zahipnotyzowana, nie mogła oderwać od niego wzroku - mimo, że w swojrzeniu brrunetki nadal głównie tliła się złość i rozczarowanie. Nie obróciła się na pięcie i nie poszła do swojego stolika. Ciągle tkwiła między bibliotecznymi półkami, nie chcąc z nim rozmawiać i jednocześnie czekając na cokolwiek, co miał jej do powiedzenia.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

I miała rację - nie zamierzał.
Jej odpuścić, znaczy się. A może nawet bardziej, z jakiejś bliżej nieznanej sobie tak w zasadzie przyczyny - odpuścić sobie.
W taki sposób, w jaki robił to ostatnimi czasy bezustannie trochę za często. Na przykład wtedy, gdy rezygnował z wybrania się nie tylko na pierwszy wykład - ten nieobowiązkowy niby, zaczynający się o jakiejś bestialskiej ósmej trzydzieści, a więc dosłownie proszący się sam, by go olać... - ale i na cały dzień zajęć. Albo wówczas, gdy zmartwione (może tylko dla zasady? wolał, dla własnego spokoju, myśleć, że tak) spojrzenie matki zbywał tylko wzruszeniem ramion i trzaśnięciem drzwi. Albo w takich przypadkach może, gdy to, pytany przez kogoś "czym się interesuje?", odpowiadał, że "w sumie to niczym" i nawet nie kłamał (a nie jak kiedyś - gdy lista produkowana przezeń w odpowiedzi na podobne pytanie ciągnęła się w nieskończoność i wiła po różnych dziedzinach jak wstęga).
Tak. Często. Za często. Ale nie dziś.
Może był zbyt trzeźwy? Może robił to z nudów, z prostej próby znalezienia sobie jakiejkolwiek innej aktywności niż pisanie tych zasranych prac zaliczeniowych? A może jednak... ale tylko jednak... ten cały "wykład" Meadow, jak to Othello nazywał go w myślach, nie poszedł tak zupełnie na marne? Może coś w tej łepetynie - pod ciemnymi świderkami gęstych kosmyków, w których, jakoś nad skronią, osadził się biblioteczny pył - jednak coś z tego monologu Adler pozostało?
Może. Ale tylko może.
Tak czy siak - jaka przyczyna by za tym nie stała - nie poruszył się. I ona także nie.
- To nie chcesz ze mną rozmawiać, nie masz o czym ze mną rozmawiać... - sparafrazował słowa blondynki niezłośliwie, a raczej z pewną konsternacją. - Czy po prostu... - ściszył głos, bo choć sam miał, szczerze powiedziawszy, gdzieś, co o nim pomyślą zebrani w bibliotece studenci (tacy święcie oburzeni, że się człowiek na moment troszeńkę zapomniał, no!), to widział, że Meadow podchodziła do koncentracji współ-studentów już z większym niż on szacunkiem - Pogadamy gdzieś indziej?
Skoro nie dała mu w pysk i nawet nie obróciła się na pięcie tak gwałtownie, jakby mogła, pozostawiając go tutaj samemu sobie (i jakimś tam, nieśmiało wyzierającym zza innych myśli, wyrzutom sumienia), to może jednak istniał cień jakiejś szansy?
Kingsley nie zamierzał rezygnować z podjęcia próby. Choćby płonnej i chybionej. Co miał do stracenia?
- Chodź na dziedziniec, co? Obiecuję, że nie zajmę ci dłużej niż pięć minut. M.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Próbowała walczyć.
Sama ze sobą. Z nim. Ze wspomnieniami – głównie tymi pozytywnymi. Ale także z tą wewnętrzną potrzebą bycia dobrą. Za dobrą. Głupio dobrą. Naiwnie dobrą. Nie miało to najmniejszego sensu, a jednak… cichy głosik z tyłu głowy podpowiadał jej, że nie może mu odmawiać. Że ma do czynienia z tak kruchą jednostką, że negatywna odpowiedź może go popchnąć w kierunku zachowań, z których wolałaby go przecież wyciągnąć. Może to płytkie, bo przecież, co jej dawało prawo myśleć, że jest na tyle istotna w życiu Kingsleya, że mogłaby go zranić, skrzywdzić i zaburzyć jego równowagę. Naprawdę… droga Meadow, powinnaś trochę popracować nad postrzeganiem świata. Nie wszystko kręciło się wokół ciebie.
Ta przelotna myśl przemknęła przez jej głowę, a przed oczami znów stanęły obrazy z imprezy, na której go ostatnio spotkała. Ba! Raczej widziała niż faktycznie spotkała. Znów poczuła dziwne ukłucie pod lewym żebrem. Zazdrość? Nigdy by się do tego nie przyznała – nawet samą sobą.
Przycisnęła kciuk i wskazujący palec do nasady nosa, jakby nagle niesamowicie rozbolała ją głowa. Musiała sobie poradzić z natłokiem galopujących myśli. Zgodzić się, czy odwrócić na pięcie i wyjść. A może zakopać się w książkach i spróbować swojej aktorskiej gry przy ignorowaniu go? Żadne wyjście nie było wystarczająco dobre.
Spojrzała w kierunku zajmowanego przez nią stolika. Westchnęła, pokręciła lekko głową i ruszyła w jego kierunku. Ale nie po to, żeby przy nim usiąść, wrócić do pracy i zapomnieć – najlepiej raz na zawsze – o Othello. Położyła na nim książkę, która w wyniku zderzenia z Kingsleyem zaliczyła spotkanie z biblioteczną posadzką. Zatrzasnęła klapę swojego macbooka, wcisnęła go do torby i ruszyła w kierunku wyjścia.
Na dziedziniec.
Gdy tylko znalazła się na świeżym powietrzu, gdy chłodny zimowy wiatr rozwiał jej włos, wzięła głębszy oddech i odwróciła się w kierunku chłopaka – Masz papierosa? – bo sama zabrała się za przeszukiwanie torby, ale bezskutecznie. Nie paliła regularnie, tylko wtedy gdy się denerwowała… a spotkanie z nim było nerwowe. Nie lubiła robić z siebie idiotki, a w jego towarzystwie wychodziło jej to nagminnie – I powiedzmy, że to pięć minut… – podniosła rękę, żeby spojrzeć na zegarek – Zaczyna się teraz. – wbiła w niego spojrzenie swoich jasnych oczy, wyczekująco – Bo naprawdę nie mamy o czym rozmawiać. Zresztą ostatnio… rozmówiliśmy się chyba wystarczająco. Nie chcesz mojej pomocy, nie potrzebujesz jej. Zresztą jestem pewna, że Runa jest w tej układance wystarczająca… możecie razem wesoło ruszyć na dno. W dwójkę zawsze raźniej, prawda? – nie chciała być złośliwa, to było silniejsze od niej… i momentalnie przeklęła się za to w myślach. Nie powinna była.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Kruchość.
Dwie proste sylaby pod przykrywką jakże skomplikowanego brzmienia i pisowni, bo przecież niby tak krótko, a jednak wszystkie te charknięcia, które trzeba z siebie wydać, te "ch", w których się można walnąć i na domiar wszystkiego jeszcze wszelkie ogonki w "ć" i "ś", w odwrotnej kolejności następujących po sobie, które też można głupio pomylić.
Kruchość.
Wystarczyło spojrzeć na Othella - niedawno siedemdziesiąt, a teraz nagle już jakimś cudem tylko sześćdziesiąt dwa kilo przytwierdzone do rachitycznego rusztowania kości - żeby dostrzec żywą (jeszcze? ledwo?) definicję tegoż oto słowa. Piszczele, żebra i barki niczym brzozowe patyczki, które strzaskać można jednym celniejszym nagięciem. Oplecione włóknami wątłych mięśni, przetykanych z kolei nićmi cienkich, bladych żył. Oczy o białkach nienaturalnie wyblakłych, tęczówkach za to - w kontraście - czarnych dramatycznie, głębszych niż studnie, w których w ludowych legendach młodzi chłopcy topią się doświadczywszy pierwszego odrzucenia. No i wargi, spękane setką drobniusieńkich ran. Ledwie dostrzegalnych, ledwie wyczuwalnych pod naciskiem palca, a jednak piekących żywym ogniem przy każdym rozciągnięciu dowolnym grymasem.
Kruchość ucieleśniona. Idąca obok Meadow uniwersyteckim krużgankiem.
- Od kiedy palisz, Meadow? - nie byłby sobą (a wciąż jeszcze, mimo usilnych prób uczynienia się niczym, nosił w sobie żywe resztki Dawnego Othella) gdyby nie zapytał. Pamiętał, ile razy w tym słodkim, i za krótkim okresie ich związku, dziewczyna suszyła mu głowę za pety, odpalane czasem wręcz jeden od drugiego, strasząc rakiem przełyku i zaburzeniami erekcji. A teraz co?
(No dobra. Przynajmniej tym drugim ze schorzeń Adler nie musiała się mimo wszystko martwić). - Wiesz, że to dla ciebie niedobre?
Posłusznie wysupłał jednak z kieszeni spodni papierośnicę z własnoręcznie sporządzanymi zwitkami bibułki i tytoniu (wyjątkowo - bez żadnych wkładek) i odpalił jednego najpierw dla towarzyszki, a potem dla siebie.
- Nie mów, że chodzi o Runę... - jęknął, trochę zdziwiony tym, że Meadow w ogóle pamięta imię brunetki. Oblizał wargi (a-uć) i wciągnął gryzący dym głęboko w skurczone zmęczeniem płuca. Odkaszlnął (śmiesznie, jak gówniarz, co to się dopiero uczy palić - pomyślałby kto!) - Meadow, Runa to jest zupełnie inna historia. Powiedzmy, że... Nie ciągniemy się wzajemnie na dno, chociaż obydwoje na nie spadamy, ok? Ale każdy na inne... - kręcił i kombinował, starając się przy tym samemu pojąć własny tok rozumowania - Widziałaś nas gdzieś razem, co? Na tamtej imprezie?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Prychnęła.
W ułamku sekundy potrafiłaby wymienić dziesiątki rzeczy, które były dla niej niedobre. Jedno z najważniejszych miejsc na tej liście stanowiłby on. On i jej głupia potrzeba pomagania mu. Zależało jej chociaż nie powinno… i to było dla niej najgorsze. Nie papieros, którego odebrała od niego, włożyła do ust i wciągnęła drażniący dym do płuc. Nie paliła regularnie. Paliła, gdy się denerwowała – jakby miała naiwną nadzieję, że w ten sposób to zdenerwowanie ukryje. Naiwnie ignorując fakt, że zawsze towarzyszyło temu drżenie rąk, którego nie można było ukryć, gdy trzymała w niej skręconego przez chłopaka papierosa.
Unikała jego spojrzenia. Tak jak wolałaby uniknąć jego towarzystwa, ale jak widać…
Zaciekle ciągnęło ją do rzeczy, które były dla niej niedobre.
Prychnęła kolejny raz.
Jakby to miała być oznaka tego jak bardzo się nie przejmuje. Jak bardzo jest jej to obojętne i jak bardzo się myli w swoich przypuszczeniach, że chodzi tylko i wyłącznie o babską zazdrość. Przecież była na to za dobra, prawda? Zbyt dumna - nawet jeśli nie była najpewniejszą siebie osobą na tym kampusie.
- Słyszysz się? – odbiła piłeczkę, zupełnie ignorując pytanie o to „gdzie” ich widziała. Miało to jakiekolwiek znaczenie? Zresztą nie mogła mieć do niego pretensji, że z kimkolwiek się spotykał… albo nie spotykał i robił z nim co tylko chciał. W jej chorej zazdrości nie chodziło o relacje, nie chodziło nawet o seks… a przynajmniej tak chciała wierzyć i przy tym zamierzała się upierać – Nie ciągnięcie się na dno, ale oboje na nie spadacie? Boże, co za… idiotyzm. – prychnęła po raz trzeci i kolejny raz nerwowo zaciągnęła papierosowy dym do płuc dając sobie kilka kolejnych sekund na zebranie myśli – Więc nie, nie chodzi o Runę, Othello. Chodzi o ciebie. O to, co ze sobą robisz! Ze sobą i ze swoim życiem. Rozumiem, że jesteś nieszczęśliwy, że w twojej głowie urodziło się to pieprzone poczucie winy, którego od lat nie możesz się pozbyć a wszystko, co teraz robisz jest cholerną próbą ukarania się i zagłuszenia każdej racjonalnej myśli w twojej głowie. Trzymajmy się od siebie z daleka. Albo… nie wiem. Nie rób tego. Weź się w garść, daj sobie pomóc… Nie chcę sama spędzić reszty życia z poczuciem winy, że pozwoliłam ci iść na dno. – niezależnie, czy miał tam iść sam, z Runą albo kimkolwiek innym.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Idiotyzm.
No, miała absolutną rację - nie dało się ukryć tego faktu, choćby człowiek próbował.
To był idiotyzm, Idiotyzm i marna, tania, dziurawa filozofia. Racjonalizacja na miarę dwudziestodwulatka, któremu tylko się wydawało, że jest jakimś urodzonym o ileś-dziesiąt lat za późno post-beatnikiem, a nie po prostu rozpieszczonym gówniarzem z niezaleczoną psychiczną raną, którego akurat, tak się złożyło, po prostu stać było na te droższe narkotyki.
I najlepsze jest chyba to, że to, co Meadow czuła - zawiść, zazdrość, czy jeszcze co innego, jak zwał, tak zwał, wcale nie była chora. Ani nie-na-miejscu. Ale i nie uzasadniona. Ot, paradoks taki. Zazdrość słuszna, lecz niepotrzebna. Naturalna, choć kompletnie bez sensu.
Bo nie było żadnej istoty cielesnej, o którą Adler mogłaby faktycznie strzelać tu fochy. Gniewać się. Burmuszyć. Nie było żadnego fizycznego ciała, którego ciepło przywoływałoby do siebie Othella tak, jak płomień świecy przyzywa wszystkie okoliczne ćmy (ciało Runy? Ciało Runy było przecież z i m n e, jak cała ona; i jak cały on - tak, jak zimne są t r u p y). Nie było żadnego bijącego serca, które mogłoby bić za niego.
Jedyną istotą - szarą zjawą zmiennokształtną, widmem, które pojawia się i znika, i nigdy wtedy, gdy powinno (nigdy - wtedy powinno) - o jaką zazdrość Meadow byłaby uzasadniona...
Był nałóg.
A jakże. Żadna Runa. Żaden Logan. Żadna Pandora (co najwyżej jej puszka - tylko wtedy jednakowoż, jeśli po brzegi wypchana prochami).
Tylko on mógł odbić Meadow naszego Othella.
I, niestety, wychodził w tym pojedynku - jak widać było na załączonym obrazku: Kingsley wychudzony, drżącymi głodem dłońmi dłubiący przy zamku kurtki - na znaczące prowadzenie.
Jeszcze tylko kilkanaście może dni metrów do mety.
- Jak?
Othello obrócił głowę tak, by móc lepiej przyjrzeć się drobnej, zwykle łagodnej, a teraz nagle tak ostro ciosanej, jakby, twarzy blondynki. Okryta półmrokiem kampusu, sprawiała wrażenie starszej i szczuplejszej niż w rzeczywistości. Szczuplejszej niezdrowo. Wymizerniałej prawie.
Jak on.
- Jak? - powtórzył.
Nie zaczepnie; dziś, wyjątkowo, nie szukał z jakiegoś względu przyczynku do kolejnej słownej bitki, kolejnej szarpaniny na wyrzuty i spuchnięte bólem milczenie. Bezsilnie. O, to właśnie było to słowo.
Bez - sił. Taki był, gdy pytał o to Meadow.
Jak, Meadow? Jak? Jak mam dać sobie pomóc?
Ja. Jednocześnie sprawca i ofiara.
- Zrobiłem już wystarczająco dużo złego w życiu, Meadow. Czasem myślę, że...
Wypuścił dym w pociemniałe nocą niebo.
- Może lepiej byłoby...

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Była bezsilna.
Nie wiedziała jak mogła o niego walczyć. Mało tego… prawie każdy jeden nerw w jej ciele krzyczał, żeby uciekała. Żeby odwróciła się na pięcie i odeszła, więcej nie zawracając sobie nim głowy. Ale właśnie… prawie. Do głosu dochodziły te, przez które tu ciągle stała. Uparcie się w niego wpatrywała i chciała krzyczeć.
Na niego i po prostu… ze złości, z bezsilności i irytacji, która ciągle wychodziła na wierzch.
- P R Z E S T A Ń! – rzuciła w nerwach, odsuwając się od niego o krok albo i dwa – Nie rozumiesz?! Dlaczego ty niczego nie rozumiesz, Kingsley! - spuściła z tonu po pierwszym wybuchu, ledwie było ją słychać, gdy szeptała te słowa w stronę Othello. Cieszyła się z otaczającego ich mroku. Miała nadzieję, że nie zorientuje się, że błysk w jej oku wyjątkowo powodowały pojawiające się w nich łzy. Zacisnęła dłonie w piąstki i wpatrywała się w niego tak intensywnie i z taką złością, że ktoś jeszcze mógłby pomyśleć, że chce się na niego z tymi pięściami rzucić.
W sumie… przez chwilę chciała
- Masz przestać! Nie możesz tak mówić… nie możesz, bo przestanę prosić, Othello. Zadzwonię po pogotowie, powiem że chcesz zrobić sobie krzywdę i się o ciebie boję. Wtedy ci pomogą. Siłą. Bo uwierzą mi… uwierzą. Staniesz przed nimi w takim stanie jakim jesteś teraz i nikt nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, że dzieje się z tobą źle, Kingsley. – uważała, że przymus bezpośredni to naprawdę ostatnia deska ratunku, ale co miała zrobić? Nie mogła patrzeć jak idzie na dno, jak każdego jednego dnia zabija się trochę bardziej.
- Nie zrobiłeś nic złego w życiu, O. Odpokutowałeś to. Wszystko, co było… odpuść sobie. Daj sobie pomóc. Daj się kochać. Proszę… – szepnęła z rezygnacją, tak samo kręcąc głową i robiąc kolejny krok do tyłu. Trafiła na chłodny uczelniany mur, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Łatwiej było się utrzymać na nogach, gdy miała oparcie za plecami, a u niej górę brały nerwy.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Było ich dwoje, zatem - z tą potrzebą wrzasku i krzyku, z tą wolą, by rozewrzeć szczęki, ściśnięte gniewem i bezsiłą, i już nigdy, nigdy nie złączyć ich z powrotem, pozwalając by spomiędzy zaśniedziałych nikotyną i kawą (u niego) lub czyściutkich, jak u wielu panien z dobrych domów (u niej) zębów wydobyły się wszystkie, na dźwięk przerażający przerobione, tłumione przez dni całe, miesiące (lata?) emocje, wyrzuty i żale. Dwoje biednych takich, dzieciaków w sumie. Skonfundowanych dorosłością, co to dopadła ich bez litości i bez uprzedzenia - o wiele brzydsza niż na obrazkach poglądowych, które oglądali-byli na stronach bajkowych opowieści na kolanach babci hojnie rozłożonych.
Kingsley pokręcił głową. "A nie mówiłem?", wyrażone kwaśnym grymasem wąskich ust. "Po co ja się produkowałem..."
- Widzisz? - sucho - Brzmisz jak moja matka. "Nie możesz tak mówić, Othello". Policją też mnie postraszysz, Meadow? Bo na pogotowiu już mnie chyba znają. Wiedzą, że fałszywy alarm za alarmem...
Tylko, że tym razem to chyba nie był fałszywy alarm ani "ćwiczenia na sucho", ani próba przed-generalna, ani rozgrzewka przed wielkim finałem. Teraz - z jeansami zwisającymi z haków kości biodrowych i zapadniętymi policzkami, trzymając się jakiejś dziwnej karykatury optymizmu i zapalczywości w walce o przetrwanie ostatkami marniejących sił - Othello nie wyglądał bynajmniej, jakby się zgrywał.
A raczej, jakby był blisko...
Krawędzi.
Brzegu przepaści, za którym nie-wiadomo-co. Może nic? Może wszystko?
Pewnie...
- Adam... - szepnął, teraz głęboko, głęboko zamyślony. Wpatrywał się w Meadow niewidzącym wzrokiem tęczówek zasnutych niezmierzonym cierpieniem.
"Daj się kochać, Othello".
Jak, Meadow? Jak w ogóle można by pokochać... coś takiego?
- To ja, Meadow - jęknął, nerwowo splatając i zaplatając długie palce lewej, lodowatej od stresu i głodu, rozedrganej strachem przed samym sobą dłoni. - To ja... powinienem był umrzeć, rozumiesz, Meadow? Kurwa... To ja. Nie on. Nie on. Ja! - szept przeszedł w stłumiony skowyt dzikiego zwierzęcia złapanego we wnyki. Kingsley sam nie rozumiał (a kiedy niby rozumiał?) skąd ta nagła w nim reakcja, co tym razem było dla niej zapalnikiem.
Słowa Meadow? A może sposób, w jaki - nadal, wciąż, mimo, kurwa, wszystko - nań patrzyła.
- Meadow... Mead-ow - jeszcze chwila i załka; zsunął się po ścianie w kucki, na odmawiających mu posłuszeństwa nogach - T-to... może... M-może zadzwoń?
I spojrzał na nią jeszcze z dołu, uni-kurwa-żenie, bezsilny i nieporadny nie jak ten Luzak-Diler, którym był na co dzień, lecz jak przerażone dziecko wywlekane cztery lata temu z dymiącego wraku samochodu - Ale najpierw... Najpierw m-możesz...
Powiedz to, Othello.
Powiedz to.
No już. Daj się kochać, Kingsley. Daj sobie pomóc, do jasnej cholery.
Daj.
Sobie. Się.
Pomóc. Kochać.
-...m-możesz mnie, kurwa, przytulić?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zacisnęła pięści i naprawdę niewiele brakowało by wykrzyczała mu w twarz, że tak. Policją też go może postraszyć. Może go wszystkim postraszyć byleby tylko to coś dało. Cokolwiek. Jakąkolwiek reakcję ze strony chłopaka. Coś więcej niż kpiące spojrzenie i puste zapewnienia, że jej nie potrzebuje. Reakcja…
Nie spodziewała się tylko takiej.
Adam.
Nieprzyjemny dreszcz przemknął wzdłuż jej kręgosłupa, bo doskonale wiedziała, że to jest przyczyna jego niepowodzeń, całego tego bałaganu. Minęło jednak tyle lat… dlaczego ciągle nie potrafił sobie wybaczyć? Gdy jednocześnie wszyscy inni już dawno to zrobili? Kolejny dreszcz, gdy się w niego wpatrywała i gdy widziała jak pęka. Jak mur, którym się otaczał runie w dół, a on sam się załamuje.
Czuła jak łzy napływają jej do oczu, a broda zaczyna niebezpiecznie drżeć. Ale ona nie powinna się rozklejać, nie teraz, gdy jej potrzebował, gdy wreszcie się do tego przyznał, a ona musiała stanąć na wysokości zadania. Musiała.
Opadła na ziemię naprzeciwko Othello, łapiąc jego twarz w dłonie i zmuszając by na nią spojrzał. By mógł zobaczyć w jej spojrzeniu to wszystko, czego nie potrafiła przekazać słowami, bo nigdy nie była w nich dobra. To, co do niego czuła i to, że był dla niej ważny… ważniejszy niż potrafiła i chciała przyznać. I że będzie o niego walczyć. Będzie walczyć o niego i za niego, ale on musiał dać sobie pomóc. Przytknęła wargi do jego czoła, a w kolejnej sekundzie go po prostu do siebie przyciągnęła.
Nie przeszkadzało jej, że siedzieli na podłodze przed uczelnianą biblioteką, że było późno i że gdyby ktoś ich teraz zobaczył pewnie popukałby się w czoło. Nic nie miało teraz znaczenia. Ani czas, ani miejsce…
Jedynie to, że trzymała go w ramionach, powtarzając że wszystko będzie dobrze i jednocześnie sięgnęła – starając się to jednak zrobić spokojnie, żeby go nie przestraszyć – po swój telefon i napisała wiadomość z prośbą o pomoc. Do własnego ojca. Rzadko prosiła go o pomoc, ale do kogo innego miała się teraz zwrócić – Wszystko będzie dobrze – powtórzyła raz jeszcze – Nie zostawię cię w tym, dobrze? Ani na chwilę.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Wybaczyłby. Naprawdę by wybaczył. Sobie. Światu. Losowi by wybaczył, do jasnej cholery, gdyby wiedział jak to się robi. I gdyby miał choćby cień nadziei na to, że w ogóle się da. Odpuścić wreszcie, odłożyć ten rzemień, którym biczowało się dzień w dzień własne zgarbione i wychudłe od bólu plecy, dłonie spleść ze sobą w pogodnej rezygnacji, czy jak do modlitwy. Przestać memłać w myślach każdy ułamek najgorszego z możliwych wspomnień - tego, co snem było na jawie i jawą we śnie, bo jak tu odróżnić marę od rzeczywistości, gdy się jest wiecznie jedną nogą tutaj, a drugą tam? Jak Othello. Nigdy, zdawałoby się, nie do końca obudzony. Zupełnie jakby lekarze zawiedli i wypisali go ze szpitala o ciutkę przedwcześnie - wówczas, gdy anestezja zeszła zeń w dziewięćdziesięciu, lecz nie w stu procentach, i teraz skazany był na życie pod częściową narkozą.
Narkozą.
Właśnie, do cholery. Odkrycie Ameryki to żadne wprawdzie, ale czy nie jej właśnie Othello Kingsley poszukiwał w narkotykach? Słodkiej mgły znieczulenia, do której miękkiego dotyku nawykł, przez wiele dni leżąc w ciasnych objęciach śpiączki farmakologiczne, i przez wiele kolejnych tygodni zaczynając dzień od garsteczki kolorowych dropsów o magicznych możliwościach. Legalnie, na receptę grzecznie wykupioną, z lekarskiego polecenia.
To miało mu pomóc.
- Dobrze - wymamrotał spomiędzy spierzchniętych warg, nie w pełni (jak zawsze?) świadom wagi własnych słów. Dobrze. Co to w zasadzie znaczyło? Zapewnienie, że tak właśnie będzie? Dobrze? Czy po prostu łagodną kapitulację, poddanie się adlerowskiej trosce, ot tak, zwyczajnie z braku sił do dalszej walki przeciwko samemu sobie.
Dotyk warg Meadow na jego własnym, rozpalonym bladą gorączką czole, przyprawił go o obezwładniający dreszcz słabości. Kingsley zamrugał, przepędziwszy obłoczek łez na moment zasnuwający mu pole widzenia. - Tylko mnie stąd zabierz, dobra, Meadow? Zabierzmy się stąd.
My.
Po raz pierwszy od paru ładnych lat. Na uniwersyteckiej podłodze, pod ostrzałem pełnych konsternacji spojrzeń (no? i co niby z tego!?). My.

/zt

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- 1 - To wszystko było zbyt szybkie. Bardzo wyraźnie słyszał w dalszym ciągu słowa ojca, które wręcz wyryły się w jego głowie. Nie potrafił mu się przeciwstawić, dlatego poddał się. Czy żałował? Tak. Było mu bardzo źle z tym, że musiał z dnia na dzień zacząć ignorować istnienie Darrella. Ukończył liceum i chciał uciec jak najdalej, tym bardziej, że powinien zacząć szykować się do nowej roli. Jego ojciec wyswatał go z córką swojego przyjaciela, na co Ocean przystanął. Nie chciał znowu powtarzać tego, co wydarzyło się wcale nie tak dawno temu. Dobrze pamiętał wszelkie próby ukrycia siniaków, które zdobiły jego twarz.
Liczył w głębi serca na to, że nigdy więcej nie spotka na swojej drodze Addamsa, któremu nieświadomie powierzył serce. To było tak bardzo złe i niezgodne ze wszystkim, czego został nauczony w domu. Tylko, że przy nim dopiero zaczął czuć się sobą. Chociaż w minimalnym stopniu, ale to jednak zawsze coś. Potem to wszystko zostało przerwane, a Ocean od tamtej pory mógł żyć tylko wspomnieniami i bolesnym wzdychaniem do niego z drugiego końca korytarza. Nie krył zdziwienia, kiedy wpadł na Darrella na uniwersyteckim korytarzu. Od razu uciekł i tego dnia nie pojawił się na żadnych zajęciach, a wrócił do swojego domu, próbując pozbierać myśli. Bardzo szybko przeprowadził research i udało mu się dowiedzieć, co studiuje Addams. Powinien go unikać i wiedział o tym, więc dlaczego zgodził się do pozowania do aktu podczas zajęć chłopaka? To było tak bardzo do niego niepodobne. W głębi serca liczył na to, że nikt się o tym nie dowie. Całe zajęcia próbował nie patrzeć na Darrella, ale nie mógł przecież przewidzieć, że ten postanowi najść go podczas przebierania się.
- Hej, nie wolno tutaj wchodzić. Nie teraz. - odwrócił się, zasłaniając się przed nim. Po co w ogóle próbował? Ten i tak już wszystko widział.- Darrell, daj mi się ubrać. Nie czuje się komfortowo stojąc przed Tobą nago. - odchrząknął, odwracając przy tym wzrok. Cholera, potrzebował bardzo szybko obmyślić plan ucieczki, bo naprawdę igrał z ogniem, a to mogło się dla niego źle skończyć. Nie chciał powtórki z rozrywki.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To miał być normalny dzień. Kurewsko normalny dzień. Jak zawsze, ledwo zwlókł się z łóżka, ocknąwszy się dopiero jakoś na czwarty dźwięk budzika, a następnie wyszykował na uczelnię, podgryzając na przystanku pojedynczą kanapkę, której, również jak zwykle, nie zdążył zjeść w domu. Po staremu, jeszcze przed wejściem do środka autobusu, zdążył zniesmaczyć czekającą z nim, starszą sąsiadkę, rzucając siarczyste przekleństwo, gdy środek transportu raczył się spóźnić tradycyjnie o te pięć minut, decydujące o późniejszej sztafecie na wydział tylko po to, aby o wyznaczonej godzinie mógł wbiec, jak maratończyk, do sali i móc pysznić się, że szanowny ćwiczeniowiec nie mógł stękać rozprawiać mu o żadnych spóźnieniach. Jak zwykle, po zebraniu wszystkich spojrzeń obecnych na sali żaków, zasiadł na tym samym miejscu, jakie mentalnie zajął sobie wraz z początkiem nowego roku akademickiego, leniwie później wysuwając wielkoformatowy szkicownik ze swojej równie olbrzymiej teczki. Nawiasem, która zdążyła poobijać go z każdej strony, kiedy biegł do sali. Ba, właściwie wydzielonej części biblioteki, bo wiadomo było, że artyści zawsze mieli najbardziej psie warunki.
Tak, tę uwagę również prawił w głowie co tydzień.
Wyjąwszy, w ramach gotowości do kolejnego rysunku, zestaw różnej maści ołówków, rozejrzał się po okolicy i, cóż, właśnie w tym miejscu dzień ten zaczął się diametralnie różnić od wszystkich poprzednich w ostatnim czasie.

Albowiem najpierw okrutnie zaćmiony wczorajszą dyskoteką wzrok Addamsa wychwycił stojące w głębi bocznej salki bibliotecznej krzesło, zamiast klasycznego stołu. Następnie do jego zmęczonych klubową muzyką uszu dotarło zapowiedzenie gościa, co mogło znaczyć tylko jedno.
Oho, dzisiaj znowu akty, pomyślał w głowie bez większego przekonania, kiedy już połączył wszystkie kropki, bo w zasadzie zadanie samo w sobie nie wywoływało w nim jakichś skrajnych emocji. Ot, sztuka. Ciało było dla niego zdecydowanie czymś użytecznym, niźli wstydliwym, toteż absolutnie nie identyfikował się z potrzebą zakrywania zaróżowionych policzków, niczym gimnazjalistka, czy też może bardziej koleżanki z roku, które niemalże natychmiast zrobiły się czerwone na twarzach na wiadomość o męskim modelu za każdym, jebanym razem przez całe dwa lata.
- Robicie aferę z niczego - burknął pod nosem do studentki siedzącej obok, ostatkiem sił wstrzymując się od przewrócenia oczami, chociaż ta znudzona ekspresja pozostała z nim na naprawdę krótko. Wszystko przez to, że buzia wchodzącego modela od pierwszego zerknięcia wydała się znajoma. Na tyle znajoma, że musiał przetrzeć oczy, żeby sprawdzić, czy na pewno nie potrzebował okularów. Albo czy nie pojawiają się przed nim jakieś widziadła od niewyspania. Albowiem jakimś pierdolonym cudem na krześle zasiadł nie kto inny jak Ocean - jego dawna-... Właśnie.
- Bez, kurwa, jaj... - wydusił z siebie niemalże bezdźwięcznie, nie mogąc po prostu uwierzyć. Bo jak to - jego były kolega z klasy, kujon pierwszej wody i przodownik sekty licealnego koła katolickiego nagle zdobył się na pozowanie w stroju iście Adamowym bandzie studentów? To mu się nie kleiło.
Chociaż nie. Kleiło pod jednym warunkiem. Frajer chce znowu zwrócić na siebie moją uwagę.

Z takim wnioskiem podjął więc decyzję o męskim wyjaśnieniu sprawy. Szczególnie, że przez niego nie mógł się skupić i cały rysunek nadawał się do wyjebania do kosza niczego i wyszło, że zamiast faktycznie robić coś w kierunku swojego przyszłego zawodu, cały czas zachodził w głowę, jak to wszystko się stało. Z tego względu nie poczekał na Oceana na korytarzu, a właściwie poszedł za nim do sąsiedniej salki bibliotecznej, najwyraźniej robiącej wtedy za garderobę.
- Chuja mnie to obchodzi, Quon. Kiedyś lubiłeś przebywać ze mną w ciasnych i zamkniętych pomieszczeniach. Nagle ci się odmieniło? Zresztą, kurwa, zasłaniasz się tak, jakbym nie widział cię przed chwilą. Tak tylko cię uświadomię, bo nie wiem, może nie wiesz, ale nie tylko ja cię widziałem, bo jeszcze jakieś dziesięć innych osób z mojej grupy - rzucił wrogo, zamykając za sobą drzwi. Tym razem na smukły zamek, który wystarczyło obrócić, jednakże technologia ta najwyraźniej ozostawała zbyt skomplikowana dla starszego. Ewentualnie chciał, żebym tu przyszedł. I się durny daję robić na jego modłę.... - No? Dowiem się, na co ci ten teatrzyk? Nie mów tylko, że znudził ci się tamten frajer i nagle odczułeś dziką potrzebę rozebrania się przede mną dla atencji - sprecyzował przeciągle, ażeby przed następnymi słowami przybrać na twarz sztuczne zdziwienie. Jak taki pierdolony kundel w truskawkach. Czuję, że sam nie weźmie, ale ma mnie na oku. W końcu na jaką cholerę by tu przychodził, jeśli nie z tego powodu?! - Ach, nie! Przecież, że nie! Zapomniałem, że jakoś parę miechów temu dowiedziałem się, z pierdolonego Facebooka, że komuś zaczęły się nagle podobać laski i klękanie przed chłopakami już jest dawno nieaktualne. Najmocniejsze sorry, kolego drogi!

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”